Jeszcze w zeszłym roku został wstępnie zaplanowany wyjazd wspinaczkowy w przepiękny rejon na południu Francji: Les Calanques.
Zimą trwały pertraktacje z babciami na temat opieki nad naszymi aniołkami ;). Udało się: moi rodzice zgodzili się zaopiekować szarańczą w weekend majowy. Ekipa została zmontowana i ruszyliśmy ponad 2 tysiące km ku południowej Francji. W bagażach, oprócz sprzętu wspinaczkowego wiozłam z mężem buty do biegania. Track z Lazurowego Wybrzeża? Takiej okazji nie można było przepuścić!
Bieganie nr 1
Pogoda przez pierwsze dni nas nie rozpieszczała - złośliwy front usadowił się na południu Europy zalewając strugami wody i nas. Udało nam się wepchnąć pomiędzy jedną a drugą zlewą i ruszyłam z mężem i kolegą (w pięcioosobowej ekipie były nas trzy biegające osoby) na rekonesansowy truchcik dookoła miasteczka Cassis. Trucht okazał się i malowniczy - ach, to Morze Śródziemne, ach te skały w oddali, ach te malownicze uliczki - i pouczający - bo teren zdecydowanie nie należał do płaskich.
Camping, z którego ruszyliśmy góruje nad miasteczkiem - w dół biegło się fajnie. Ale nic w przyrodzie nie ginie - po przeleceniu przez centrum Cassis, trzeba było wrócić. A powrót był zdecydowanie trudniejszy i moje płuca w pewnym momencie po prostu odmówiły współpracy.
Bieganie nr 2
Tym razem postanowiliśmy ruszyć wzdłuż drogi idącej bardziej górą.. Był ranek, dzień powszedni, więc niestety był ruch, ludzie jechali do pracy do pobliskiej Marsylii.
Było na szczęście bardzo ładnie wydzielone pobocze, z góry rozpościerał się wspaniały widok na morze i wapienne skały, a południowa roślinność rekompensowała niedogodności wynikające z przejeżdżających samochodów.
Było bardziej płasko niż poprzednio, ale droga wiodła cały czas lekko pod górkę.
Na koniec skręciliśmy w kamienistą ścieżkę wiodącą na pobliski pagórek. Chwila odpoczynku - a potem w nagrodę w dół. Dzięki temu mogłam trochę zobaczyć jak to jest biec w tempie, którego w życiu nie byłabym w stanie utrzymać w płaskim terenie.
Pogoda zrobiła nam po drodze psikusa i sprawiła mały prysznic - ale to były fajne, chłodzące spocone ciało krople deszczu.
Jeśli ktoś zerknie na wykresy endomodno, być może zwróci uwagę na nagle urywającą się kreskę tętna. Takie są efekty, gdy kupuje się zegarki tej samej firmy ;) Zamieniliśmy z mężem niechcący czujniki tętna. Dopóki biegliśmy koło siebie - nie było problemu - tylko zegarki zbierały dane drugiej osoby. Ale gdy mój małżonek wypruł na koniec do przodu - zasięg się skończył :)
Bieganie nr 3
Najdłuższe i najfajniejsze. I najlepiej udokumentowane, bo wzięłam ze sobą aparat.
Tym razem postanowiliśmy podjechać kawałek autem, a następnie ruszyć ścieżką, którą wypatrzyliśmy z samochodu dzień wcześniej.
Zaczęło się nieźle, ale po paru minutach okazało się, że chyba zabłądziliśmy. Krótkie zastanawianie się - i powrót do rozwidlenia, na którym źle skręciliśmy.
Gdzie my, k...a jesteśmy ???
A potem... było pięknie. Kamienista ścieżka zamieniła się w wąską nieuczęszczaną wąską asfaltówkę prowadzącą owszem pod górkę, czasem dość stromą, ale w tak cudnych okolicznościach przyrody, że chciało się biec i biec i biec.
Okazało się, że mniej więcej w tym samym czasie na trening wyruszyli żołnierze (i jedna żołnierka) stacjonujący w okolicy. Cóż - być dopingowaną przez połowę jednostki - bezcenne :))).
Nie będę pisać - niech zdjęcia pokażą uroki tego biegu:
A, właśnie: filmiki!
To był trochę szalony dzień, bo po zrobieniu ponad 10 km, pojechaliśmy się wspinać na wielowyciągową drogę - cudną, Startującą prawie z poziomu morza.
Wieczorem nie wiadomo było do czego bardziej śmiała nam się japa: do biegowego poranka czy do wspinu z turkusowym morzem pod nogami.
I na koniec:
Pisz, kochanie, pisz, lubię Cię czytać. Kocham moją ekstremalną rodzinkę!!!
OdpowiedzUsuń