piątek, 27 grudnia 2013

Święta, Święta...

Święta, Święta...
Zacznę od chwalenia się prezentami. Jakoś tak przez przypadek z bieganiem były związane: i fajny komplet bielizny termicznej do aktywności wszelakiej. I getry kompresyjne (takie kompresyjne kompresyjne wery prawdziwe). I wreszcie gwóźdź programu. List. Z samej Laponii od samego Mikołaja :) O, zobaczcie:


Tak więc niespodziewanie drugą połowę lutego już mam zaplanowaną:)). 

A skoro przy planach jesteśmy:

Plan był taki: wyciągam na bieganie męża w Wigilię. Po tych wszystkich zupkach, rybkach, prezentach, wygonimy dzieciaki spać, babcia zostanie na straży, a my sobie potruchtamy.
Plan był niezły, romantyczny i świąteczny. Niestety z każdym kolejnym pierożkiem i kawałkiem piernika (udało mi się nie zeżreć całego leżakującego ciasta i ciasto zostało upieczone), duch w narodzie malał, aż znikł zupełnie. Demobilizującą rolę miał też pewien prezent przyniesiony przez Mikołaja dzieciom, a którym rodzice również musieli się pobawić:)
Oficjalna obowiązująca wersja była taka, że oszczędzamy siły na pierwszy dzień świąt. A tego dnia miała mieć miejsce premierowa przejażdżka nową wypasioną, wymarzoną, szosóweczką męża. Plus ja - na przedstawianym już na blogu modelu oldskulowym. Do Milanówka i z powrotem. Z dobre kilkadziesiąt kilometrów. No ale przecież na takiej kolarce, to się raz dwa machnie pedałami i już ma się trzy dychy na liczniku. Na takim rowerze odległości liczy się inaczej. Dam radę. Ja nie dam rady? Phi!


Przez pierwsze kilkanaście kilometrów rzeczywiście było phi! Ale potem skończył się osłaniający nas las. Zmieniliśmy też kierunek jazdy. I zaczęła się walka z wiatrem. Średnia poleciała ostro w dół i już się nie podniosła.
Do Milanówka udało się dojechać. Tam krótki postój u kumpla (życie mi uratował kompotem wigilijnymi batonem energetycznym. Bo po co pomyśleć o zabraniu czegoś ze sobą). W tył zwrot i powrót.
Oczywiście jak zwykle człowiek się łudzi, że teraz będzie z wiatrem.Oczywiście jak zwykle się przeliczył. Chwilami czułam się jak jakiś ludzik z kreskówki - ja tu przebieram nogami na pedałach, a z przodu ktoś mnie cały czas trzyma za czółko, tak, że drobię w miejscu. Kiwające się w podmuchach wiatru słupki kilometrowe też nie poprawiały sytuacji.
Jazda była dla mnie coraz trudniejsza również z innego powodu. Pupa. Siodełko w tym rowerze jest twarde jak kamień. Moje cztery litery przestały wytrzymywać. Starałam się leżeć jak najniżej na kierownicy - bo wtedy mniejszy ucisk był na tylną część ciała. Szybciutko i bez kłopotu nauczyłam się jechać stojąc na pedałach (proszę, co potrafi zdziałać presja:)). Ale po drodze musiałam zrobić dwa postoje - i mając w głębokim poważaniu co pomyślą sobie przejeżdżający kierowcy, wymasować sobie tyłek (mam nadzieję, że nie pomyśleli, że stanowię jakiś nietypowy rodzaj przydrożnej tirówki:P).


Stresująca była jazda trasą poznańską -i to nie ze względu na spory ruch, ale na znaki. Pojawił się zakaz jady na rowerze. Wg pierwszego znaku powinniśmy się zdematerializować po prostu - bo nie było żadnej możliwości, żeby z drogi zniknąć. Parę kilometrów dalej teoretycznie alternatywą była ścieżka rowerowa. Taaaa. Wjechanie na nią na szosówce groziło co najmniej kalectwem. Kostka bauma, nierówna, wyboista, powybijana  przez korzenie drzew, zarośnięta tak, że chwilami widać było tylko jeden rządek kostek. Jak wyobraziłam sobie siebie, z tym bolącym tyłkiem na tych wybojach....Udawałam, że nie widzę ani tej ścieżki (co nie było trudne), ani kolejnych znaków zakazu - udało się dojechać do trasy bez ograniczeń dla rowerów.
Ja walczyłam o życie, a mojego męża naszło na jakieś filozoficzne dysputy. Zgromiłam go wzrokiem. Zrozumiał i już nie próbował mnie zagadywać. Albo te pojedyncze atomy węglowodanów krążące po moim ciele zużyłabym na próby zrozumienia co do mnie mówi i odpowiadania, albo na dokręcenie pod blok.
Licznik zarejestrował 80 km z groszami.
Małżonek błysnął dowcipem na widok zdjęcia, które zrobił: " widać po twarzy, że masz zmęczony tyłek" :)

A dziś w dalszym ciągu mogę siadać tylko na miękkich rzeczach, ewentulanie podkładam sobie poduszkę. Oj boli, boli...


To mój pogromca szos




niedziela, 22 grudnia 2013

Buty

To będzie taki misz- masz wspominkowy. O butach.
Cofam się w czasie o lat dobre dwadzieścia, do czasów podstawówki.
Parę razy już wspominałam, że moja szkoła miała profil sportowy, a konkretnie lekkoatletyczny.
Mamy przełom lat 80 i 90. Na ulicy Piotrkowskiej w Łodzi otwiera się pierwszy sklep Adidasa. Powiew zachodu, lepszego świata i cen nie na kieszeń przeciętnego Kowalskiego. I w tym sklepie nasza koleżanka poszła kupować buty, "torszyny". To było takie wydarzenie, że pół klasy pojechało asystować przy zakupach. Nieważne, że nas nie było na takie buty stać. Byliśmy tam. To prawie tak, jakby to były nasze buty. I nieważne, że "prawie" robi dużą różnicę. I want. I can. Adidas Torsion.

I kolce pamiętam. Każdy z nas dostawał prawdziwie lekkoatletyczne kolce. W większości było to jakieś polskie obuwie. Pewnie polsporty. Ale wśród przydziałowych butów, trafiały się rodzynki. Firmowe rodzynki. Szczęśliwie udało mi się trafić z rozmiarem i stałam się szczęśliwą użytkowniczką Adidasów:)
Uwielbiałam, gdy trenerka zarządzała założenie kolców. To był  znak, że to co robimy, to nie zwykły w-f. To Prawdziwy Trening, proszę państwa. Że nie wypadliśmy sroce spod ogona. Szczególnie gdy pod naszym nosem ćwiczyły prawdziwe tuzy lekkoatletycznego światka jak Tomasz Nagórka.
Moje cudne, niebieściutkie adidasy musiałam zdać na koniec ósmej klasy.
I następny większy kontakt z bieganiem miałam dwie dekady później.

Miałam parę zrywów pod tytułem" od dziś się biorę za siebie i zaczynam biegać". Śmieszne, że te moje zapędy w większości przypadków miały miejsce w zimie. Zrywy szybko się kończyły - z powodu dzieci, lenia, chorób i chyba również braku butów. Jakichkolwiek butów. Pamiętam, że na te moje truchtania wychodziłam...w butach trekingowych :).
Przy zrywie nr kolejny wkurzyłam się i poszłam do sklepu dokonać stosownego zakupu. Kupiłam jakieś adidasy. Nazwijmy je butami nr 1. Przecenione były. Dopiero niedawno dokopałam się do informacji, że przez przypadek udało mi się zakupić buty dedykowane do biegania.

Buty są. Spręż jest. Zima też. Wychodzę. Robię kilka kroków i ze zdziwieniem stwierdzam, że nie mogę biec z bólu. Napierdzielają mnie kostki. Jak idę nic się nie dzieje - jak zaczynam truchtać - ból powraca.
Wracam do domu zastanawiając się, ki diabeł.

Przyczynę poznałam parę dni później wpatrując się w dwie kreski na teście ciążowym :) Cóż - widocznie hormony już porozluźniały mi więzadła uniemożliwiając trucht.
Moje pierwsze buty do biegania zaczęły służyć jako zwykłe obuwie do chodzenia.

Kupna drugich butów nie umiem do końca umiejscowić w czasie. Znaczy nie jestem pewna czy to było przed czy po ciąży nr 3. Pamiętam natomiast, że kupowałam je na wiosnę - czyli zryw miałam nietypowo:)
Typowo natomiast podeszłam do ich kupna - czyli kierując się głownie ceną. Udałam się do dużego sklepu na literę D, stanęłam przed półkami. Przeczytałam, że tu są buty do biegania po asfalcie, a tam do biegania w terenie i...wybrałam te do biegania w terenie. Uznałam, że co prawda głównie będę biegać po alejkach parkowych, ale jakby kiedyś coś mi przyszło do głowy, to lepiej mieć buty do tego celu, nie?
Cóż, myślę- ten wybór w późniejszym czasie był jedną z przyczyn moich bóli piszczeli. Nie wiedziałam wtedy, że buty trailowe są mniej amortyzowane, bardziej sztywne i moje nie nawykłe do biegania nogi mogą tego nie wytrzymać.
Wtedy zryw biegowy też jakoś oklapł - pewnie z tego samego powodu co poprzednie: leń, dzieci, moje chorowanie.
Miejsce butów nr 2  zajęły wybierane z wielką pompą i paradą Brooksy. (Decathlonowe miały swój mały come back w Norwegii. Kufry motocyklowe i ich pojemność wymuszały spore ograniczenia. Musiałam wziąć buty, które nadawałyby się do chodzenia, do biegania i w razie deszczu nie przemakały w ciągu 5 sekund).
W Brooksach biega mi się świetnie, choć powinny być z pół numeru większe. Odkryłam to po maratonach: cóż...paznokieć na jednym z palców stopy jest dalej w fazie odrastania ;)

Od niedawna mam jeszcze buty trailowe. I to nawet dwie pary: Saucony i Nike. Jedne są z membraną, a drugie śliczne, niebieskie :)
O pierwszych na razie wiem, że w terenie świetnie trzymają - ale na kładce dla pieszych, powleczonej takim czymś czerwonym, gdy to coś jest mokre, zachowują się jak na lodzie. A drugie... są śliczne, niebieskie :) No, już trochę mniej niebieskie, bo dziś miały swoją premierę i chrzest bojowy w błotku:).

Mąż się teraz ze mnie z lekka podśmiewywuje. Mam więcej butów do biegania od niego. Ale on ma więcej rowerów. Bilans wychodzi na zero :P


niedziela, 15 grudnia 2013

Taka historia...

Taka historia...
Od czterech dni kibluję w domu. Bagatelizowany katar i lekkie pokasływanie, których uparcie starałam się nie zauważać, zdecydowały się na zmasowany atak. Zużywając tony chusteczek i kaszląc jak ostatni gruźlik grzecznie wzięłam się za kurowanie.  Szczęśliwie skutecznie. Na tyle, że na dziś umówiłam raniutko się z koleżanką na rower. W planach był Kampinos. Dzielnie starałam się nie zauważać wiszącego mleka i ogólnie gliździuchowatego charakteru pogody (powiedzonko kradnę od teściowej).
Wbiłam się w portki z pampersem, zaparzyłam herbatki do termosu i ściągnęłam z łóżka małżonka, żeby mi z balkonu rower przetaszczył w pobliże drzwi (tak, wiem - co w tym trudnego otworzyć balkon i wyciągnąć rower. Otóż jeśli jest on w samym końcu balkonu wciśnięty pomiędzy stolik i krzesło, zakleszczony wśród czterech innych - to jest to pewien problem).
Chłop wstał, otworzył drzwi i mnie zawołał. Podeszłam. Do moich uszu dobiegł charakterystyczny stukot kropel deszczu. Ech...aż tak zdesperowana nie jestem - tym bardziej tuż po dość upierdliwym przeziębieniu. Szybki telefon do koleżanki - i rower został zamieniony na wyprawę na pobliski basen. Co prawda w pływaniu to ja orzeł nie jestem - no ale na wodzie się utrzymam i nawet posuwam się do przodu. Żabką. Odkrytą. Ewentualnie na grzbiecie trochę.
Żeby ten wpis nie był o dupiemaryni albo jakoś tak, zaczęłam sobie przypominać różne historie z przeszłości z deszczem i rowerem w tle.

Rok 2000. Jadę pierwszy raz z moim, jeszcze nie mężem, na Węgry na rowerach. Właściwie wtedy już wracaliśmy i cała rzecz działa się na terenie naszego kraju, gdzieś przed Muszyną.
Już od jakiegoś czasu straszyły chmury. W miarę upływu kilometrów stało się jasne, że zlewa to tylko kwestia czasu. Nad głowami zrobiło się czarno. Z daleka widać było wiatę od przystanku autobusowego - postanowiliśmy tam się schować. Jeszcze tylko przejazd kolejowy. Niestety - przed naszym nosem dosłownie, szlabany się opuściły. Zaczęło padać.
Staliśmy bezradni, mając wiatę w zasięgu wzroku. Nie dało rady szlabanów ominąć-  przed nimi i za nimi zaczynał się bardzo głęboki rów, a potem nasyp rowerowy. Staliśmy i mokliśmy przez następne 15 minut. Dopiero po tym czasie przejechał pociąg i mogliśmy zjechać do wiaty. Ale wtedy byłam tak mokra, że zostawiałam mokry ślad na ławeczce po tym jak usiadłam i wstałam :)
To był szalony wyjazd - pobiłam wtedy swój rekord przejechanych ciągiem kilometrów - 182. Przypłaciłam to niestety kontuzją. Jeden z lekarzy wpadł na pomysł wpakowania mnie z tego powodu w gips od kostki po pachwinę. Było to pomysłem dość karkołomnym, bo następnego dnia rozpoczynałam wakacyjną pracę jako sternik na obozie żeglarskim- ale to już zupełnie inna historia...



Rok 2005. Ostatnie nasze wakacje bez dzieci, jak się potem okazało:). Objeżdżamy znów na rowerach Węgry. Jest teoretycznie środek lata - a pogoda iście jesienna. Jest kilka stopni powyżej zera i cały czas leje. Dzielnie przemy naprzód. W planach mamy dotarcie do campingu zaznaczonego na mapie. Nawet nie robimy zbyt często postojów. Gdy stajemy - od razu robi się zimno. Lepiej kręcić. Po blisko 90 przejechanych kilometrach jestem coraz bliżej rozklejenia się. Dalej leje. Nie ma jak rozbić się gdzieś po drodze - cały czas mijamy pola słoneczników albo kukurydzy - wszytko tonie w obrzydliwym błocie. "W kupie" trzyma mnie głównie wizja campingu - już za chwilę, już za momencik. Z letargu wyrywa mnie dziwny dźwięk, który dobiegł ewidentnie z mojego roweru. Zatrzymujemy się i oglądamy. Wydaje się, że wszystko jest ok - jedziemy dalej.
Parę kilometrów później okazuje się, że campingu nie ma, nie istnieje. Błąd na mapie...
 Zrezygnowani jedziemy do oddalonego parę kilometrów dalej miasta  - chyba to był Szolnok. Docieramy do stacji kolejowej - wchodzimy do poczekalni, żeby choć na chwilkę odsapnąć od deszczu i zastanowić się co dalej.
Jestem przemoczona i przeraźliwie zmarznięta. Owijam się w śpiwór i...rozsypuję się na drobne kawałki. Ze łzami w oczach stwierdzam, że mam dosyć. Chcę do domu. Niech Tibor znajdzie mi natychmiast jakiś pociąg jadący w kierunku Polski.
Chłop patrzy się na mnie okrągłymi oczami, bezradny i nie wie co ma ze mną począć.
Szczęśliwie zaczepia go kasjerka informując, że tuż obok stacji jest hotel dla pracowników kolei. Można za niewielką opłatą wynająć pokój.
Wynajmujemy. Nie pada nam na głowy, mamy pościel i... włączone kaloryfery. No tak - to przecież tylko początek sierpnia na Węgrzech;).
Ten nocleg podbudował moje morale na tyle, że następnego dnia bez protestu wsiadłam na rower i znów zanurzyłam się w deszcz (bo pogoda nic a nic się nie poprawiła).
Rano znaleźliśmy też przyczynę owego dziwnego dźwięku: pęknięta szprycha. I parę następnych, które widać, że pójdą za moment. Trzeba było coś z tym zrobić. I zastanowić się czemu szprychy puściły. Ale to już zupełnie inna historia...



Rok 2007. Na stanie tylko dziecko nr 1 - wtedy niespełna roczne. A my na rowerach, z sakwami, z Wiktorem na foteliku, objeżdżamy polskie wybrzeże. W planach mamy przejechanie od Świnoujścia na Hel.
Drugiego dnia, za Ustroniem Morskim psuje się pogoda i zaczyna padać. Wiktora opatulamy w taki płaszczyk przeciwdeszczowy - żabę. Prawie go spod niego nie widać. I zaczynamy na gwałt szukać noclegu. W paru miejscach nam odmawiają - to jeszcze przed sezonem, nie wszędzie mają gotowe pokoje i nie wszystkim opłaca się szykować pościeli dla podróżnych na jedną noc. Pada coraz bardziej. Stajemy przed kolejnym domem z prośbą. Gospodyni kręci nosem - raczej na nie, choć widać, że jej nas trochę szkoda. Mąż rzuca ostatnią deskę ratunku: bo my z dzieckiem małym jesteśmy... Kobiecina wywala oczy na wierzch: gdzie to dziecko?? Odchylamy pelerynę - żabę.
Mamy pokój, rosół z domowym makaronem, pyszną kapustę i małosolne ogórki:)
Cel naszej podróży osiągnęliśmy pięć dni później, choć z przygodami. Bo w tym samym czasie na Hel przybywa ówczesny prezydent USA, Bush. Ale - tak, tak, dobrze się domyślacie -  to już zupełnie inna historia :)



PS. Jutro idę biegać:)

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Bieganie z Ksawerym w tle

Bieganie z Ksawerym w tle
Ku pamięci - bo za jakiś czas może się okazać, że ani ja, ani ktokolwiek kto tu zajrzy nie będzie kojarzył co to za Ksawery?
Ksawery to imię nadane przez synoptyków bardzo silnemu wiatrowi (padają nazwy orkan i huragan), który przetoczył się nad Europą powodując wiele szkód i skutecznie utrudniając życie. Przez ostatnie dni przewalał się również nad Polską przynosząc na zakończenie opady śniegu. 
To wszystko spowodowało, że najpierw świat wolałam obserwować z okien domu - bo nie chciałam ryzykować znalezienia się w nieodpowiednim momencie pod nieodpowiednim drzewem, które Ksawuś postanowi właśnie powalić. 
Wicher spowodował również, że nasza podróż do rodziny do Łodzi trwała 3,5 godziny zamiast zwyczajowej godziny i dziesięciu minut. Było to o tyle wkurzające, że byliśmy umówieni do znajomych i przez warunki na drodze spóźniliśmy się marne dwie godziny :)
Nie ma tego złego coby na dobre nie wyszło. Z racji późnej pory, na spóźnione spotkanie udaliśmy się naszym autem, a nie komunikacją miejską. A ponieważ żadne z nas nie chciało rezygnować z pysznych win domowej produkcji, wpadłam na pomysł, żeby wrócić taksówką, a następnego dnia po samochód przybiec :)
I tak też zrobiliśmy. Wyszło całkiem sympatyczne 9 kilometrów z groszami, a cichnący już Ksawery urozmaicał nam truchtanie. A to przywalił podmuchem po pleckach (co było całkiem przyjemne, bo lżej się biegło), a to dmuchnął zza winkla prosto w twarz (co przyjemne było już mniej). Bardzo szybko straciłam obiektywny ogląd na temperaturę i warunki panujące na zewnątrz. Biegliśmy - rozgrzaliśmy się, było całkiem przyjemnie. Tylko mijający nas ludzie poopatulani w czapki, kaptury patrzący się na nas ze zdziwieniem uświadamiali nas, że tego dnia pogoda dawała dalej ostro popalić.

A w niedzielę...a w niedzielę udaliśmy się całą rodziną do Lasu Łagiewnickiego na Bieg Mikołajkowy. Startowała w nim moja teściowa w nordic walking, zapisaliśmy starsze dzieciaki na Bieg Małolata. I pierwotni oboje mieliśmy być tylko kibicami. Ale ponieważ małżonek podczas mojego biegania po Kępie Potockiej jednak trochę marudził, że nie startował, zostało ustalone, że teraz jego kolej. 
Reasumując plan był taki: ja kibicuję i pilnuję potomstwa (zresztą, tak jak pisałam i tak mam dosyć zawodów, chciałam od nich trochę odpocząć), dzieciaki biegną na dystansie 350 m, chłop kłusuje po lesie przez 5 km, a Marika (czyli moja teściowa) wywija kijkami na tym samym dystansie. 
Ponamawialiśmy jeszcze moich rodziców, żeby pojawili się na stracie obejrzeć wnuki - ale do końca nie było pewne czy się pojawią.


Jesteśmy gotowi do Biegu Mikołajkowego!

I wszystko szło zgodnie z planem, do momentu, gdy po odhaczeniu się w biurze zawodów, dla zabicia czasu weszliśmy na mały spacerek w las...I wtedy wyrwał się z mej piersi jęk i zaczęłam przeokrutnie zazdrościć mojemu mężowi. Nie tyle stricte startu w zawodach, ile tego, że będzie mu dane biegać. Bo las przedstawiał się pięknie: wszystko przykryte śniegiem, słońce przebijające się przez gałęzie, lekki mrozik. Ach, tak pobiec, pobiec przed siebie w tą biel, w ten śnieg!
Chłop miał dobre serce i zaproponował mi, żebym się przebrała i zrobiła kółko po okolicy - ale tak, żebym nie spóźniła się na jego start. Odmówiłam - bo przy mojej orientacji w terenie, pewnie szukałby mnie w tym lesie do tej pory ;) I dalej cierpiałam ;)

No i jak tu nie jęczeć?

I wtedy pojawili się moi rodzice. Mąż zareagował błyskawicznie. "Weź się spytaj mamy czy by nie popilnowali chłopaków". 
Wahałam się jeszcze, głupia ja ;). No bo przecież wcale nie chciałam startować. No bo przecież mam chwilowo dosyć ścigania się. Ale ten las....
Rodzice się zgodzili, poleciałam do biura zawodów opłacić start (plusy kameralnej imprezy), poleciałam do samochodu wyciągać z torby ciuchy i poleciałam na start, bo za moment miał się rozpocząć bieg dzieciaków.

Szybko!Szybko! Muszę zdązyć na start dzieciaków!
fot. Joanna Szmagaj- Piotrowska

Chłopaki pobiegli. I powiem szczerze, że w takich warunkach to było trudne 350 metrów - był śnieg, był lód, było pod górkę. Dobrze, że polazłam w miejsce, gdzie startowali, bo dziecko nr 2 nie dosyć, że zostało w tyle, to jeszcze dwa razy zaliczyło glebę na tym lodzie. A tak biegłam obok, dopingowałam, zbierałam z ziemi i znów dopingowałam. 

Oto całą ekipa Biegu Małolata. Dwa najmniejsze krasnale - to moje 

Biegnie dziecko nr 1, babcia dopinguje

Dziecko nr 2, mama pomaga

Chłopcy dobiegli - na mecie dostali wodę, batonik, piłeczkę. A na koniec pamiątkowe dyplomy. Byli dumni i bladzi na tyle, że najmłodszy Szymuś wygiął ustka w podkówkę na znak protestu, że on nie biegł.
A potem nadeszła pora na bieg główny. I biegło się świetnie w tej ośnieżonej scenerii, choć odczułam brak doświadczenia w bieganiu terenowym. Udało mi się wyprzedzić jedną panią. Plecy drugiej widziałam hen, hen przed sobą, poza moim zasięgiem. Potem jeśli ktoś się pojawiał w moim pobliżu, był płci męskiej. Z jedną czy dwie osoby ja wyprzedziłam, ze czterech panów wciągnęło mnie nosem;)

fot. Grzegorz Gałasiński www.dzienniklodzki.pl

Całą trasa była dobrze oznaczona taśmami, w miejscach newralgicznych stali wolontariusze i wskazywali kierunek. Na czele całego pochodu biegaczy jechała na rowerze Mikołajka. Mikołajka miała zakodowane w głowie zakręt w lewo na trasie - więc skręciła w jedyną lichutką boczną dróżkę, która ani nie była odgrodzona taśmą, ani nikt przy niej nie stał. Domyślacie się ciągu dalszego?:)) Ten właściwy zakręt w lewo był kilkanaście metrów dalej. Ja szczęśliwie byłam za daleko, żeby załapać się na zmyłkę w trasie, a Mikołajka zaczęła mieć problemy techniczne ze swoim jednośladem, więc ciąg dalszy wyścigu bez jej kierownictwa poszedł już sprawnie :))
Na drugim kółku minęłam Marikę z kijkami - podopingowałam jej przy wyprzedzaniu.

Przed metą przywitał mnie aplauz moich osobistych kibiców i przy okrzykach "mama! Mama! Mama!" minęłam metę. No i okazało się dlaczego żadnej innej kobiety nie widziałam na trasie. Pierwszy i podstawowy - że tych pań nie było jakoś dużo. A drugi - że przybiegłam jako druga niewiasta:)

w tle widać Najlepszych Kibiców:)  fot. Joanna Szmagaj- Piotrowska


Na mecie można było się napić ciepłej herbaty albo skosztować gorącej i pysznej grochówki (tak, wiem, że teraz w dobrym stylu jest być wegebiegaczem - ale ja weganką nie jestem, więc z miłą chęcią rozgrzałam się aromatyczną, pachnącą wędzonką gęstą zupą. ).

fot. Joanna Szmagaj- Piotrowska
fot. Joanna Szmagaj- Piotrowska



Na koniec było rozdawanie dyplomów, medali i losowanie nagród. Maszyną losującą zostało moje dziecko nr 1 i tak skutecznie to robiło, że wylosowało nagrody dla babci, brata i naszego znajomego :)

Moje chłopaki z dyplomami

fot. Joanna Szmagaj- Piotrowska

O - taki cudny, drewniany medal dostałam

Cała impreza była bardzo kameralna i skromna. Wpisowe - symboliczne. Jak potem policzyliśmy, z nordicwalkingowcami uzbierało się może ze 100 osób. (Może to i dobrze, bo gdyby na starcie pokazała się liczba osób przewidziana w limitach czyli trzysta sztuk, organizator by poległ:). Nie było elektronicznego pomiaru czasu. Ale była super atmosfera, wszystko było takie bez napinki, na luzie, spokojnie.

Jeśli ktoś jest przyzwyczajony do wielkich imprez, z mega wypasionymi pakietami, organizacją tip-top i jeszcze lubi trochę poutyskiwać na niedociągnięcia - na takim biegu może się nie odnaleźć. 
Ale jeśli ktoś lubi takie klimaty jak  w Łagiewnikach - kameralnie, trochę na kolanie, ale z sercem -  to będzie dobrze się bawił. 


Z tego co widzę - impreza może i mała - ale zdjęć to chyba mamy najwięcej :)
Ach! I jeszcze: dziecko nr 1 wylosowało pakiet startowy na bieg dziecięcy przy Maratonie DOZ w Łodzi!
I ach po raz drugi - na zdjęciach nie świecę już oczojebną podeszwą Brooksów:) Na zimę zaopatrzyłam się w trailówki Saucony. Ze dwa razy już w nich biegłam - ale teraz miały swoją oficjalną premierę foto :)




I ja zdania nie zmieniłam - chcę odpocząć od startowania:))



poniedziałek, 2 grudnia 2013

Żoliborski Bieg Mikołajkowy

 Żoliborski Bieg Mikołajkowy
Osiemnasty Żoliborski Bieg Mikołajkowy odbył się wczoraj. Ale zanim zrelacjonuję jak było, będzie mała retrospekcja :)

Jest rok 2011, ja z bieganiem mam niewiele wspólnego, za to mój małżonek oświadcza, że zapisał się na bieg na Kępie Potockiej. Nie tylko siebie - oprócz biegu dla dorosłych są też przewidziane atrakcje dla dzieci - zapisał też dziecko nr 1(wtedy czteroletnie).
Pogoda była tylko ciut lepsza od tej wczorajszej - było trochę cieplej, za to życie uprzykrzały przelotne opady deszczu. Pomimo to dzielnie całą rodziną sztuk pięć pojawiliśmy się w parku.
Dziecię stanęło na linii startu.


I ruszyło. Niestety, krótko po starcie zaplątało się we własne nogi - był upadek, łzy - i musieliśmy mocno dopingować, żeby Wiktor nie dał się rozpaczy i ruszył dalej ku mecie



Na mecie żal został ukojony kinder niespodzianką, która byłą nagrodą za ukończenie biegu. Z tego co widzę  nagrodą podzielił się z bratem:)



A później w bój ruszył małżonek -a my zajęliśmy się malowaniem buziek...



...okupowaniem okolicznych placów zabaw...


...Chowaniem się przed deszczem...


...No i oczywiście dopingowaniem!





W zeszłym roku zapisy jakoś umknęły nam z pamięci, w tym o mały włos również.  
Ja się zapisałam, miejsca na bieg dziecięcy były już niestety wyczerpane. Mąż zdecydował, że tym razem będzie kibicem. Mieliśmy znów pojawić całą rodziną - ale pogoda plus poprzeziębianie chłopaki sprawiły, że dzieciaki zostały w domu z babcią.



Co tu dużo mówić - aura była obrzydliwa. Szaro- czarne chmurzyska, temperatura niewiele powyżej zera i wiatr. Mocny, zimny wiatr, obniżający odczuwalną temperaturę i skutecznie zatrzymujący w trakcie biegu.
I tak sobie myślałam, że mnie, kurka pogięło zupełnie. Zamiast w domu siedzieć i pić cieplutką herbatkę z cytryną - to na własne życzenie (ba! Zapłaciłam jeszcze za to!) przyszłam się sponiewierać. Bo nie miałam złudzeń, że to będzie sponiewieranie - i ze względu na pogodę i na moje ostatnie samopoczucie i chęci biegowe (choć starałam się jak mogłam podtrzymać mobilizację).
Zaczęło się nieźle: podążając w kierunku startu o mały włos nie wywinęłam kozła na psim urobku. Potem jakimś cudem po odpaleniu zegarka od razu włączyłam autopauzę. Spostrzegłam to po ładnych kilkuset metrach - pomyłkę naprawiłam, ale na Garmina w trakcie biegu zerkałam rzadko - jego wskazania nijak się już miały do oznaczeń kilometrowych na trasie.
Biegło się ciężko, no. Było zimno, wiał wiatr. Biegłam i w duchu się cieszyłam, że w najbliższym czasie nie zapisałam się na żadną inną imprezę, czułam, że ten bieg to taki miętowy opłatek z Monty Pythona (kojarzycie skecz?). Nie przypuszczałam, że to będzie tak dosłownie...
Na trasie stał małżonek i darł się, że jest dobrze, dam radę, wcale nie ma żadnej górki, wytrzymam i tak dalej. Po którymś takim dopingu przyspieszył facet, za którym biegłam. Włączyło mi się poczucie humoru i krzyknęłam za nim: " Hej! Ale to było do mnie!!". Facet przez ułamek sekundy się zdziwił, a potem zrozumiał dowcip i zaczął się śmiać :)
Przez ładnych parę kilometrów biegłam razem z chłopakiem z nr 720 (pozdrawiam go serdecznie). Raz on biegł przodem, a ja za nim, raz na odwrót. Ciągnęliśmy się tak mniej więcej do 7-8 km. Później niestety troszeczkę umarłam - kolega poleciał dalej. Szkoda, że nie miałam siły,żeby się z nim zabrać - bo czas netto miał 45:50.


Na koniec skupiłam się, żeby dogonić dziewczynę przede mną. Powoli, powoli ją dochodziłam. W końcu udało mi się ją wyprzedzić. Został wtedy jakiś kilometr do mety - byłam już potwornie zmęczona. Mąż starał się mnie dopingować - ale pokręciłam przecząco głowo, że jest ciężko.  W tym momencie kątem oka spostrzegłam, że dziewczyna, którą przed chwilą z takim trudem wyprzedziłam, bierze się chyba do finiszu i mnie własnie mija.
 Cooo? Cały mój wysiłek ma pójść na marne? Do głosu doszedł jakiś ukryty gen rywalizacji i na oparach glikogenu ruszyłam do przodu i przyspieszyłam.


 Tu jeszcze w grupie, widać dziewczynę w niebieskiej bluzie, która zmobilizowała mnie do finiszu







Jeszcze dobiegł mnie okrzyk męża: "dajesz, dajesz! Do końca! Żeby znów Ci sekundy nie zabrakło!" (niezorientowanych zapraszam do relacji z Biegu Niepodległości). Jego okrzyk spowodował, że rzeczywiście dałam z siebie wszystko, do samego końca. Jeszcze tuż, tuż przed metą zdołałam wyprzedzić jedną osobę


Mikołaja przede mną zdołałam przed metą dogonić

A za metą...z przerażeniem zorientowałam się, że za chwilkę zwymiotuję na dziewczynę rozdającą medale. Zasłaniając ręką usta rzuciłam się w bok, przechyliłam się przez taśmy odgradzające i z jeszcze większym przerażeniem spostrzegłam, że mam przed nosem czyjąś torbę. Ostatkiem sił przeszłam nad taśmami, uklęknęłam na trawie szykując się na mały bunt organizmu. Parę wdechów i wydechów i...udało się bez sensacji, poczułam się lepiej. 

Chyba nie wyglądałam za dobrze. W tle widać kawałek torby.

Przeszłam z powrotem przez taśmy, odebrałam medal. Pogadaliśmy chwilkę z Leszkiem, którego miałam przyjemność poznać. 
Odczytałam smsa z wynikami. 46:09. K-30/11.  Pierwszy raz nie- życiówka :) Ale jak na takie warunki pogodowe jak  dla mnie rewelacja. 

 Już jest dobrze



Cieszę się, że wystartowałam w tym biegu. Cieszę się, że pokazałam środkowy palec pogodzie:). Ale na razie nie planuję żadnych startów. Możliwe, że na Chomiczówkę też się nie zapiszę - choć jeszcze niedawno wydawało to mi się oczywiste (to tam na dystansie 5 km po raz pierwszy wystartowałam w biegu ulicznym prawie rok temu).  Muszę odsapnąć, zatęsknić. Co za dużo to niezdrowo :) Co nie znaczy, że nie będę biegać. Będę - ale to będzie chwilowo truchtanie dla samej siebie bez żadnych celów.

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger