czwartek, 8 sierpnia 2013

Lato

Lato
Wymęczona długą zimą, nie mogłam doczekać się lata - ach, wydawało mi się, że to taka fantastyczna pora na bieganie - ciepełko, zieleń.
Tak to jest jak człowiek ma niewielki staż i jeszcze żadnego lata za sobą związanego z bieganiem.
W tej chwili patrzę  na termometr. W cieniu pokazuje 32 stopnie. Chyba nie chcę wiedzieć ile jest w słońcu. O siódmej rano było niewiele chłodniej. Wieczór również nie przynosi ulgi - przedwczoraj koło 21 miałam wrażenie, jakby przedzierała się przez gęstą zupę. Wczoraj mój mąż skrócił bieganie o połowę. Po 5 km wrócił do domu.  Bieganie w takiej temperaturze jest zdecydowanie mało komfortowe. A jak jeszcze dojdzie do tego moja mała kompatybilność z paskiem na czujnik tętna...




Poza tym nie tylko bieganiem żyjemy - gdzieś tam przewija się rower, wspinanie, są dzieciaki.
I zamiast robić weekendowe wybieganie, pakujemy szpej, zgarniamy po drodze kolegę i jedziemy w Jurę







Albo pakujemy się w auto i jedziemy na dwa dni pobawić się w wielkiej piaskownicy :P





Albo jedziemy na motocyklach na Węgry




No właśnie. Motocykl.

W sobotę raniutko wsiadam jako "plecak" na motór męża i ruszamy w kierunku Norwegii, a konkretnie Nordkappu. Musimy się zmieścić w dwóch tygodniach - potem pojawiają się takie komplikacje jak koniec urlopu mojego męża i moich rodziców, którzy przygarną nam dzieciaki, początek roku szkolnego i takie tam ;).
Maraton Warszawski już pod koniec września. Czasu coraz mniej i raczej nie należałoby robić sobie dwutygodniowej przerwy. Po długim zastanawianiu się, wstępnym pakowaniu (nie tak łatwo spakować rzeczy dla dwóch osób w kufry, pamiętając jeszcze, że nie można przekroczyć nośności motocykla), upchnęliśmy buty do biegania. Tak łatwo się nie damy - i zamierzamy przywieźć parę tracków z Norwegii.

Generalnie  krystalizuje nam  się wizja, żeby na przyszłość nie pakować się w żadne jesienne maratony. Lato to nie jest dobry czas na przygotowania - lepiej celować w jakieś wiosenne biegi.

A na razie... cóż. Trzymajcie kciuki, żebyśmy osiągnęli cel naszej podróży i żebyśmy cali i zdrowi wrócili z powrotem.


fot. Wikipedia

niedziela, 4 sierpnia 2013

Wybieganie z mężem

Wybieganie z mężem
Rzadko się zdarza, że jestem w stanie coś zrobić razem z mężem - ale dziś taki dzień nastał. Jedna z babć przejęła opiekę nad latoroślą, a my ruszyliśmy. W planie: 21 km. Jak wybieganie - to wybieganie.
Małżonek bierze ze sobą dwa żele, ja też biorę dwa. Są różnych firm, różne smaki - bierzemy w celu wypróbowania. Ja na przykład jeszcze nigdy żelu nie jadłam.

Swoją drogą niesamowite dla mnie jest to, że jeszcze w marcu trzęsłam portkami przed Półmaratonem Warszawskim, a teraz taki dystans postanowiłam pobiec, to, trenignowo :)

Garminy odpalone. Ruszyliśmy. Po pierwszym kilometrze zdziwienie: mój zegarek pokazał tempo o minutę wolniejsze niż u T. - pomimo, że biegniemy koło siebie. Zakładam, że to mój się pogubił jakimś cudem, bo zegarek męża bardziej wypasiony jest.
Pokręciliśmy się po Bielanach - trochę przez Piaski, trochę po Chomiczówce.  T. wyciąga swój żelik, częstuje mnie. Wyciskam trochę do paszczy. Bleee! Jakie to okropne! Klejące, gęste, o smaku niewiadomo jakim. Dobrze, że tylko trochę wzięłam. Na swoje żele tracę ochotę.
Zagłębiamy się w Lasy Bemowskie.
Tu niestety zaczął odzywać się mój brzuch. Informując mnie coraz częściej, że tak właściwie to WC byłoby wskazane. Ha! Dobre sobie! Próbowałam nie myśleć o tym, zniechęcać moje jelita tłumacząc im w duchu, że komary, że brak papieru, że muszą wytrzymać.
Niestety,  okazało się, że ni hu hu - przerwa musi być. Stanęliśmy obok leśnej wiaty. W akcie rozpaczy zajrzałam do kosza na śmieci. Ku mojemu zdziwieniu okazał się być praktycznie pusty, oprócz idealnie czystej, złożonej na czworo kartki formatu A4. Będę żyć!
(Swoją drogą są takie sytuacje, że człowiekowi tak niewiele potrzeba do szczęścia...). 
Po przymusowej przerwie potruchtaliśmy dalej. Małżonek trzymał się raczej za mną. Ponieważ on jest szybszy ode mnie, uznałam, że puszcza mnie przodem, żebym to ja nadawała tempo odpowiednie dla mnie. Sam by pewnie pogrzał szybciej. Moja teoria wydaje się potwierdzać, gdy w pewnym momencie zobaczyłam małżonka przebiegającego koło mnie, a następnie oddalającego. Próbowałam go dogonić - ale tempo narzucił za szybkie. 
Wlecieliśmy do miasta, potem skręciliśmy w uliczkę z domkami jednorodzinnymi. W jednym z ogródków pan podlewał trawę. Pomyślałam sobie, że dużo dałabym za chłodny prysznic z takiego węża. Małżonek jakby czytając w moich myślach, skręcił w kierunku gościa: "Przepraszam, czy mógłby nas pan polać?". Facet lekko zdziwiony - ale spełnia prośbę. O, jak dobrze! 
Czy już pisałam, że są sytuacje, gdy do szczęścia potrzeba tak niewiele?
Lecimy dalej - ja skręcam w lewo, mąż krzyczy do mnie, że on leci w prawo. Ok - jesteśmy już blisko domu, pewnie chce na koniec zafiniszować.
W domu nagle dowiaduję się, że on już ze mną nie idzie na żadne wybieganie. Bo on chciał wolniej, bo dziś nie czuł siły na szybsze tempo. A ja go cały czas wyprzedzałam i w ogóle się nie dało pogadać. I przecież on sygnalizował na początku, że chce wolniej, bo się spytał czy dam radę utrzymać takie tempo cały czas.
Wywaliłam oczy ze zdumienia. Myślałam, że z tym tempem to on się pyta z troski o mnie. Zaczęłam opowiadać jak to wyglądało od mojej strony.

A teraz podsumowanie;)

1. Na trasie maratonu na pewno będą stały toy-toye zaopatrzone w odpowiednie atrybuty. Ale do takich dłuższych dystansów przez lasy, musimy jednak zaopatrzyć się w plecaczek - i do camelbaka i  po to, żeby mieć gdzie wsadzić kawałek papieru toaletowego - cóż, natury się nie przeskoczy.
2.  Nawet jeśli wybiera się na truchtanie z osobą teoretycznie silniejszą - to o niczym nie świadczy. Zawsze może zdarzyć się gorszy dzień.  Ja powinnam spytać się męża czy wszystko w porządku, że biegnie z tyłu, a on nie powinien się krygować, tylko wprost mi powiedzieć, że mam zwolnić.
3. Mam nadzieję, że moja szanowna połówka jednak będzie chciała od czasu do czasu razem biegać. Prawda, mój Połówku?






Małżonek odbija sobie gorszy dzień, ciągnąc ze mnie łacha, że bloga założy. Z konkursem. Na którym kilometrze żonę popędziło w krzaki:P Taki złośliwiec, o! :)


Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger