poniedziałek, 9 grudnia 2013

Bieganie z Ksawerym w tle

Ku pamięci - bo za jakiś czas może się okazać, że ani ja, ani ktokolwiek kto tu zajrzy nie będzie kojarzył co to za Ksawery?
Ksawery to imię nadane przez synoptyków bardzo silnemu wiatrowi (padają nazwy orkan i huragan), który przetoczył się nad Europą powodując wiele szkód i skutecznie utrudniając życie. Przez ostatnie dni przewalał się również nad Polską przynosząc na zakończenie opady śniegu. 
To wszystko spowodowało, że najpierw świat wolałam obserwować z okien domu - bo nie chciałam ryzykować znalezienia się w nieodpowiednim momencie pod nieodpowiednim drzewem, które Ksawuś postanowi właśnie powalić. 
Wicher spowodował również, że nasza podróż do rodziny do Łodzi trwała 3,5 godziny zamiast zwyczajowej godziny i dziesięciu minut. Było to o tyle wkurzające, że byliśmy umówieni do znajomych i przez warunki na drodze spóźniliśmy się marne dwie godziny :)
Nie ma tego złego coby na dobre nie wyszło. Z racji późnej pory, na spóźnione spotkanie udaliśmy się naszym autem, a nie komunikacją miejską. A ponieważ żadne z nas nie chciało rezygnować z pysznych win domowej produkcji, wpadłam na pomysł, żeby wrócić taksówką, a następnego dnia po samochód przybiec :)
I tak też zrobiliśmy. Wyszło całkiem sympatyczne 9 kilometrów z groszami, a cichnący już Ksawery urozmaicał nam truchtanie. A to przywalił podmuchem po pleckach (co było całkiem przyjemne, bo lżej się biegło), a to dmuchnął zza winkla prosto w twarz (co przyjemne było już mniej). Bardzo szybko straciłam obiektywny ogląd na temperaturę i warunki panujące na zewnątrz. Biegliśmy - rozgrzaliśmy się, było całkiem przyjemnie. Tylko mijający nas ludzie poopatulani w czapki, kaptury patrzący się na nas ze zdziwieniem uświadamiali nas, że tego dnia pogoda dawała dalej ostro popalić.

A w niedzielę...a w niedzielę udaliśmy się całą rodziną do Lasu Łagiewnickiego na Bieg Mikołajkowy. Startowała w nim moja teściowa w nordic walking, zapisaliśmy starsze dzieciaki na Bieg Małolata. I pierwotni oboje mieliśmy być tylko kibicami. Ale ponieważ małżonek podczas mojego biegania po Kępie Potockiej jednak trochę marudził, że nie startował, zostało ustalone, że teraz jego kolej. 
Reasumując plan był taki: ja kibicuję i pilnuję potomstwa (zresztą, tak jak pisałam i tak mam dosyć zawodów, chciałam od nich trochę odpocząć), dzieciaki biegną na dystansie 350 m, chłop kłusuje po lesie przez 5 km, a Marika (czyli moja teściowa) wywija kijkami na tym samym dystansie. 
Ponamawialiśmy jeszcze moich rodziców, żeby pojawili się na stracie obejrzeć wnuki - ale do końca nie było pewne czy się pojawią.


Jesteśmy gotowi do Biegu Mikołajkowego!

I wszystko szło zgodnie z planem, do momentu, gdy po odhaczeniu się w biurze zawodów, dla zabicia czasu weszliśmy na mały spacerek w las...I wtedy wyrwał się z mej piersi jęk i zaczęłam przeokrutnie zazdrościć mojemu mężowi. Nie tyle stricte startu w zawodach, ile tego, że będzie mu dane biegać. Bo las przedstawiał się pięknie: wszystko przykryte śniegiem, słońce przebijające się przez gałęzie, lekki mrozik. Ach, tak pobiec, pobiec przed siebie w tą biel, w ten śnieg!
Chłop miał dobre serce i zaproponował mi, żebym się przebrała i zrobiła kółko po okolicy - ale tak, żebym nie spóźniła się na jego start. Odmówiłam - bo przy mojej orientacji w terenie, pewnie szukałby mnie w tym lesie do tej pory ;) I dalej cierpiałam ;)

No i jak tu nie jęczeć?

I wtedy pojawili się moi rodzice. Mąż zareagował błyskawicznie. "Weź się spytaj mamy czy by nie popilnowali chłopaków". 
Wahałam się jeszcze, głupia ja ;). No bo przecież wcale nie chciałam startować. No bo przecież mam chwilowo dosyć ścigania się. Ale ten las....
Rodzice się zgodzili, poleciałam do biura zawodów opłacić start (plusy kameralnej imprezy), poleciałam do samochodu wyciągać z torby ciuchy i poleciałam na start, bo za moment miał się rozpocząć bieg dzieciaków.

Szybko!Szybko! Muszę zdązyć na start dzieciaków!
fot. Joanna Szmagaj- Piotrowska

Chłopaki pobiegli. I powiem szczerze, że w takich warunkach to było trudne 350 metrów - był śnieg, był lód, było pod górkę. Dobrze, że polazłam w miejsce, gdzie startowali, bo dziecko nr 2 nie dosyć, że zostało w tyle, to jeszcze dwa razy zaliczyło glebę na tym lodzie. A tak biegłam obok, dopingowałam, zbierałam z ziemi i znów dopingowałam. 

Oto całą ekipa Biegu Małolata. Dwa najmniejsze krasnale - to moje 

Biegnie dziecko nr 1, babcia dopinguje

Dziecko nr 2, mama pomaga

Chłopcy dobiegli - na mecie dostali wodę, batonik, piłeczkę. A na koniec pamiątkowe dyplomy. Byli dumni i bladzi na tyle, że najmłodszy Szymuś wygiął ustka w podkówkę na znak protestu, że on nie biegł.
A potem nadeszła pora na bieg główny. I biegło się świetnie w tej ośnieżonej scenerii, choć odczułam brak doświadczenia w bieganiu terenowym. Udało mi się wyprzedzić jedną panią. Plecy drugiej widziałam hen, hen przed sobą, poza moim zasięgiem. Potem jeśli ktoś się pojawiał w moim pobliżu, był płci męskiej. Z jedną czy dwie osoby ja wyprzedziłam, ze czterech panów wciągnęło mnie nosem;)

fot. Grzegorz Gałasiński www.dzienniklodzki.pl

Całą trasa była dobrze oznaczona taśmami, w miejscach newralgicznych stali wolontariusze i wskazywali kierunek. Na czele całego pochodu biegaczy jechała na rowerze Mikołajka. Mikołajka miała zakodowane w głowie zakręt w lewo na trasie - więc skręciła w jedyną lichutką boczną dróżkę, która ani nie była odgrodzona taśmą, ani nikt przy niej nie stał. Domyślacie się ciągu dalszego?:)) Ten właściwy zakręt w lewo był kilkanaście metrów dalej. Ja szczęśliwie byłam za daleko, żeby załapać się na zmyłkę w trasie, a Mikołajka zaczęła mieć problemy techniczne ze swoim jednośladem, więc ciąg dalszy wyścigu bez jej kierownictwa poszedł już sprawnie :))
Na drugim kółku minęłam Marikę z kijkami - podopingowałam jej przy wyprzedzaniu.

Przed metą przywitał mnie aplauz moich osobistych kibiców i przy okrzykach "mama! Mama! Mama!" minęłam metę. No i okazało się dlaczego żadnej innej kobiety nie widziałam na trasie. Pierwszy i podstawowy - że tych pań nie było jakoś dużo. A drugi - że przybiegłam jako druga niewiasta:)

w tle widać Najlepszych Kibiców:)  fot. Joanna Szmagaj- Piotrowska


Na mecie można było się napić ciepłej herbaty albo skosztować gorącej i pysznej grochówki (tak, wiem, że teraz w dobrym stylu jest być wegebiegaczem - ale ja weganką nie jestem, więc z miłą chęcią rozgrzałam się aromatyczną, pachnącą wędzonką gęstą zupą. ).

fot. Joanna Szmagaj- Piotrowska
fot. Joanna Szmagaj- Piotrowska



Na koniec było rozdawanie dyplomów, medali i losowanie nagród. Maszyną losującą zostało moje dziecko nr 1 i tak skutecznie to robiło, że wylosowało nagrody dla babci, brata i naszego znajomego :)

Moje chłopaki z dyplomami

fot. Joanna Szmagaj- Piotrowska

O - taki cudny, drewniany medal dostałam

Cała impreza była bardzo kameralna i skromna. Wpisowe - symboliczne. Jak potem policzyliśmy, z nordicwalkingowcami uzbierało się może ze 100 osób. (Może to i dobrze, bo gdyby na starcie pokazała się liczba osób przewidziana w limitach czyli trzysta sztuk, organizator by poległ:). Nie było elektronicznego pomiaru czasu. Ale była super atmosfera, wszystko było takie bez napinki, na luzie, spokojnie.

Jeśli ktoś jest przyzwyczajony do wielkich imprez, z mega wypasionymi pakietami, organizacją tip-top i jeszcze lubi trochę poutyskiwać na niedociągnięcia - na takim biegu może się nie odnaleźć. 
Ale jeśli ktoś lubi takie klimaty jak  w Łagiewnikach - kameralnie, trochę na kolanie, ale z sercem -  to będzie dobrze się bawił. 


Z tego co widzę - impreza może i mała - ale zdjęć to chyba mamy najwięcej :)
Ach! I jeszcze: dziecko nr 1 wylosowało pakiet startowy na bieg dziecięcy przy Maratonie DOZ w Łodzi!
I ach po raz drugi - na zdjęciach nie świecę już oczojebną podeszwą Brooksów:) Na zimę zaopatrzyłam się w trailówki Saucony. Ze dwa razy już w nich biegłam - ale teraz miały swoją oficjalną premierę foto :)




I ja zdania nie zmieniłam - chcę odpocząć od startowania:))



2 komentarze:

  1. Super - takie spontaniczne akcje są najfajniejsze ! Gratulacje dla całej rodzinki - musieliście mieć naprawdę super zabawę - a faktycznie tego dnia pogoda do biegania była wymarzona !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak - to było bardzo mile spędzony ranek i kawałek popołudnia. Chłopaki - przeszczęśliwe. Ja też :))

      Usuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger