Jest rok 2011, ja z bieganiem mam niewiele wspólnego, za to mój małżonek oświadcza, że zapisał się na bieg na Kępie Potockiej. Nie tylko siebie - oprócz biegu dla dorosłych są też przewidziane atrakcje dla dzieci - zapisał też dziecko nr 1(wtedy czteroletnie).
Pogoda była tylko ciut lepsza od tej wczorajszej - było trochę cieplej, za to życie uprzykrzały przelotne opady deszczu. Pomimo to dzielnie całą rodziną sztuk pięć pojawiliśmy się w parku.
Dziecię stanęło na linii startu.
I ruszyło. Niestety, krótko po starcie zaplątało się we własne nogi - był upadek, łzy - i musieliśmy mocno dopingować, żeby Wiktor nie dał się rozpaczy i ruszył dalej ku mecie
Na mecie żal został ukojony kinder niespodzianką, która byłą nagrodą za ukończenie biegu. Z tego co widzę nagrodą podzielił się z bratem:)
A później w bój ruszył małżonek -a my zajęliśmy się malowaniem buziek...
...okupowaniem okolicznych placów zabaw...
...Chowaniem się przed deszczem...
...No i oczywiście dopingowaniem!
W zeszłym roku zapisy jakoś umknęły nam z pamięci, w tym o mały włos również.
Ja się zapisałam, miejsca na bieg dziecięcy były już niestety wyczerpane. Mąż zdecydował, że tym razem będzie kibicem. Mieliśmy znów pojawić całą rodziną - ale pogoda plus poprzeziębianie chłopaki sprawiły, że dzieciaki zostały w domu z babcią.
Co tu dużo mówić - aura była obrzydliwa. Szaro- czarne chmurzyska, temperatura niewiele powyżej zera i wiatr. Mocny, zimny wiatr, obniżający odczuwalną temperaturę i skutecznie zatrzymujący w trakcie biegu.
I tak sobie myślałam, że mnie, kurka pogięło zupełnie. Zamiast w domu siedzieć i pić cieplutką herbatkę z cytryną - to na własne życzenie (ba! Zapłaciłam jeszcze za to!) przyszłam się sponiewierać. Bo nie miałam złudzeń, że to będzie sponiewieranie - i ze względu na pogodę i na moje ostatnie samopoczucie i chęci biegowe (choć starałam się jak mogłam podtrzymać mobilizację).
Zaczęło się nieźle: podążając w kierunku startu o mały włos nie wywinęłam kozła na psim urobku. Potem jakimś cudem po odpaleniu zegarka od razu włączyłam autopauzę. Spostrzegłam to po ładnych kilkuset metrach - pomyłkę naprawiłam, ale na Garmina w trakcie biegu zerkałam rzadko - jego wskazania nijak się już miały do oznaczeń kilometrowych na trasie.
Biegło się ciężko, no. Było zimno, wiał wiatr. Biegłam i w duchu się cieszyłam, że w najbliższym czasie nie zapisałam się na żadną inną imprezę, czułam, że ten bieg to taki miętowy opłatek z Monty Pythona (kojarzycie skecz?). Nie przypuszczałam, że to będzie tak dosłownie...
Na trasie stał małżonek i darł się, że jest dobrze, dam radę, wcale nie ma żadnej górki, wytrzymam i tak dalej. Po którymś takim dopingu przyspieszył facet, za którym biegłam. Włączyło mi się poczucie humoru i krzyknęłam za nim: " Hej! Ale to było do mnie!!". Facet przez ułamek sekundy się zdziwił, a potem zrozumiał dowcip i zaczął się śmiać :)
Przez ładnych parę kilometrów biegłam razem z chłopakiem z nr 720 (pozdrawiam go serdecznie). Raz on biegł przodem, a ja za nim, raz na odwrót. Ciągnęliśmy się tak mniej więcej do 7-8 km. Później niestety troszeczkę umarłam - kolega poleciał dalej. Szkoda, że nie miałam siły,żeby się z nim zabrać - bo czas netto miał 45:50.
Na koniec skupiłam się, żeby dogonić dziewczynę przede mną. Powoli, powoli ją dochodziłam. W końcu udało mi się ją wyprzedzić. Został wtedy jakiś kilometr do mety - byłam już potwornie zmęczona. Mąż starał się mnie dopingować - ale pokręciłam przecząco głowo, że jest ciężko. W tym momencie kątem oka spostrzegłam, że dziewczyna, którą przed chwilą z takim trudem wyprzedziłam, bierze się chyba do finiszu i mnie własnie mija.
Cooo? Cały mój wysiłek ma pójść na marne? Do głosu doszedł jakiś ukryty gen rywalizacji i na oparach glikogenu ruszyłam do przodu i przyspieszyłam.
Jeszcze dobiegł mnie okrzyk męża: "dajesz, dajesz! Do końca! Żeby znów Ci sekundy nie zabrakło!" (niezorientowanych zapraszam do relacji z Biegu Niepodległości). Jego okrzyk spowodował, że rzeczywiście dałam z siebie wszystko, do samego końca. Jeszcze tuż, tuż przed metą zdołałam wyprzedzić jedną osobę
Mikołaja przede mną zdołałam przed metą dogonić
A za metą...z przerażeniem zorientowałam się, że za chwilkę zwymiotuję na dziewczynę rozdającą medale. Zasłaniając ręką usta rzuciłam się w bok, przechyliłam się przez taśmy odgradzające i z jeszcze większym przerażeniem spostrzegłam, że mam przed nosem czyjąś torbę. Ostatkiem sił przeszłam nad taśmami, uklęknęłam na trawie szykując się na mały bunt organizmu. Parę wdechów i wydechów i...udało się bez sensacji, poczułam się lepiej.
Chyba nie wyglądałam za dobrze. W tle widać kawałek torby.
Przeszłam z powrotem przez taśmy, odebrałam medal. Pogadaliśmy chwilkę z Leszkiem, którego miałam przyjemność poznać.
Odczytałam smsa z wynikami. 46:09. K-30/11. Pierwszy raz nie- życiówka :) Ale jak na takie warunki pogodowe jak dla mnie rewelacja.
Już jest dobrze
Cieszę się, że wystartowałam w tym biegu. Cieszę się, że pokazałam środkowy palec pogodzie:). Ale na razie nie planuję żadnych startów. Możliwe, że na Chomiczówkę też się nie zapiszę - choć jeszcze niedawno wydawało to mi się oczywiste (to tam na dystansie 5 km po raz pierwszy wystartowałam w biegu ulicznym prawie rok temu). Muszę odsapnąć, zatęsknić. Co za dużo to niezdrowo :) Co nie znaczy, że nie będę biegać. Będę - ale to będzie chwilowo truchtanie dla samej siebie bez żadnych celów.
zdjęcie na kolanach - mistrzostwo :D Dobrze, że nas tam nie było. I obyśmy byli następnym razem. Ale wtedy koniecznie występuję na czerwono. To chyba jakaś moja obsesja ;)
OdpowiedzUsuńJest jeszcze jedno - jak opieram się rękoma o trawę. Oj, nietęgo się wtedy czułam ;)
UsuńAle w sumie fajnie było mimo tych niedociągnięć organizacyjnych :) Gratulacje i do zobaczenia na następnym jakimś rodzinnym biegu :)
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie :) tym bardziej, że dla mnie to było dość blisko domu. I cieszę się, że nie skorzystałam z depozytu - jakaś potworna kolejka zrobiła się po odbiór rzeczy.
Usuń