Zacznę od chwalenia się prezentami. Jakoś tak przez przypadek z bieganiem były związane: i fajny komplet bielizny termicznej do aktywności wszelakiej. I getry kompresyjne (takie kompresyjne kompresyjne wery prawdziwe). I wreszcie gwóźdź programu. List. Z samej Laponii od samego Mikołaja :) O, zobaczcie:
Plan był taki: wyciągam na bieganie męża w Wigilię. Po tych wszystkich zupkach, rybkach, prezentach, wygonimy dzieciaki spać, babcia zostanie na straży, a my sobie potruchtamy.
Plan był niezły, romantyczny i świąteczny. Niestety z każdym kolejnym pierożkiem i kawałkiem piernika (udało mi się nie zeżreć całego leżakującego ciasta i ciasto zostało upieczone), duch w narodzie malał, aż znikł zupełnie. Demobilizującą rolę miał też pewien prezent przyniesiony przez Mikołaja dzieciom, a którym rodzice również musieli się pobawić:)
Oficjalna obowiązująca wersja była taka, że oszczędzamy siły na pierwszy dzień świąt. A tego dnia miała mieć miejsce premierowa przejażdżka nową wypasioną, wymarzoną, szosóweczką męża. Plus ja - na przedstawianym już na blogu modelu oldskulowym. Do Milanówka i z powrotem. Z dobre kilkadziesiąt kilometrów. No ale przecież na takiej kolarce, to się raz dwa machnie pedałami i już ma się trzy dychy na liczniku. Na takim rowerze odległości liczy się inaczej. Dam radę. Ja nie dam rady? Phi!
Przez pierwsze kilkanaście kilometrów rzeczywiście było phi! Ale potem skończył się osłaniający nas las. Zmieniliśmy też kierunek jazdy. I zaczęła się walka z wiatrem. Średnia poleciała ostro w dół i już się nie podniosła.
Do Milanówka udało się dojechać. Tam krótki postój u kumpla (życie mi uratował kompotem wigilijnymi batonem energetycznym. Bo po co pomyśleć o zabraniu czegoś ze sobą). W tył zwrot i powrót.
Oczywiście jak zwykle człowiek się łudzi, że teraz będzie z wiatrem.Oczywiście jak zwykle się przeliczył. Chwilami czułam się jak jakiś ludzik z kreskówki - ja tu przebieram nogami na pedałach, a z przodu ktoś mnie cały czas trzyma za czółko, tak, że drobię w miejscu. Kiwające się w podmuchach wiatru słupki kilometrowe też nie poprawiały sytuacji.
Jazda była dla mnie coraz trudniejsza również z innego powodu. Pupa. Siodełko w tym rowerze jest twarde jak kamień. Moje cztery litery przestały wytrzymywać. Starałam się leżeć jak najniżej na kierownicy - bo wtedy mniejszy ucisk był na tylną część ciała. Szybciutko i bez kłopotu nauczyłam się jechać stojąc na pedałach (proszę, co potrafi zdziałać presja:)). Ale po drodze musiałam zrobić dwa postoje - i mając w głębokim poważaniu co pomyślą sobie przejeżdżający kierowcy, wymasować sobie tyłek (mam nadzieję, że nie pomyśleli, że stanowię jakiś nietypowy rodzaj przydrożnej tirówki:P).
Stresująca była jazda trasą poznańską -i to nie ze względu na spory ruch, ale na znaki. Pojawił się zakaz jady na rowerze. Wg pierwszego znaku powinniśmy się zdematerializować po prostu - bo nie było żadnej możliwości, żeby z drogi zniknąć. Parę kilometrów dalej teoretycznie alternatywą była ścieżka rowerowa. Taaaa. Wjechanie na nią na szosówce groziło co najmniej kalectwem. Kostka bauma, nierówna, wyboista, powybijana przez korzenie drzew, zarośnięta tak, że chwilami widać było tylko jeden rządek kostek. Jak wyobraziłam sobie siebie, z tym bolącym tyłkiem na tych wybojach....Udawałam, że nie widzę ani tej ścieżki (co nie było trudne), ani kolejnych znaków zakazu - udało się dojechać do trasy bez ograniczeń dla rowerów.
Ja walczyłam o życie, a mojego męża naszło na jakieś filozoficzne dysputy. Zgromiłam go wzrokiem. Zrozumiał i już nie próbował mnie zagadywać. Albo te pojedyncze atomy węglowodanów krążące po moim ciele zużyłabym na próby zrozumienia co do mnie mówi i odpowiadania, albo na dokręcenie pod blok.
Licznik zarejestrował 80 km z groszami.
A dziś w dalszym ciągu mogę siadać tylko na miękkich rzeczach, ewentulanie podkładam sobie poduszkę. Oj boli, boli...
Tak więc niespodziewanie drugą połowę lutego już mam zaplanowaną:)).
A skoro przy planach jesteśmy:
Plan był taki: wyciągam na bieganie męża w Wigilię. Po tych wszystkich zupkach, rybkach, prezentach, wygonimy dzieciaki spać, babcia zostanie na straży, a my sobie potruchtamy.
Plan był niezły, romantyczny i świąteczny. Niestety z każdym kolejnym pierożkiem i kawałkiem piernika (udało mi się nie zeżreć całego leżakującego ciasta i ciasto zostało upieczone), duch w narodzie malał, aż znikł zupełnie. Demobilizującą rolę miał też pewien prezent przyniesiony przez Mikołaja dzieciom, a którym rodzice również musieli się pobawić:)
Oficjalna obowiązująca wersja była taka, że oszczędzamy siły na pierwszy dzień świąt. A tego dnia miała mieć miejsce premierowa przejażdżka nową wypasioną, wymarzoną, szosóweczką męża. Plus ja - na przedstawianym już na blogu modelu oldskulowym. Do Milanówka i z powrotem. Z dobre kilkadziesiąt kilometrów. No ale przecież na takiej kolarce, to się raz dwa machnie pedałami i już ma się trzy dychy na liczniku. Na takim rowerze odległości liczy się inaczej. Dam radę. Ja nie dam rady? Phi!
Przez pierwsze kilkanaście kilometrów rzeczywiście było phi! Ale potem skończył się osłaniający nas las. Zmieniliśmy też kierunek jazdy. I zaczęła się walka z wiatrem. Średnia poleciała ostro w dół i już się nie podniosła.
Do Milanówka udało się dojechać. Tam krótki postój u kumpla (życie mi uratował kompotem wigilijnymi batonem energetycznym. Bo po co pomyśleć o zabraniu czegoś ze sobą). W tył zwrot i powrót.
Oczywiście jak zwykle człowiek się łudzi, że teraz będzie z wiatrem.Oczywiście jak zwykle się przeliczył. Chwilami czułam się jak jakiś ludzik z kreskówki - ja tu przebieram nogami na pedałach, a z przodu ktoś mnie cały czas trzyma za czółko, tak, że drobię w miejscu. Kiwające się w podmuchach wiatru słupki kilometrowe też nie poprawiały sytuacji.
Jazda była dla mnie coraz trudniejsza również z innego powodu. Pupa. Siodełko w tym rowerze jest twarde jak kamień. Moje cztery litery przestały wytrzymywać. Starałam się leżeć jak najniżej na kierownicy - bo wtedy mniejszy ucisk był na tylną część ciała. Szybciutko i bez kłopotu nauczyłam się jechać stojąc na pedałach (proszę, co potrafi zdziałać presja:)). Ale po drodze musiałam zrobić dwa postoje - i mając w głębokim poważaniu co pomyślą sobie przejeżdżający kierowcy, wymasować sobie tyłek (mam nadzieję, że nie pomyśleli, że stanowię jakiś nietypowy rodzaj przydrożnej tirówki:P).
Stresująca była jazda trasą poznańską -i to nie ze względu na spory ruch, ale na znaki. Pojawił się zakaz jady na rowerze. Wg pierwszego znaku powinniśmy się zdematerializować po prostu - bo nie było żadnej możliwości, żeby z drogi zniknąć. Parę kilometrów dalej teoretycznie alternatywą była ścieżka rowerowa. Taaaa. Wjechanie na nią na szosówce groziło co najmniej kalectwem. Kostka bauma, nierówna, wyboista, powybijana przez korzenie drzew, zarośnięta tak, że chwilami widać było tylko jeden rządek kostek. Jak wyobraziłam sobie siebie, z tym bolącym tyłkiem na tych wybojach....Udawałam, że nie widzę ani tej ścieżki (co nie było trudne), ani kolejnych znaków zakazu - udało się dojechać do trasy bez ograniczeń dla rowerów.
Ja walczyłam o życie, a mojego męża naszło na jakieś filozoficzne dysputy. Zgromiłam go wzrokiem. Zrozumiał i już nie próbował mnie zagadywać. Albo te pojedyncze atomy węglowodanów krążące po moim ciele zużyłabym na próby zrozumienia co do mnie mówi i odpowiadania, albo na dokręcenie pod blok.
Licznik zarejestrował 80 km z groszami.
Małżonek błysnął dowcipem na widok zdjęcia, które zrobił: " widać po twarzy, że masz zmęczony tyłek" :)
A dziś w dalszym ciągu mogę siadać tylko na miękkich rzeczach, ewentulanie podkładam sobie poduszkę. Oj boli, boli...
To mój pogromca szos