Jestem tym faktem nieco zaskoczona. I to tak znienacka - nie na żadnych Poważnych Zawodach. tylko - ot - wyszłam pobiegać. Jeszcze na antybiotyku. I postanowiłam obiec dookoła lotnisko, co to raz w lutym próbowałam, ale zagubiony Pan Andrzej stanął na przeszkodzie ( może to i dobrze, bo wtedy byłam na etapie wmawiania sobie, że nie mam żadnej kontuzji i że piszczel boli mniej, a tak naprawdę to wcale nie boli. A bolało). Więc sobie ruszyłam - kolejne wskazania Garmina wprawiły mnie w osłupienie: zegarek wskazywał, że oprócz dwóch pierwszych ciutkę wolniejszych, każdy kilometr pokonuję w mniej niż 5 min/km! Co ja żarłam?? To ten augmentin??
No dobra - skoro tak mi się dobrze biegnie - to lecę dalej. I tak sobie leciałam do 7 km. A na siódmym kilometrze złapał mnie kryzys. Nogi jakoś przestały przebierać, głowa zaczęła złośliwie namawiać do odpoczynku - a ja zaczęłam wynajdować preteksty do zwolnienia i przystanięcie. Oj, chyba coś mnie ugryzło. Oj, chyba siusiu - może tu zatrzymam się i spojrzę czy te krzaczki się nadają. Oj, coś mnie tu kłuje.
Pod koniec kilometra jakoś zebrałam się w sobie i przestałam bumelować. Żeby odwrócić swoją uwagę od zmęczenia zaczęłam upajać się okolicznościami przyrody - bo truchtałam przez las wilgotny zielony pachnący niedawnymi deszczami (wiatr był łaskawy i od pobliskiej góry śmieciowej nie waliło;) i ptaszki tak ładnie śpiewały. I byłam totalnie sama. Parę kilometrów wcześniej minęłam jednego biegacza, pozdrowiliśmy się - a teraz nic: ani piechurów, ani rowerzystów.
Nogami przebierałam - ale głowa znów zaczęła mnie kusić. Nic z tego - nie zatrzymam się, aż nie dobiegnę do szosy. Do szosy dobiegłam i... pobiegłam dalej. To teraz do tego skrzyżowania... Ale na skrzyżowaniu nie zatrzymałam się, tylko wyznaczyłam sobie następną granicę i następną - i tak dalej jakoś pykało mi poniżej 5 min/km. Wow! dla mnie - to naprawdę wow!.
Ostatnia granica, którą sobie wyznaczyłam - że po 10 km na chwilę się zatrzymam - była zbyt kuszące i już nie zdołałam jej przesunąć. Spojrzałam na zegarek: wskazywał 50:23. A to oznaczało,że najprawdopodobniej złamałam te magiczne pięćdziesiąt minut. Kilka sekund oddechu i... to był błąd. Ponowne ruszenie było bardzo trudne. Czułam się jak źle naoliwiona maszyna. Oj, jak ciężko było zrobić krok i jeszcze następny. Zastosowałam znów metodę sprzed zatrzymania: to do tego skrzyżowania, to do tamtego bloku, to do....
I tak dobiegłam.
W domu rzuciłam się do zgrywania trasy. Yessss! 49:56! Czas jak najbardziej nieoficjalny, tylko dla mnie - ale, kurczę - jak cieszy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz