Cały biegaczkowy świat na swoich blogach i FB żyje dzisiejszym Półmaratonem Warszawskim - więc i ja nie będę wyjątkiem ;)
Wczoraj wieczorem zostały odebrane pakiety startowe, w skład którego wchodziła koszulka okolicznościowa, masa ulotek, próbki różne, chip i numer startowy.
Wieczorem mężem i znajomym udaliśmy się do koleżanki, również startującej, na pasta party (ta obcojęzyczna nazwa tłumaczy się na polskie "żremy makaron do oporu").
Miałam do startu podejść na luzie - bo kontuzja, bo nigdy nie biegałam i tak dalej. Ale powiem szczerze, że trudne to było do zrealizowania, gdy małżonek ze znajomym non stop pytlowali o obstawianym czasie, założeniach, analizowali swoje poprzednie biegi. Gdy mąż zaczął się bawić w trenera i zaczął sypać dobrymi radami - co mam robić na początku, a co na końcu, jak biec jak nie biec - pękłam i zaczęłam się zastanawiać nad czasem w jakim zdołam pobiec.
Hm. Do tej pory mój najdłuższy dystans, 15 km zrobiłam w 1,5 godziny z groszami. W średnim tempie 6,05 min/km. Co sugerowało, że 21 km zrobię w dwie godziny z kawałkiem. No ale wtedy biegłam po parku, po śniegu, nierównościach - więc może jednak pobiegnę teraz szybciej? Ale walcząc z moją bolącą nogą w ostatnim czasie moje bieganie było mizerne....Jednym słowem wiedziałam, że nic nie wiedziałam. Postanowiłam ustawić się w strefie na 2:10, z cichą nadzieją, że pójdzie mi lepiej. W zegarku ustawiłam sobie wirtualnego partnera na ostrożne tempo 5:55 - czyli zegarek miał mnie informować kiedy zwalniam za bardzo, a kiedy biegnę szybciej od ustawionego tempa
W okolice startu przyjechaliśmy wcześnie (znaczy ja, mój maż i znajomy), żeby znaleźć w miarę dobre miejsce do zaparkowania. Poszliśmy sobie obejrzeć okolice startu i mety. Robiło to na mnie wszystko wrażenie - i ten gęstniejący z każdą chwila tłum ludzi.
Było dość chłodno, ale na moment startu wyjrzało słońce. Było niesamowicie: ten kolorowy wielotysięczny tłum, muzyka, doping prowadzonych, prześliczna panorama Warszawy. Czułam się częścią czegoś naprawdę fajnego.
Ruszyłam dość ostrożnie, pamiętając rady męża, ale na następnych kilometrach przyspieszyłam Zegarek mi powiedział, że biegnę szybciej od ustawionego tempa - i tak już zostało do końca. Chyba się nie doceniłam;)
Biegło mi się dobrze. Wzdłuż trasy kibicowali nas ludzie. Ponieważ na numerze startowym są wydrukowane imiona- zdarzył mi się doping imienny od zupełnie obcej osoby. To było miłe.
W trakcie biegu miałam przez pewien czas wątpliwości czy nie ubrałam się jednak za grubo (miałam koszulkę termiczną z długim rękawem, bluzę do biegania i na to koszulkę techniczną z krótkim rękawem, która jako element mojego stroju wpadła w ostatniej chwili: promowałam na niej kwietniowy maraton w Łodzi. Moje dylematy co do stroju zniknęły gdy skręciliśmy w ulicę Belwederską i dmuchnęło ostrym wiatrem: z miejsca zaczęłam się cieszyć, że mam na sobie tyle warstw. Ulicy Belwederskiej nie dało się też zapomnieć z innego powodu: ostrego podbiegu. Oj, taka górka na piętnastym kilometrze dała w kość! Na szczęście potem było już płasko, a nawet lekko z górki i postanowiłam przyspieszyć. Uznałam, że jeśli do tej pory nie umarłam, to jest szansa, że dobiegnę na metę żywa i mogę wycisnąć z moich nóg co jeszcze zdołam.
I właśnie ten moment, gdy matka zaczęła wypruwać sobie flaki, dziecko nr 1 wybrało sobie na próbę pogawędki. I uparte było - bo komórka w mojej kieszeni chyba ze trzy razy dzwoniła (Mamusiu! Dzwoniłem do Ciebie, ale nie chciałaś ze mną rozmawiać. Dziecko drogie - ja BIEGŁAM!)
Chyba dobrze rozłożyłam siły, bo na ostatnich kilometrach częściej wyprzedzałam niż byłam wyprzedzana. Miałam mały kryzys - w okolicach 18 km: wbiegaliśmy na Most Poniatowskiego, widać było z daleka Stadion Narodowy, koło którego była meta. Myślałam, że ten most nigdy się nie skończy. A potem zakręt. I jeszcze jeden. I stadion tuż, tuż - a my jeszcze nie wbiegamy na błonia. A nogi robiły się coraz cięższe i cięższe. Wreszcie - widzę bramkę mety. I jednocześnie czuję jak lekko zaczyna robić mi się słabo. No nie! Jeszcze tego brakowało, żebym na jakieś 150 metrów przed metą zemdlała! Nie pamiętam już czy lekko zwolniłam czy zmobilizowałam się wewnętrznie, czy pomógł doping męża, który przybiegł przede mną i darł się, żebym dawała. Do mety dobiegłam. Ze zmęczenia za pierwszym razem nie trafiłam w guzik wyłączający stoper w zegarku. Odstałam swoje po pamiątkowy medal i nieświadomie dokładnie omijając wszelkie punkty żywieniowe, powlokłam się w kierunku męża. Znajomy też przybiegł, więc poszliśmy w kierunku auta. W międzyczasie okazało się, że ze zmęczenia zapomniałam również o czipie, który powinnam zwrócić do specjalnego pojemnika (pojemnik był gdzieś w okolicach punktów, gdzie wydawali jedzenie). Był plan, że się przebierzemy i ruszymy go oddać ale po dotarciu do samochodu nikomu się nie chciało drałować z powrotem. Mam nadzieję, że organizatorzy mi wybaczą.
Ach - zapomniałam o najważniejszym - o czasie: udało mi się pobiec poniżej dwóch godzin: 1:58:48! Jestem z siebie dumna! Ostatnie kilometry leciałam w trupa schodząc poniżej 5 min/km - z czego też jestem dumna, bo robiłam to mając już kilkanaście kilometrów w nogach.
Mąż nabiegał 1:43:05.
Wiecie co: fajnie było, choć może z mojej miny na zdjęciu nie można tego wyczytać :)
O, moja koszulka :-)
OdpowiedzUsuń1:58 a 2:10 to ogromny rozstrzał. Wielkie gratulacje, świetny bieg!
hi hi - niezły sposób na lokalizowanie Łodziaków :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za gratulacje!
Jestem pewna, że przy następnej okazji będę gratulować Tobie