niedziela, 24 lutego 2013

Urodziny

Urodziny
Urodziny. Lubię je. Zresztą jak tu nie lubić, skoro rano rzuca się na mnie trójka dzieci z laurkami, a od męża dostaję wymarzonego , wyczekanego, wywzdychanego Garmina :)
Oczywiste jest to, że trzeba go było wypróbować. Rano pogoda spłatała psikusa: przyszła obrzydliwa odwilż, z deszczem. Padający od paru dni śnieg w oczach zamieniał się w mokrą breję.
No ale zegarek, nowiuśki, świecący, nówka sztuka nie śmigana - nooo niech przestanie padać!
Przestało.
Było...ciekawie. Mąż to określił mianem "snow&water protection". Owszem, czasem chodniki były odśnieżone  częściej jednak lądowało się w gęstej śniego- brei. Dzikie podskoki, slalomy i inne karkołomne figury średnio pomagały: po 5 minutach w butach nam chlupało. Po następnych pięciu mąż rozbryzgując wodę z kałuży i zapadając się w topiący się śnieg po kostki, stwierdził: "A wiesz, ja już cię rozumiem o co Ci chodziło, gdy pisałaś na blogu, że jak się biega to jest się ponad tą całą zimę". Rzeczywiście chwilami wyglądało to zabawnie: ludzie opatuleni w kurtki, szaliki, ostrożnie drepczący przez roztopy, a pomiędzy nimi para wariatów w geterkach, cienkich bluzach i oczojebnych butach (to ja) zasuwa do przodu nie zważając na wodę i śnieg.
Po 9 kilometrach skierowałam się w  kierunku domu, uznając,że już wystarczająco przegięłam z dystansem - przecież miałam się oszczędzać ze względu na pobolewającą nogę. 
Ach, ale ten Garmin. I słoneczko, które wyszło zza chmur. I urodziny. I chwilowo miałam w nosie wszelkie zasady.
To był bardzo sympatyczny dzień.



środa, 20 lutego 2013

Różne moje przemyślenia. Okołobiegaczkowe.

Różne moje przemyślenia. Okołobiegaczkowe.
W sobotę, zaraz po kupnie butów, odziałam się w stosowną odzież i wyszłam wypróbować zakup. Było fajnie - tym fajniej, że to mój pierwszy bieg od dwóch tygodni. Ach, jak mi tego brakowało. I wychodzi na to, że brakować jeszcze będzie, albowiem po powrocie do domu dupa blada, że się tak wyrażę. Lewa noga, łydka od wewnętrzej strony wyraźnie dała mi znać, że jest.
Ponieważ ostatnio przegrzebuję net pod kątem moich dolegliwości, co to może być, i co z tym zrobić, wyszło mi, że mam za słabe nogi, o! (wersji poważniejszych typu zapalenie okostnej czy zmęczeniowe złamanie w ogóle do wiadomości nie przyjmuję)

A ma to znaczenie tym bardziej, że ląduję nie na pięcie, tylko właśnie na śródstopiu, co ładnie pokazuje filmik zrobiony mi w sklepie :


Po tej sobotniej próbie złapałam małego doła - bo jakże tak? Jak bieganie mi się spodobało, zapisałam się w kwietniu na bieg na 10 km (mój małżonek będzie wtedy biegł maraton), pod wpływem impulsu na półmaraton w marcu - a tu taki zonk?? I jeszcze co i rusz idąc do sklepu, czy po dzieciaki do szkoły/przedszkola nadziewam się na kogoś biegającego. Bu!

Dobrze, że chociaż dziecko nr 3 ma jakąś pociechę z moich nowych butów



Powyżalałam się mojemu biegającemu znajomemu, że jakże to, że jak, że półmaraton i w ogóle. Spytał się mnie czy nie za bardzo się przejmuję. Że najważniejszy jest fun, zabawa, własna przyjemność i że najwyżej nie wystartuję.
To samo powtórzył mi mój mąż - że nic się nie stanie przecież jak nie wystartuję.

Hm. Czyżby mieli rację i zaczęłam się za bardzo tym przejmować? Nie wiem.
Na pewno jeśli nie pobiegnę będzie mi żal wpłaconych pieniędzy w ramach wpisowego. A tak poza tym to.... mają rację. Nic się nie stanie jak nie wystartuję. Nie będzie ten półmaraton - będzie inny. Tym bardziej, że zaczynając biegać nie zamierzałam wkręcać się w zawody - i dalej nie zamierzam. Lubię biegać dla samego biegania. Dla tego fajnego zmęczenia, nie takiego całodziennego,  wynikającego z zajmowania się dzieciakami czy domem, ale takiego powstałego z aktywności fizycznej, z pokonywania własnego "niechcemisię".

I tego mi brakuje chwilowo. Bo to był taki czas tylko dla mnie. Kiedy mogłam skupić się tylko na sobie. A dom, dzieci, obiadki chwilowo nie były ważne. Była droga, moje nogi, bolące mięśnie, oddech. I wtedy nawet zima niestraszna - bo byłam ponad to wszystko. No i nie choruję - bo jednego kataru i jednego przeziębienia nie traktuję poważnie, szczególnie jak porównam poprzednie sezony i moje niekończące się kaszle, anginy, zapalenia zatok i pomniejsze syfy.

Więc zaakceptowałam swoją przerwę od biegania. Widocznie tak miało być - za dużo chciałam na raz, endorfinki odebrały mi rozsądek :)
Staram się wzmacniać łydki, rozciągać je. A żeby poczuć to miłe fizyczne zmęczenie, powypacałam się dziś ćwicząc z Ewą Chodakowską



I wiecie co? Cienka jestem ;)

sobota, 16 lutego 2013

Jak przeszłam na złą stronę mocy :)

Jak przeszłam na złą stronę mocy :)
Gdy zaczęłam bliżej interesować się tematyką biegania, zaczęłam przeglądać różne blogi biegowe. Zauważyłam, że sporo osób mocno skupia się na obuwiu - nadziewałam się na rozbudowane opisy butów, porównania, doznania wygody bądź niewygody, ważenie butów: jednym słowem taki trochę onanizm sprzętowy ;)

Zaczynając pisać mojego bloga pomyślałam sobie, że postaram się, żeby u mnie takiego rozkładania sprzętu na czynniki pierwsze nie było, że przecież najważniejsze jest bieganie i radość z tego, a nie to co ma się na sobie. Zresztą, co ja mogłam wiedzieć o tym wiedzieć: do tej pory biegałam w butach z Decathlonu - niby dedykowane do tego typu aktywności, ale jednym z głównych wytycznych przy ich kupnie była wtedy cena. 

Gdy dwa tygodnie temu rozpoczęły się moje problemy z mięśniami, wyczytałam, że jedną z przyczyn może być nieprawidłowo dobrane obuwie. Postanowiłam wejść w paszczę lwa, przejść na złą stronę mocy ;) i umówić się na profesjonalny dobór obuwia, włącznie z wideoanalizą kroku biegowego.

Naczytałam się też w necie o różnych sposobach stawiania stopy: o supinatorach, pronatorach i biegaczach neutralnych, o lądowaniu na pięcie i na śródstopiu i o najnowszym nurcie - że to wcześniejsze to jeden wielki pic na wodę fotomontaż, a jedynym właściwym jest bieganie naturalne, bez kosmicznych technologii w butach, a najlepiej na boso ;)

Poszliśmy całą rodziną, przezornie zabierając ze sobą laptopa z bajkami, żeby dzieciaki nie rozniosły sklepu na strzępy:)
Wideoanaliza odbywa się na sztucznej bieżni, za osobą biegającą ustawiona jest kamerka.
Na pierwszy ogień poszłam ja i...początki były zabawne. Otóż nigdy nie miałam do czynienia z taką bieżnią. Nie umiałam na niej chodzić, nie mówiąc o bieganiu. Jeszcze jak się trzymałam z boku pałąków - jakoś szło - po puszczeniu traciłam równowagę, albo mój krok był dziwnie nienaturalny.
Po paru minutach przyzwyczaiłam się do uciekającego podłoża pod nogami i można było analizować co ja wyprawiam ze swoimi kończynami.
Okazało się, że moje wcześniejsze wrażenia z truchtań, że ląduję na śródstopiu, a nie na pięcie, okazało się słuszne. I że mam stopę neutralną.
Miła pani przyniosła mi trzy pary butów różnych producentów. Ok - będziemy przymierzać, choć zastanawiałam się skąd poznam, że jeden but jest lepszy, a drugi nie.
Na pierwszy ogień poszedł jakiś model Asicsa i od razu stwierdziłam, że ich nie chcę. Takie dziwne były, uciskały za mocno śródstopie. Tak bardzo byłam pewna, że to nie buty dla mnie, że nawet nie zarejestrowałam jaki to był model.
Druga para: Brooks Ghost. 
Ok, lepiej. Ale osobę odpowiedzialną za kolorystykę buta powiesiłabym za jaja: kto wymyśla te idiotyczne połączenia oczojebnych zieleni?? Damska wersja i tak wyglądała w porządku, w porównaniu z męskimi modelami.
Przebiegłam się w nich po sklepie. Hm. O co chodzi z tą cała amortyzacją? Nie czułam różnicy pomiędzy moimi decathlonowymi butami, a tymi co miałam aktualnie na nogach. Do momentu, gdy nie zaczęłam hamować przed ladą i zaczęłam ewidentnie lądować na pięcie. Wtedy poczułam jakby moja pieta za każdym razem lądowała na mięciutkiej poduszce - aaaa, więc o to chodzi! Tylko co mi po amortyzacjiw tym miejscu, skoro ewidentnie pięty nie używam przy bieganiu? Pani doszła do tego samego wniosku, bo poszła szukać dla mnie butów, które miały amortyzację głownie w śródstopiu, a ja się zabrałam za testowanie trzeciego modelu: Nike Air Pegasus. 
Kolorystycznie były śliczne: nie walący po oczach fiolecik. Po założeniu miałam wrażenie jakbym miała kapcie na nogach. Miłe, wygodne kapcie. Po paru chwilach doszłam do wniosku, że jednak  są zbyt kapciowate No i znów problem jak poprzednio: po cholerę mi systemy amortyzujące pod piętą?
W międzyczasie pani postawiła przede mną Nike Zoom Elite - czyli te, co niby dla mojego typu biegania lepsze. 
Założyłam. Wygodne, ale nie tak kapciowate jak Pegasusy. Bieganie: przyjemne. Kolor: szkoda, że takie jasne - już widziałam oczami wyobraźni jak będą wyglądać po pierwszym kółku po parku ;).
Tak sobie łaziłam w te i nazad i dla pewności porównywałam buty - a to truchtając przez sklep w jednych, a to w drugich, a to w jednym takim, drugim takim, w tak zwanym międzyczasie patrząc co za obuwie przymierza mój mąż i łapiąc dziecko nr 3.
Szymuś uznał, że od "Wilka i Zająca" ciekawsze jest to co robią rodzice. Zdjął więc swoje butki i również zaczął biegać. Jak wszyscy, to wszyscy, nie? I jak rodzice przymierzają buty - to on też, a co!



Gdy już tak na 99% byłam przekonana, że ze sklepu wyjdę z tymi Zoomami, postawiono przede mną Brooksy Poor Flow. 
Były trochę inne od reszty: czarne, z oczojebną podeszwą, asymetrycznym wiązaniem, śmiesznym językiem, który z jednej strony stanowił całość z butem. Podobno do biegania naturalnego - znaczy, że nie mają rozbudowanej amortyzacji w pięcie, a ich budowa ma wymuszać stawianie stopy na śródstopiu.
Wzięłam do ręki: woooow, jakie lekkie. Moje stare buty ważą tonę w porównaniu z tymi. Przymierzyłam. Poczułam jakbym miała na nodze skarpetę. Nie kapcia - skarpetę. Dobrze dopasowaną, trzymającą stopę, ale mega wygodną. Przeszłam się. Dziwne uczucie: inna podeszwa niż w poprzednich butach dawała odczucie, jakbym piętę miała niżej niż palce. Przebiegłam się i....banan pojawił mi się na twarzy. Przebiegłam po raz drugi. Banan się powiększył. Nie miałam żadnych wątpliwości: to były TE buty. 
Nie mogli od razu od nich zacząć? Półtorej godziny przymierzania i zastanawiania się - a na koniec podjęłam decyzję w ciągu 10 sekund :)))





Co ja pisałam na początku o onaniźmie sprzętowym? ;)))


piątek, 15 lutego 2013

Walentynki

Walentynki

Taping. Wiecie co to jest?.
Ja do niedawna nie wiedziałam. Znaczy  przy okazji oglądania różnorakich zawodów lekkoatletycznych owszem widziałam sportowców od stóp do głów pozalepianych różnokolorowymi taśmami - ale nie wiedziałam, że to się tak nazywa.
Od wczoraj też jestem pozalepiana.
Po udaniu się do fizjoterapeuty (poszłam w miejsce, gdzie chodzę z moimi chłopakami i z ich stopami. Powinnam dostawać jakieś zniżki rodzinne normalnie. Obsługa już kojarzy, że przyszła ta od trójki dzieci, tylko jeszcze im się dzieciaki mylą :)) i opowiedzeniu co mnie boli i w jakich okolicznościach to się  stało, zostałam poproszona o położenie się na stole. Następnie moje nogi zostały powyginane na wszystkie możliwe strony, pougniatane w różnych niebolesnych i bolesnych miejscach.
Zdaniem pana Jarka, który torturował moje kończyny, to rzeczywiście sprawy przeciążeniowe.
Podobno nawalił mięsień strzałkowy, rosnące mięśnie przestają się mieścić w powięzi czy jakoś tak, a poza tym mam strasznie napięte mięśnie trójgłowe łydki.
Na zakończenie moja lewa noga zyskała gustowną ozdobę:

(wybaczcie usmarowane przez dziecko nr 3 lustro. W tle nogi dziecka nr 1 układającego puzzle)

Podobno ma pomóc. A jak nie pomoże - mam się zgłosić na masaż - taki serio, serio. I że mam się przygotować, że będzie boleć.

Idąc za ciosem zapisałam siebie i męża w weekend na videoanalizę kroku biegowego. Pewnie skończy się to kupnem jakiegoś wery profeszional obuwia. Mam nadzieję, że to pomoże moim kończynom w przyszłości i nie łapię się własnie na jakiś potworny chwyt marketingowy.

Zaraz, zaraz. Przecież tytuł posta to "Walentynki". Już przechodzę do gwoździa programu.
Za nami 14 lutego - data, która u co poniektórych pewnie powoduje odruch wymiotny ;)
Mąż uknuł walentynkę biegową. Przeanalizował mapę okolicy, wydrukował interesujący go fragment, zaznaczył na mapie trasę i pobiegł :)





Fajnego mam chłopa, nie?

poniedziałek, 11 lutego 2013

Matka dalej nie biega

Matka dalej nie biega
Parę razy porobiłam delikatne próby czy noga dalej mi dokucza -  popodskakiwałam w miejscu: boli, kurczę.
W środę umówiłam się na wizytę u fizjoterapeuty na ogólny przegląd postawy i omówienie moich dolegliwości: mam nadzieję, że to coś banalnego.
Źle mi z tym, że nie biegam - choć to dopiero parę dni. Ciągnie mnie. Widzę ścieżki, po których truchtałam i wyobrażam sobie siebie. Słyszę w radio muzykę, którą puszczałam podczas biegania - i znów: wyobraźnia działa.
A 25 marca coraz bliżej...


Ale żeby nie był to taki pesymistyczny wpis - pochwalę się dzieckiem nr 1.
Na ferie pojechaliśmy z zamiarem sprawdzenia jak nasze dziecię, lat 6 i 7 miesięcy, odnajdzie się na nartach. 
Wiktor odnalazł się całkiem dobrze. 
Instruktor oddał go nam zadając standardowe pytanie osób mających z nim do czynienia po raz pierwszy: "czy on zawsze jest taki żywy?", ale oprócz tego był pozytywnie zdziwiony tempem nauki ;)
Pierwszego dnia rano uczył się jeździć i korzystał z najwolniejszego wyciągu orczykowego dla osób początkujących.
Po południu zażyczył sobie korzystania z orczyka szybszego i dłuższego
Drugiego dnia postanowił zjechać z normalnego stoku, nie z oślej łączki i bez problemu korzystał z wyciągu krzesełkowego.
Po południu odwalił numer unosząc w trakcie jazdy nartę do góry mówiąc "patrz, tatuś ja też potrafię jeździć na jednej narcie!"
Trzeciego dnia instruktor na normalnym stoku ćwiczył z nim skręcanie, a Wiktor wydawał dzikie okrzyki radości podskakując na muldach.


Stworzyliśmy potwora nartowego



środa, 6 lutego 2013

Miłe złego początki...;)

Miłe złego początki...;)
Ach, tu powinien być wpis dotyczący biegania.
Ale nie będzie.
Skarżyłam się na ból w okolicach piszczeli. Po ostatnim bieganiu myślałam  że będzie ok - ale nie jest. W czasie biegania nie czułam dyskomfortu, ale jakąś godzinę po powrocie do domu bolało nawet przy chodzeniu :(
Wrzuciłam w google'a hasło "mięśnie podudzi", wysupłałam zdjęcie i próbowałam zlokalizować mój problem




wyszedł mi mięsień płaszczkowaty łydki.

Znów skorzystałam z wyszukiwarki i naczytałam się o błędach początkujących, przeciążeniach, złym obuwiu, shin-splint i zapaleniach okostnej.

Jakie wnioski wyciągnęłam z lektury?
Że, chyba jednak przesadziłam z intensywnością biegania. W sumie regularnie biegam dopiero do listopada. I że za mało się rozciągam
I że jednak powinnam potuptać do sklepu dla biegaczy i w sposób profesjonalny dobrać sobie buty. Niby buty dedykowane do biegania mam, ale były kupowane w okresie, gdy moje truchtanie było raczej okazjonalne - i co tu dużo mówić - jednym z głównych kryteriów wyboru była cena ;). Wybierałam je oczywiście bez jakichkolwiek konsultacji.
Przede mną wyjazd z mężem i dzieciakami na ferie - na razie muszę dać swoim nogom odpocząć.
Oczywiście, złośliwie na każdym kroku nadziewam się na biegaczy ;)
Bo wiecie - ja naprawdę zamierzam przebiec ten półmaraton ;)

niedziela, 3 lutego 2013

Jak to zamiast kółka dookoła lotniska wyszła mi akcja ratunkowa

Jak to zamiast kółka dookoła lotniska wyszła mi akcja ratunkowa
W domu mam mały szpital - każdemu coś jest: albo smarka, albo kaszle, albo ma biegunkę.
Przy takim zmasowanym ataku ja też się nie uchowałam - mam katar i pokasłuję - ale staram się nie przyjmować tego do wiadomości ;) Znaczy kuruję się - ale wszem i wobec twierdzę, że jestem zdrowa, o!
Dziś przestało padać, moje nogi jakby wypoczęły, więc może by tak iść pobiegać. No bo zdrowa jestem, nie?
Nieśmiało pomyślałam o kółku dookoła lotniska - część jest po chodniku, część po leśnych ścieżkach. Dystans jak dla mnie solidny - bo około 14 km. Pomyślałam sobie, że jak tak powolutku będę dreptać, to może dam radę?
Kończy się ulica i zaczyna las. Droga wygląda...bardziej zimowo niż chodnik. Wbiegam - powolutku, muszę uważać którędy biec - tu z lekka zmrożona kałuża, tu żywy lód, a tam śniegowa breja za kostki.


Nagle przed sobą widzę postać człowieka - jego głowa jest na tyle nisko, że orientuję się, że ta osoba klęczy w śniegu. Podbiegam. To starszy pan. Usiłuje podnieść się z kolan przy pomocy jakiegoś marnego króciutkiego kijaszka. Pomagam mu, ale przed zostawieniem go i dalszym biegnięciem powstrzymuje mnie z lekka zdezorientowany wzrok mężczyzny. Zaczynam zadawać pytania skąd się tu wziął i gdzie idzie. Odpowiedzi są nieskładne. Pan ma mokre od upadku spodnie i tylko jedną rękawiczkę  Nie wygląda na bezdomnego, ubrany jest porządnie. Biorę go pod rękę i zaczynam wracać w kierunku ulicy i pętli autobusowej. Wyciągam komórkę i dzwonię na policję informując o sytuacji. Powoli, powoli krok za krokiem zmierzamy przed siebie. Co kilkadziesiąt metrów szczęśliwie są ławeczki, na których starszy pan odpoczywa.
Mija nas parę osób - jedna para, starsze małżeństwo interesuje się sytuacją. Tłumaczę co i jak. Para idzie szybciej do przodu, obiecując, że jak zauważy policję, powie, żeby wjechali w las do nas.
Z daleka widzę stojący autobus - znak, że tam jest koniec wertepów i śniegu, zaczyna się ulica.
Wraca mężczyzna - policji nie widać, pomaga mi biorąc pod drugą rękę pana Andrzeja - bo tak twierdzi, że ma na imię moje "znalezisko". Dzwoni moja komórka - to policja. Okazuje się, że przez ten czas trwało ustalanie która komenda powinna się zając zgłoszeniem - taaa. Potrzebują numeru ulicy - stwierdzenie "koniec ulicy, pętla autobusowa" nie wystarczy.
 Szczęśliwie przy przystanku autobusowym jest druga uliczka - podanie skrzyżowania satysfakcjonuje funkcjonariuszy - więc czekamy na radiowóz.
Zaczyna robić mi się zimno - jest niecałe 2 stopnie na plusie, a ja jestem ubrana na bieganie, a nie na stanie na przystanku autobusowym. Robię różne podskoki, żeby się rozgrzać.
Wreszcie widać radiowóz. Panowie mają doświadczenie z takimi uciekinierami - szybkie przeszukanie kieszeni i znajduje się kartka napisana przez kogoś z rodziny z adresem zamieszkania.
Żegnam się ze starszym panem, próbując wytłumaczyć, że nie powinien sam wychodzić z domu. Kartka z adresem sugeruje jednak, że to ani pierwsza, ani pewnie ostatnia taka eskapada...
Na powrót do lasu i kończenie mojego kółka nie mam już ochoty. Jest mi zimno - ruszam w kierunku domu jak najszybciej jestem w stanie. Marzę o gorącym prysznicu i ciepłej herbatce.

Teraz by się przydało jakieś zgrabne zakończenie dzisiejszej przygody. Przychodzą mi do głowy dwie rzeczy: że powinniśmy bardziej rozglądać się dookoła. Bo tego pana musiało wcześniej minąć ładnych parę osób, sądząc po ilości spacerowiczów, którą potem mijałam.
A druga, że cieszę się, że nie biegam wg jakieś super duper hiper planu treningowego - bo właśnie moją teoretyczną rozpiskę szlag jasny by trafił  - a tak nie muszę się tym zamartwiać - pozostała tylko satysfakcja, że komuś pomogłam i że ten ktoś na tyle mnie polubił w ciągu godziny spędzonej razem, że nie za bardzo chciał wsiadać do radiowozu ;)

piątek, 1 lutego 2013

Siła złego na jednego ;)

Siła złego na jednego ;)
Są takie dni, kiedy nic nie wychodzi. Kiedy pogoda za oknem zniechęca do wszystkiego, wstaje się z łóżka zdecydowanie lewą nogą. Dzieci smarczą zielonymi gilami i kaszlą, mąż się żali, że chyba coś go bierze. A po  bieganiu odbytym dzień wcześniej nogi jakoś dziwnie bolą w okolicach piszczeli.
Dziś jest taki dzień.

Zaczęło się... ciekawie ;)
Wczoraj kliknęłam w link umieszczony przez znajomą na FB. Link kierował na stronę Półmaratonu Warszawskiego i informację, że właśnie dziś jest ostatni dzień niższej ceny za rejestrację.
Hm.
Mail do małżonka czy widział.
Odpowiedź, że a i owszem, że od dawna jest zapisany i własnie pod ten bieg trenuje.
He he - nie ma to jak dobrze zorientowana żona:))))
No to może ja też spróbuję...Ale nie jestem pewna. Mężu, jak myślisz?
Zapisać Cię i zapłacić?
Zapisz.
Bing! Dźwięk przychodzącej wiadomości "Dziękujemy za utworzenie konta"
Bing! "Dziękujemy za zgłoszenie się do 8 Półmaratonu Warszawskiego"

Aaaaaaa! Zrobił to! Ja się zgodziłam i on to zrobił! Aaaaaaa!

24 marca będę próbować pobiec i nie umrzeć 21 km

Rany - chyba jednak powinnam ustalić jakiś Plan Treningowy . Dotychczas wszelkie plany omijałam w sieci wielkim łukiem - bo po pierwsze biegam dla samego biegania głównie, a po drugie te wszystkie tajemnicze skróty typu "15' 75-80% + 8x6' 85-90%/ przerwa 5' 75%" mnie przerażały. Dalej przerażają. 


Wieczorem postanowiłam sprawdzić efekty odwilży, wykorzystać fakt, że nie pada i ruszyć poprzebierać nogami. 
Nie było dobrze. Zaraz po ruszeniu miałam wrażenie, jakbym biegła na szczudłach. Nogi jakoś nie chciały mnie słuchać, zginać się tak jak chciałam i pobolewały w okolicach piszczeli. Potem zrobiło się lepiej, ale ten ból, jakby zakwasy, na tyle mnie zaniepokoił, że wrzuciłam w google'a "ból nóg bieganie"

I na jednym z pierwszych miejsc wyskoczył mi taki artykuł Bóle piszczeli u biegaczy i jak sobie z nimi radzić

"Najczęściej występują u początkujących biegaczy, nie mających odpowiednio wytrenowanych mięśni piszczelowych przednich" O - to ja... 
Tak więc na razie muszę dać swoim nogom odpocząć i wzmocnić te nieszczęsne mięśnie piszczelowe. I przeprosić się choć trochę z tajemniczymi tabelkami, coby w marcu krzywdy sobie nie zrobić, po prostu.


Ale pomimo, że dzień dziś "taki se", moje dziecko nr 3 w dość przewrotny sposób poprawiło mi nastrój:




No nie da rady mieć złego humoru, nawet jeśli za oknem ciemnica i zimno, dzieciaki zakatarzone, nogi bolą, mąż jojczy, a ja zacięłam się nowym ostrym nożem podczas krojenia bułek.
Nie mogę się wściec za pomalowany plakatówkami dywan, jeśli zrobił to taki słodziak ;)



Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger