poniedziałek, 30 września 2013

Mój pierwszy maraton - 35 Maraton Warszawski

Mój pierwszy maraton - 35 Maraton Warszawski
A więc stało się: JESTEM MARATOŃCZYKIEM!! W dodatku z czasem, który wprawia mnie w zdumienie - bo nie przypuszczałam, że jestem w stanie tak pobiec:



3:50:43






Kiedy zapisywałam się wiosną na ten maraton, myślałam o czterech godzinach z groszami . A tak naprawdę chciałam dotrzeć do mety w obojętnie jakim czasie. 
W miarę jak upływały kolejne tygodnie i treningi, zaczęłam dumać, że może uda się te grosze obciąć. 
W okolicach startu coraz śmielej po głowie tłukła mi się myśl, że cztery godziny raczej powinnam złamać. Ostatecznie w taką śmieszną aplikację Timexa, dzięki której można było na FB obserwować moje zmagania na żywo (albo raczej: możnaby, gdyby nie fakt, że przez nieuwagę ustawiłam tą opcję widoczną tylko dla mnie ;) wpisałam czas 3:55:00. 
Nie wiedziałam czy uda mi się w tyle przebiec. Mój trening to totalna wolna amerykanka - biegałam tak jak mi było wygodnie i jak mi fantazja podpowiadała, pilnując jedynie, żeby raz w tygodniu było jakieś dłuższe bieganie. Kalkulatory dostępne w necie prorokowały mi czas między 3:51 a 4:13. Trochę duży rozrzut. Naczytałam się na różnych stronach i blogach miliona relacji, rad, porad, opisów  mrożących krew w żyłach ściany i odcinania prądu. Im bliżej startu tym większy miałam mętlik w głowie i trochę nie wiedziałam czy 3:55 to nadmiar optymizmu z mojej strony, czy wręcz przeciwnie.
A może w ogóle nie powinnam o tym myśleć? To debiut - powinnam się cieszyć z samego faktu ukończenia tego królewskiego dystansu.
No właśnie - w pewnym momencie doszło do mnie, że w ogóle nie rozważam opcji co jeśli nie dobiegnę. A przecież przed startem w Półmaratonie Warszawskim panikowałam, że 21 km wydaje mi się dystansem niewyobrażalnym. A tu przy ponad 42 km tak nie myślę? Co jest grane?
Jakoś w głowie ułożyło mi się, że powinnam od samego początku wierzyć, że jest to dystans do przebiegnięcia, że mi się uda. Nie mogę wątpić, muszę po prostu być pewna, że dobiegnę na metę. Dodatkową motywację stanowił dla mnie fakt, że biegłam również jako członek drużyny Asseco Poland. Od tego czy ukończę bieg zależało czy cała drużyna zostanie sklasyfikowana. Tak więc nie było innej opcji - meta ma być moja. Zaprogramowałam się na przebiegnięcie tych 42 km.

Ustawiłam się parę metrów za zającem na 3:55. Ilość ludzi robiła wrażenie. Tłumy, tłumy. Biegłam ze strefy zielonej, która ruszała jako druga. Małżonka pożegnałam już wcześniej - on został przypisany do strefy żółtej, szybciej ruszającej. Ruszyliśmy 10 minut po wystrzale.


Tuż po starcie. Ja to ta w różowych skarpetach
Fot. www.maratonypolskie.pl

Początek spokojny - nawet gdybym chciała nie mogłabym przyspieszyć - dookoła  multum ludzi. Później też nie gnałam - były momenty, że ciut przyspieszałam - ale biegłam w pobliżu dwóch pacemakerów - na 3:55 i 3:50 (nie wiem czy ten pierwszy biegł za szybko, czy ten drugi za wolno - ale chwilami pomiędzy panami był może z metr różnicy), dookoła nich było większe natężenie ludzi - gdy trasa robiła się węższa,  od razu robiło cię ciasno - nie tylko nie dało się przyspieszyć, ale był moment, gdy z ludźmi  prawie stanęłam w miejscu. Ciasno było w Łazienkach, ciasno było na Wilanowie.  Tłum powodował, że w pierwszej części biegu mało komfortowe było korzystanie z punktów z wodą. Najgorzej było w tunelu na Wisłostradzie, gdzie obsługa nie nadążała z nalewaniem napojów. Pierwsze kilka stolików było puste. To zamieszanie spowodowało, że w kilku miejscach zrezygnowałam z napicia się, uznając, że spróbuję na następnym punkcie. 
Jak mi się biegło? Szczerze mówiąc nie czułam świeżości: dzień wcześniej dałam się namówić i poszłam na Biegam Bo Lubię na Skrę. Niby wydawało mi się, że się oszczędzałam, niby wydawało mi się, że ćwiczenia nie były obciążające - a jednak w dzień startu obudziłam się z lekkimi zakwasami. Ale kilometry mijały - a ja jakoś się trzymałam.
Bałam się biegnięcia ulicą Arbuzową. Media donosiły o planowanym proteście mieszkańców. Jak było? Hmmm. Stał wóz TVN-u (znudzeni panowie przy kamerze na której byłą naklejona kartka "proszę machać" :). I stali mieszkańcy. Starsi, młodsi, wszyscy uśmiechnięci, klaskali, wołali, dopingowali. Ani śladu agresji, niechęci. Wierzę, że mogła być jakaś grupka niezadowolonych osób, która poleciała do prasy - ale generalnie mam wrażenie, że media trochę rozdmuchały temat robiąc z igły widły.
Na Wilanowie znów było zwężenie - tam chciałam już leciutko przyspieszyć, ale nie było takiej możliwości. Chwilami  biegłam po krawężniku.

Tu widać w jakim tłoku biegłam przez Wilanów
fot: Paweł Wegner  www.mmwarszawa.pl


 Dopiero na nawrotce zrobiło się luźniej i zaczęłam powoli przyspieszać. Tak! Dobrze czytacie: udało mi się przyspieszyć w drugiej części biegu! Owszem - czułam coraz mocniej zmęczenie. Mięśnie zaczynały boleć - ale ani razu w mojej głowie nie pojawiła się myśl, żeby zwolnić czy przejść do marszu. Serio - byłam cała zaprogramowana na dobiegnięcie do mety. 
Ursynów - chyba cały wyszedł kibicować. Tłumy ludzi - krzyczeli, motywowali. Całe rodziny z kartkami, transparentami czekali na swoich najbliższych. Niesamowite.
Przez większość biegu w środku motywowałam się pozytywnie na poszczególnych odcinkach:

" No co ty, do 21 km dociągniesz, przecież już parę razy pokonałaś taki dystans!"
"Do 27 km będzie spoko - przecież tyle już przebiegłaś! No owszem - miałaś wtedy kryzys - ale wtedy miałaś szybsze tempo - teraz biegniesz wolniej - więc dasz radę!
" 27 kilometr? To już tylko trzy do trzydziestki! Przecież dasz radę przebiec trzy kilometry!"
"Na 33 km ma kibicować Krasus - trzeba ładnie pobiec! (Krasusa niestety nie zauważyłam - ale biegłam dalej)
"Teraz to już rzut beretem do 35 km - dwa kilometry - co to jest!"
"38 kilometr już za trzy kilometry! 38 kilometr - to już prawie koniec!"
"Patrz, jeszcze tylko cztery kilometry do mety - to przecież pryszcz! Czterech kilometrów nie przebiegniesz?"

I tak gadając w środku z samą sobą biegłam. I biegłam. I ludzie dopingowali. Szczególnie, że jestem babą - więc miałam dodatkowy doping z racji płci.  Biegłam i wyprzedzałam. Wyprzedzałam wszystkich, dosłownie wszystkich! Po 30 km większość ludzi człapała, albo przechodziła do marszu. A ja jeszcze miałam siłę, a fakt, że wyprzedzam dodatkowo dodawał mi skrzydeł. 
Czterdziesty kilometr przekroczyłam mając 3:40 z groszami na liczniku. Szybka kalkulacja czy uda się dobiec w mniej niż 10 minut - ale wiedziałam, że się nie uda. Na ostatnich dwóch kilometrach dałam z siebie już naprawdę wszystko - średnią miałam poniżej 5 min/km.
Wpadam na metę, zatrzymuję stoper i gęba mi się śmieje: swój plan wypełniłam z nawiązką :)
Czy żal mi tych 43 sekund? Gdybym się nastawiała na złamanie 3:50 - pewnie tak. Ale sądziłam, że będę wolniejsza - więc taki wynik jest dla mnie ogromnym, ogromnym sukcesem. Dodatkowo udało mi się nie zaliczyć tej słynnej maratońskiej ściany. I cały dystans przebiegłam, bez przechodzenia do marszu.
Niby to debiut, niby radość powinien przynieść sam fakt ukończenia maratonu, niby każdy wynik byłby życiówką. Ale pierwszy maraton biegnie się raz. Fajnie było to zrobić z przytupem :)

3:50:43 (wybaczcie - muszę się jeszcze poupajać tymi cyferkami :P), 168 kobieta i 62 w mojej kategorii wiekowej.  Nasza drużyna zajęła 24 miejsce.

Obsługa sprawnie przeganiała zawodników do przodu, żeby nie robić zatoru na mecie. Odbiór medalu, człapię w kierunku depozytów. Człapię na raty - bo mięśnie po blisko czterech godzinach wysiłku odmawiają posłuszeństwa. Dwa razy zatrzymuję się, żeby rozciągnąć łydki, bo nie jestem w stanie iść.
W końcu dochodzę do odpowiednich wolontariuszy - zapamiętali mnie, bo razem z moim workiem, podają mi worek z rzeczami męża. 
Wrrrróć!
Rzeczy męża??
On ich jeszcze nie odebrał??
Albo jakimś cudem minęliśmy się na mecie i gdzieś tam na mnie czeka albo...jeszcze nie dobiegł??

Mąż zaczął szybko. Za szybko. Gdzieś na etapie, gdy ja dostałam skrzydeł, jemu właśnie odcięło prąd. W którymś momencie wyprzedziłam go - ale żadne z nas nie wie dokładnie gdzie. Na metę wbiegłam 13 minut przed nim. 
Małżonek odgraża się, że jeszcze pokaże w Amsterdamie - i pewnie pokaże. A jak nie za trzy tygodnie - to na wiosnę.
A teraz trzeba się zregenerować. Bo planów nie zmieniłam: za trzy tygodnie maraton w Amsterdamie. Ale tam nie nastawiam się na bicie rekordów. Tam będzie bieg dla samej radości biegania, obcowania z ludźmi i chłonięcia atmosfery.



A na razie... ;)





niedziela, 22 września 2013

Tydzień...

Tydzień...
Rano wyszłam pobiegać. Z pewnym wahaniem zawadziłam o Lasek na Kole. Skąd wahanie? Ano od wypadku biegaczki w Lesie Kabackim jakoś mniej pewnie czuję się w odosobnionych miejscach.
Do Lasku wbiegłam mając tory kolejowe ze swojej prawej strony. Ta część parku jest rzadziej uczęszczana. Minęłam jedno przejście przez tory, gdy jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów przede mną zza krzaków wytoczył się ewidentnie podpity gość. Słychać było, że nie jest sam, że obok ma kompanów. Decyzję podjęłam w ułamku sekundy - pomimo, że chciałam pobiec prosto, do następnego przejścia, momentalnie w miejscu zmieniłam kierunek biegu, przebiegłam przez tory i oddaliłam się od towarzystwa. Jakoś nie miałam ochoty sprawdzać co się stanie jak pobiegnę dalej prosto. Może nie stałoby się nic, a może nie.

Tydzień został do mojego debiutu maratońskiego. Dla mojego męża będzie to drugi start - co nie znaczy, że jest spokojniejszy. Już od ładnych paru dni nasze rozmowy stały się hm... monotematyczne :) Jak pobiec? W jakim tempie? Skorzystać z porad Krasusa i nie liczyć na przyspieszenie w drugiej połowie? A może Ci, którym to się nie udało po prostu za mocno pobiegli na początku? A może rzeczywiście mając w nogach dwadzieścia czy trzydzieści kilometrów nie da się przyspieszyć?
Chciałabym pobiec poniżej 4 godzin. Jeszcze w kwietniu, gdy rejestrowałam się i opłacałam start nie myślałam o tym. Teraz myślę, że złamanie 4 godzin jest w moim zasięgu - co nie znaczy, że tak się stanie.
A jeśli umrę w połowie?
A jeśli dopadnie mnie ta słynna maratońska ściana?
A jeśli - tfu, tfu - skontuzjuję się? Oj, dużo tych "a jeśli":)
A jeśli nie wystąpi żadne "jeśli" to jak biec?
5:30?
5:20?
Szybciej?
Wolniej?
Dam radę?
Nie dam rady?

Dodatkowo od jakiegoś czasu już o tym wiem, że będę biegła również jako członek drużyny. Jako jedyna kobieta - a zasady klasyfikacji mówią, że musi być uwzględniony przynajmniej jeden wynik kobiecy w drużynie. Więc jakby czuję pewną presję - wypadałoby jednak dobiec.

Pewnie nie ja pierwsza i nie ostatnia z małym przedstartowym panic mode :)
Małżonek wygrzebał fajny filmik na youtubie - polecam wszystkim spanikowanym


poniedziałek, 16 września 2013

Ha!

Ha!
Tak, wiem, wiem - jeszcze poprzedni wpis dobrze nie wystygł - a ja już produkuję następny.
Ale udało się! Pokonałam po raz pierwszy barierę dystansu półmaratońskiego i przebiegłam dziś 27 km.
W ramach testowania wzięłam ze sobą żel energetyczny oraz po raz pierwszy wzułam skarpety niby kompresyjne by Lidl.
I jak było?
Cóż... dostałam małą próbkę tego jak może to wyglądać na maratonie. Oj, będzie walka z własnymi słabościami i własną głową.

Nie wiedziałam czy wyjdzie mi to dzisiejsze wybieganie - a był to właściwie ostatni dzwonek na tak długi dystans. Następny długi bieg - maraton. Pogoda spłatała mi psikusa i po odprowadzeniu chłopaków do szkoły/przedszkola, smętnie wpatrywałam się w deszcz za oknem. Wyjść? Nie wyjść? A jak zmoknę/zmarznę i mój katar z którym walczę od tygodnia zamieni się w zapalenie zatok?
W końcu koło 11 przejaśniło się trochę. Ubrałam się, założyłam żarówiasto różowe skarpety (w połączeniu z żarówiasto żółtym wykończeniem moich butów moje nogi wyglądały...żarówiasto:).



I wyszłam. Na deszcz. Przed chwilą go nie było. Chwila wahania co robić - ale zauważył mnie sąsiad, zaczął pytać, komentować. No dobra - teraz to już głupio wrócić do domu.
Pobiegłam w kierunku Kępy Potockiej. Postanowiłam tam się pokręcić - okrążenia są na tyle długie, że człowiek nie czuje się jakby biegł w kołowrotku. Park ten ma jeszcze jedną zaletę: toaletę:)
No i tak sobie zaczęłam truchtać. Okazało się, że kolejne kilometry przebiegam szybciej niż pierwotnie zakładałam. Próby zwolnienia jakoś mi nie wychodziły.  W końcu uznałam, że jeśli z takim tempem czuję się dobrze - to nie będę walczyć. Zobaczymy ile tak ubiegnę. I tak na pewno zwolnię w miarę upływu kilometrów - zmęczenie zrobi swoje. I tak sobie truchtałam, podziwiając widoczną już jesień dookoła.





Do 22 kilometra biegło mi się wyśmienicie. Potem zaczęło być gorzej, tym bardziej, że zaczęłam odwrót do domu, pod górkę. W pewnym momencie miałam takie pragnienie, żeby się zatrzymać, tu teraz, natychmiast, że aż mnie zatkało. Zacisnęłam zęby i przebierałam nogami dalej. Robiłam wcześniej w parku króciutkie przystanki na zrobienie zdjęcia, łyka wody czy przełknięcie żelu. Ale wtedy nie byłam zmęczona. Teraz, z każdym krokiem coraz bardziej czując mięśnie, chciałam walczyć ze zmęczeniem jak długo się da.
 Światła złośliwie ;)  zmieniały się na zielone jak tylko dobiegałam do jezdni. Tu trochę się poddałam - dałam odetchnąć moim nogom i na pasach przechodziłam do marszu.
Koło 24 km zadzwonił do mnie małżonek- jak usłyszał, że biegnę, chciał kończyć rozmowę, ale przerwałam mu, że zdecydowanie nie mam nic przeciwko porozmawianiu. Trzy minuty wytchnienia:)
Doczłapałam się do domu dokręcając jeszcze po okolicy do 27 kilometra. Jakbym się uparła - domęczyłabym do trzydziestki - ale potwornie chciało mi się pić (w torebce biodrowej zmieściła się malutka 330 ml buteleczka, której zawartość dawno się skończyła) i zaczęło znów padać.
Jeszcze tylko rozciąganie. Cóż - jeśli ktoś słyszał mnie wtedy nie widząc, na pewno myślał, że nie wiadomo jakie "momenty" właśnie się dzieją. Nic z tego ;) To tylko obolała baba rozciągała swoje udręczone mięśnie wydając przy tym dziwne dźwięki :)
Potem prysznic, krótki odpoczynek i walka ze zmęczeniem. Jazda po chłopaków do przedszkola/szkoły. Rozstrzyganie czy dziecko nr 1 miało prawo podrzeć książeczkę dziecku nr 2, bo dziecko nr 2 wołało w kierunku dziecka nr 1 bla bla bla bla i dziecku nr 1 się to nie podobało. Liczenie do dwudziestu, gdy dziecko nr 3 dwie minuty po spytaniu się czy chce siusiu i uzyskaniu odpowiedz negatywnej, zasikało sobie spodnie, skarpetki i buty.
Takie tam normalne życie matki trójki dzieci :P

Wróćmy do biegania. Cieszę się bardzo, że zdecydowałam się dziś wyjść. To zmęczenie na końcu dystansu było mi bardzo potrzebne, bo wiem jak się mogę czuć w trakcie maratonu. Wiem również, że takim tempem jak dziś, 42 kilometrów nie przebiegnę, bo za połową umrę po prostu.
Przetestowałam żel jabłkowy z decathlonu - okazał się być całkiem smaczny jak na żel. Pewnie wezmę go na bieg.
Skarpety lidlowe? Nie sądzę, żeby miały jakikolwiek efekt kompresyjny - ale było mi ciepło w łydki i wyglądałam wery profeszional i oczojebnie :P




Wspomnę jeszcze o wczorajszym biegu - bo zaczęło do mnie dochodzić, że mój czas podany przez organizatorów jest czasem brutto. Czas netto jest nieznany, bo mają jakieś kłopoty techniczne (te brutto tez podobno niekoniecznie mogą być prawidłowe). Mam czas z zegarka - włączyłam i wyłączyłam go na macie. 22:41. Tylko, że Garmin mi dystansu nie doszacował, twierdząc, że przebiegłam 4,94 km. Więc nie wiem na ile wskazanie czasu jest prawidłowe. Czyli wiem na razie tyle, że 5 km przebiegłam w czasie 22:4x.


niedziela, 15 września 2013

V Bemowski Bieg Przyjaźni

V Bemowski Bieg Przyjaźni
Przed tym wpisem miał znajdować się inny. Dotyczący planów i jak mi idzie ich niewypełnianie ;))
Bo biegania w ostatnim tygodniu miało być więcej. Ale w domu dziecko nr 1 po operacji z fastrygą za uchem (wszystko ok). I pogoda jakaś taka jesienna się zrobiła. A ja mentalnie jeszcze w lecie jestem i nie mogę przyzwyczaić się do egipskich ciemności o ósmej wieczorem, nie mówiąc już o deszczu, który ostatnio też popadał. I jeszcze urodziny, podwójne - bo dzieci nr 2 i 3 mają je w pięciodniowym odstępie. 
Więc na przykład z takich planów pojawienia się znów na BBL nic nie wyszło, bo robiłam tort z miliona kalorii ;) Za to  naszą rodzinę godnie reprezentował małżonek z dwójką dzieciaków.
Ja się naprawdę bardzo cieszę, że nie biegam wg jakiegoś ścisłego planu, bo inaczej dawno bym się załamała i rzuciła pewnie w cholerę to bieganie. Bo na bank nie zdołałabym go zrealizować. A tak to trochę luz - bluz. Jak nie dziś - to kiedy indziej. Świat się nie zawali.

Mając na względzie ostatnie luźniejsze dni,  musiałam wydumać na co tak właściwie się nastawiam na Bemowskim Biegu Przyjaźni, na który to bieg zapisałam się swego czasu z małżonkiem.
Ostatni raz w zorganizowanej imprezie na tym dystansie biegłam w styczniu, na Chomiczówce. To był zresztą mój debiut na jakimkolwiek biegu ulicznym.  Od tamtej pory minęło jednak trochę czasu, biegam szybciej i nieoficjalne rekordy zarejestrowane na endomondo są lepsze od tamtego wyniku. 
Nastawiać się na pobicie takiego nieoficjalnego rekordu? No tak - ale endomondo bierze pod uwagę najlepszy odcinek, niekoniecznie od samego początku. 
23: 37 - to nieoficjalny najlepszy mój czas wyliczony przez aplikację. Uznałam, że jak uda mi się pobiec poniżej 24 minut - to będę się cieszyć. Na pobicie rekordu jakoś się specjalnie nie nastawiałam - i jak się okazało - nie doceniłam się :)

Bieg na 5 km, w stylistyce PRL, biegnie uliczkami dawnego osiedla budowniczych Pałacu Kultury. Wśród nagród na mecie - rolki szarego papieru toaletowego;) 
Na miejsce dostaliśmy dzięki miejskim rowerom Veturilo (genialna sprawa - wypożyczasz w jednym miejscu, oddajesz w innym, pierwsze 20 minut za darmo), tak też wróciliśmy z powrotem,aby dalej z moimi rodzicami celebrować urodziny synów nr 2 i 3.

Pomimo, że w strefie startu były karteczki mające przeciwdziałać ustawianiu się wolniejszych osób z przodu, po ruszeniu okazało się, że wiele, wiele dziewczyn ustawiło się źle i trochę zakorkowały trasę. Wyprzedzanie było utrudnione, bo uliczki są dość wąskie. Z drugiej strony, pewnie dzięki temu, po raz pierwszy udało mi się nie przeszarżować pierwszego kilometra. Nigdy nie umiem ocenić swojego tempa, daję się ponieść emocjom, tłumowi - i w tych nielicznych zawodach, w których biorę udział, początek wychodzi mi z reguły zbyt szybki.
Później stawka się rozciągnęła, biegło się wygodnie i z wyprzedaniem nie było problemu.

Na trasie szalał mój mąż z aparatem dopingując mnie. W którymś momencie wrzasnął: " Jesteś dwudziesta!". Dwudziesta? Wow!! Przy zapisach limit dla kobiet wynosił 200 miejsc. Nie wiem czy wszystkie osoby, które opłaciły start pojawiły się dziś na biegu - ale dwudziesta - to brzmi nieźle! I od razu fajniej się wyprzedało następne dziołchy. Dziewiętnasta....Osiemnasta... Przede mną zamajaczyły następne dwie panie. Oj, ciężko już było je dogonić. Do mety zostało półtora kilometra. Powoli, powoli zbliżałam się do Różowej Bluzeczki. Bluzeczka słysząc mój zmęczony oddech przyspieszyła. Zrównałam się z nią i przez chwilę biegłyśmy koło siebie. Wyprzedziłam. Teraz ja ją słyszałam za plecami. Blisko. Cały czas blisko. Ciekawe czy za moment mnie jednak nie wyprzedzi. Nie udało się - wpadła na metę parę sekund po mnie - pogratulowałyśmy sobie udanego biegu. 

Z mety nie pamiętam nic. Nie widziałam zegara wyświetlającego czas, nie słyszałam konferansjera wyczytującego mnie z imienia i nazwiska. Chyba byłam zmęczona :)
Udało mi się dobiec na piętnastym miejscu (tu nie ma klasyfikacji wiekowej, jest tylko open) z czasem...22:49 brutto! (Zegarek netto pokazał mi 22:41, ale nie doszacował mi 60 metrów, więc nie wiem na ile wskazania czasu są prawidłowe) Nie spodziewałam się absolutnie, że uda mi się pobiec poniżej 23 minut, więc ze szczęścia endorfinki tryskały mi uszami. 
Mąż się z lekka zestresował  czy go tu baba nie pobije, ale też nie docenił swoich możliwości, bo pobiegł tak szybko, że nie zdążyłam mu zrobić zdjęcia jak wpadał na metę. I naprawdę mało mu brakowało do złamania 20 minut.

Czuję się trochę podbudowana przed zbliżającym się wielkimi krokami Maratonem Warszawskim. Co prawda 5 km, a 42 km - to zupełnie inna bajka - no ale jednak czuję się lepiej.
Czułabym się jeszcze lepiej, gdyby udało mi się zrobić jedno wybieganie w okolicach 30 km (ach, te moje plany;). Wydumałam, że jutro jest ostatni dzwonek, kiedy mogę porwać się na tak długi dystans. Jak się nie uda - to będę się trzymać teorii wyczytanej w jakimś mądrym artykule - że trzydziestokilometrowe wybiegania przed maratonem są zupełnie niepotrzebne;) I niech się dzieje wola nieba - albo jakoś tak.

A na zakończenie parę fotek mojego szalejącego z aparatem męża:

 Wspólna rozgrzewka pod dyktando pani na scenie


Na starcie


 Pierwsze 2,5 km. Jeszcze się uśmiecham ;)





 Gonię Różową Bluzeczkę


A tu już się nie uśmiecham. Patrzę się na męża wzrokiem mówiącym " Przestań się drzeć, że mam dawać, bo uduszę!"

 Ostatni zakręt przed metą. Te zdjęcia pozbawiły mnie złudzeń, że biegam na śródstopiu. Przy normalnym truchtaniu - pewnie tak. Ale na takich zawodach walę piętą aż miło.


 A tu się mocno zdziwiłam widząc swoją łydkę. To ja mam tam takie mięśnie??


Zmęczona. I szczęśliwa




sobota, 7 września 2013

Biegam Bo Lubię

Biegam Bo Lubię
Biegam Bo Lubię to ogólnopolska akcja cotygodniowych spotkań z trenerami. Mój małżonek wybrał się raz z kolegą na takie zajęcia i od czasu do czasu namawiał mnie, żebym spróbowała. Nie wiedzieć czemu kręciłam nosem. W końcu dałam się namówić - korzystając z tego, że mamy opiekę nad dziećmi, pojechaliśmy na stadion Skry.
Stadion - przedziwne miejsce pełne kontrastów. Prawie że w centrum Warszawy - ale jakby schowane na uboczu. Znad zdezelowamych ławeczek dumnie wygląda City: wieżowce, Pałac Kultury. Opuszczona i odrapana wieża sędziowska kontrastuje z zadbaną trawą i nowym tartanem.


Pojawiały się kolejne osoby. Widać było koszulki techniczne z różnych biegów ulicznych. Panie szczupłe i wysportowane, panie mniej szczupłe, panowie - wycinaki i ci z brzuszkiem. Młodziutkie dziewczyny - i kobiety, które wiosnę swojego życia mają już dawno za sobą. Samotne osoby, pary, dzieci towarzyszące swoim rodzicom. 
Przyszła trenerka i zaczęły się zajęcia. Truchcik na rozgrzewkę (tu rozbawiły nas dwie dziewczyny, które większość rozgrzewki przeszły pytlując ze sobą niemiłosiernie), potem delikatne rozciąganie, skipy, przebieżki, ćwiczenie techniki, znów przebieżki, maltretowanie mięśni brzucha na zielonej trawce. Wreszcie pamiątkowe zdjęcie na koniec.
Niby Garmin twierdzi, że biegu nie było nawet 6 km, ale im bliżej końca dnia, tym bardziej czułam nogi. Ciekawe jak będzie jutro.

Podsumowanie? Jeśli ktoś chciałby spróbować czegoś nowego, albo w ogóle chciałby zacząć się ruszać., Biegam Bo Lubię idealnie się nadaje. Dla tych początkujących i dla tych trochę bardziej zaawansowanych. 
I zupełnie nie rozumiem czemu tak długo stawałam takim okoniem :)








PS. Po zdjęciach widzę, że chyba mi się schudło :) Choć nie wiem jak długo ten stan będzie trwał, jeśli mąż nie przestanie kupować w sklepie na dole moich ulubionych ciasteczek...

wtorek, 3 września 2013

Zakrzywienie czasoprzestrzeni

Ostatni weekend spędziliśmy w sielskich klimatach mazowieckiej wsi.
25 km od Płocka stoi sobie drewniana chałupka mająca blisko 90 lat. Należała kiedyś do moich pradziadków. Teraz służy celom rekreacyjnym moim rodzicom, a od czasu do czasu i my tam jeździmy odsapnąć od miasta.
W planach było bieganie. Plany planami - chęci było jakoś mniej ;) Najpierw małżonek bardzo dokładnie odkurzał samochód. Bardzo dokładnie. Mega dokładnie. A potem uznaliśmy, że trzeba  pograć w badmintona. Odbijanie było nudne - więc utrudniliśmy sprawę wprowadzając do gry dodatkową lotkę. Efekt był taki, że wieczorem miałam problemy z utrzymaniem szklanki w ręku, która wymachiwała rakietką:)
Niedziela również przebiegała pod znakiem lenia - tym bardziej, że ranek był chłodny i deszczowy. Po południu jakoś zebraliśmy się do kupy, wcześniej informując moich przygotowanych już do wyjazdu rodziców, że w ciągu godziny będziemy z powrotem.
Trasę ustalił małżonek. Parę razy jeździł po okolicy rowerem - wymyślił kółko polnymi drogami, wylecieć mieliśmy w sąsiedniej wsi, Zdziarze. Szosą dzieliło nas od niej 900 metrów.
Okoliczności przyrody były bardzo malownicze. Piaszczysta droga zawijasami szła wśród pól i łąk. Czasami wskakiwała do lasu, okrążała rozrzucone tu i ówdzie domostwa. Fajnie się biegło, tylko..gdzie ten Zdziar?
Gdy zegarek piknął mi szósty kilometr podzieliłam się ze swoimi wątpliwościami z mężem. Ja wiem, że droga polna kluczy - ale ile można kluczyć wokół oddalonej o niecały kilometr wsi? T. pewnym głosem stwierdził, że dobrze biegniemy, on to pamięta, zaraz wybiegniemy na szosę.
Gdy zegarek piknął mi siódmy kilometr zaczęłam się dopytywać czy aby na pewno nic mu się nie pomyliło i może miał na myśli oddalone o 5 km Staroźreby? Nie, niemożliwe, to na pewno Zdziar, droga kluczy dlatego mi się wydaje, że pobiegliśmy za daleko.
Gdy zegarek oznajmił, że osiem kilometrów za nami, zobaczyłam majaczącą przed nami wieżę kościoła w Staroźrebach.
Taaaa...
Nie powiem, nie byłam zachwycona i pomarudziłam trochę, wkurzając tym męża. Nie byłam nastawiona na dłuższe bieganie. W dodatku moim rodzicom powiedzieliśmy, że w ciągu godziny będziemy. A teraz pi razy okno wyliczyłam, że całkowity dystans wyjdzie w okolicach 14 km.  No, nie na tyle się nie nastawiałam. I tempo biegu też było pod krótszy dystans. A teraz nie można było zwolnić - trzeba było grzać do dzieciaków, szybki prysznic i w drogę do domu.
Skręciliśmy w następną polną drogę prowadzącą mniej więcej w kierunku domu. Udało się wybiec w tym nieszczęsnym Zdziarze - akurat w tłumek okolicznych mieszkańców w odświętnych strojach czekających na popołudniową mszę.
Ostatecznie przebiegliśmy 15 km. A przez te wszystkie zawirowania okazało się, że pobiłam swój osobisty rekord zamykając się w  czasie 01:16 z groszami :)

niedziela, 1 września 2013

Norwegia

Norwegia
Czas najwyższy coś napisać ;)

Zacznę od najważniejszego, od celu naszej podróży:



Jak widać - udało się! Czy udało się również pobiegać? A i owszem. Czy tyle ile było w planach? A tego nie jestem w stanie napisać - bo nie robiłam żadnych założeń. Nie wiedziałam co nam wyjdzie. Mogło nam się zwyczajnie nie chcieć. Mogła nie sprzyjać pogoda.
Co do niechcenia - to trochę go było. W domu z reguły i ja i mąż biegamy wieczorem. Po całym dniu jazdy na motocyklu, gdzie, choćby nie wiem jak ciepło człowiek był ubrany, po kilku godzinach wiatr i tak na wskroś przenika wszystkie warstwy. Wieczorem z reguły marzyliśmy tylko o wskoczeniu do śpiworów.
No, raz pobiegliśmy po całym dniu i zaraz napiszę jak to się skończyło :)
To lecimy.




BIEG nr 1







W naszą trasę ruszyliśmy 10 sierpnia. Po pierwszym dniu nie było mowy o bieganiu - priorytetem było dostanie się w terminie na prom, a ten odpływał z Danii. Pierwszy dzień po stronie norweskiej, to jeszcze było oswajanie się z motocyklem, kuframi, wypracowywanie rytuałów. 
12 sierpnia na camping dotarliśmy o jakiejś rozsądnej godzinie. Pogoda była taka se. Na tyle "se", że bardzo, ale to bardzo nie chciało mi się ubierać i gdzieś wychodzić. Nad głowami przewalały się chmurzyska i zaczynało padać. Nie wiedzieć czemu mój mąż był napalony na bieganie jak nie wiem co. Za jego namową przebrałam się i... wtedy lunęło. Zapowiadało się, że jedyne zdjęcie mające coś wspólnego z bieganiem będzie takie:


Czyli z namiotu. Na dowód tego, że bardzo chcieliśmy. no ale niestety ;)

Deszcze jednak przestał padać i małżonek znów wyskoczył  z namiotu zwarty i gotowy. Cóż było robić - potruchtałam za nim.
Jak się trochę rozgrzałam, przestał  mi przeszkadzać  deszczyk, który niestety znów zaczął siąpić. A tuż obok, zza drzew migał - pomimo kiepskiej pogody - Hardangerfjord.


Zaczęło za to przeszkadzać co innego. Kolka. Z obu stron. Parę kroków truchtu - i musiałam stanąć. Postój wykorzystywałam na pstrykanie fotek. Próbowałam wszystkich sztuczek na kolkę, które pałętały mi się po głowie z czasów lekkoatletycznej podstawówki. Niestety wszystko na nic - Co kilkanaście metrów musiałam się zatrzymywać. W drodze powrotnej zrobiło się ciut lepiej i końcówkę przebiegłam już bez przymusowych przystanków.
Deszcz dalej mżył, przebiegliśmy obok faceta, który stał obok swojego samochodu. Patrzył się na nas z niejakim zdziwieniem. Pomyślałam: "biedny Norweg. Myśli pewnie, że zwariowaliśmy". wtedy zauważyłam, że rejestracja samochodu jest polska :). Pewnie facet stał i myślał: " Ale powaleni są ci Norwegowie!", nie wiedząc, że właśnie mijają go rodacy.
Przed pójściem pod prysznic postanowiliśmy coś zjeść. Potem zrobiło nam się zimno, więc na 5 minut wskoczyliśmy do śpiworów, żeby ciut się rozgrzać przed kąpielą. 
Obudziliśmy się następnego dnia rano :)))))
To był pierwszy i ostatni raz kiedy próbowaliśmy biegać wieczorem.





BIEG nr 2





Tym razem plan był taki, że nastawiamy budziki na wczesną porę i biegamy przed wyruszeniem w dalszą podróż. Camping nie był w samym Molde, do miasteczka było jakieś 4 km. W sam raz na dobiegnięcie, przelecenie się po centrum i powrót.
Szósta trzydzieści. Ciężka pobudka. Otworzyłam jedno oko. Żadne promienie słońca nie oświetlały wnętrza namiotu. Miałam wrażenie, że jest na pewno ciemno i pochmurno. Dla potwierdzenia mojej tezy wygrzebałam się ze śpiwora i wystawiłam głowę przed namiot. I od razu wyskoczyłam na zewnątrz. 
Jak tu nie wyskoczyć, gdy się widzi takie coś:



Błękitne niebo i te oszałamiające góry po drugiej stronie fjordu.
Tym razem mój małżonek zaczął stawiać opór i wydawać jakieś zniechęcające pomruki z wnętrza śpiwora.
Poleciałam jeszcze nad sam brzeg sfotografować lądujący samolot (blisko było lotnisko) i poszłam dalej walczyć z oporną materią mojej połówki.



Udało się! Pobiegliśmy do miasteczka. Z każdą chwilą słońce świeciło coraz mocniej i łagodziło  dość dotkliwy poranny chłód. W miasteczku mała sesja foto - i powrót. 
Na twarzach mieliśmy banany. Ta pogoda, te krajobrazy! Nogi same niosły.









BIEG nr 3





Nie wiem co by się musiało stać, żebym tego dnia nie ubrała się w odpowiedni strój i nie pobiegła. Może koniec świata by mnie powstrzymał, a i to nie jest takie pewne;) Track z Lofotów? Takiej okazji nie można przepuścić. Tym bardziej, że sceneria zapierająca chwilami dech w piersiach. 
Oj, sporo było przystanków na zdjęcia - no ale jak tu się nie zatrzymywać, no jak?





Piękne widoki odwracały uwagę od trudności. Bo to nie było łatwe bieganie - co i rusz było pod górkę. Dobiegliśmy do miejscowości o wdzięcznej nazwie Å.
A pomyśleć, że wieczorem poprzedniego dnia Lofoty powitały nas tak:









BIEG nr 4




Mieliście kiedyś wrażenie, że biegacie na końcu świata? Tego dnia tak się czułam. Byliśmy prawie na samym końcu Europy. Dookoła surowy, pozbawiony drzew krajobraz, wiało. Podobno tu zawsze wieje.
Start z campingu oddalonego o ok. 24 km od Nordkapp, może ciut więcej.
Dzień wcześniej jechaliśmy tu w smagającym nas od ładnych paru godzin deszczu, a silny wiatr próbował jeszcze pogorszyć nasze nastroje. Ranek szczęśliwie przyniósł poprawę pogody.
Pobiegliśmy do pobliskiej rybackiej wioski (tak, tak - na tym odludziu daleko za kołem podbiegunowym mieszkają ludzie) Kamøyvær. Znów były górki i pagórki. Zbieg- podbieg. Miałam poczucie totalnego oderwania od reszty świata. Było cicho, bez zgiełku miasta, magicznie.



Taka maleńka czerwona kropeczka - to mój mąż

Renifery. Były wszędzie.








Nie tylko my wpadliśmy na pomysł biegania w takim miejscu. Już na motocyklu, jadąc w kierunku Nordkapp, minęliśmy truchtającego faceta.

To koniec naszego biegania po Norwegii. Powrót to była jazda jak długo się da , żeby zdążyć na powrotny prom. Tym bardziej, że jeszcze w planach mieliśmy odwiedzenie dawno nie widzianych znajomych. Teoretycznie u nich mogliśmy wyjść - ale jeden bieg nie przesądzi o starcie w maratonie. Wolałam spędzić ten czas na pogaduchach w miłym, niewidzianym od sześciu lat towarzystwie.


Jeśli chcielibyście obejrzeć więcej zdjęć z naszego wyjazdu - zapraszam tu: Norwegia na motocyklu 2013


Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger