czwartek, 27 lutego 2014

Są takie dni...

...kiedy staram się nie myśleć za bardzo jakbym to wszystko zorganizowała, gdybym pracowała (choć niedługo pewnie będę musiała, bo jestem na końcówce urlopu wychowawczego).
Rano małżonek odprowadził młodszych do przedszkola (najstarszy ma ferie). A ja wyszłam potruchtać dookoła parku. Wyjątkowo nie wzięłam ze sobą komórki. Gdy wróciłam po 40 minutach z haczkiem, syn poinformował mnie, że dzwoniła jakaś pani.
Łapię za komórkę i oddzwaniam pod ostatni numer. Przedszkole. Hmm...Szybko w myślach staram sobie przypomnieć czy któreś z młodszych było rano jakieś niewyraźne. Zagadka zaraz się rozwiązuje - telefon dotyczy dziecka nr 3.
 Albowiem moje dziecię  ma zdiagnozowane łojotokowe zapalenie skóry i atopowe zapalenie skóry. I właśnie od jakiegoś czasu ma swój pierwszy w karierze przedszkolaka rzut azs. Zaogniona skóra nie wygląda ładnie i pani prosi o jak najszybsze zaświadczenie od lekarza, że to co dziecię ma, to to co twierdzę, że ma i że to nie jest zaraźliwe.
Wizytę do dermatologa mamy zaklepaną na początek marca - ale dzieje się cud, bo w systemie pewnej prywatnej opieki zdrowotnej, do której należymy widzę zwolnione miejsce do alergologa. Na 13.20. Świetnie się składa, bo w tym samym miejscu na 13 mam wizytę z najstarszym u laryngologa. Jeszcze muszę wszystko logistycznie ogarnąć - albowiem na 11 średniak ma wizytę u logopedy. Szczęśliwie w okolicach przedszkola.
Zawijam się do łazienki na prysznic po bieganiu - przykazuję najstarszemu przebranie się z piżamy tak, żeby za godzinę był gotów do wyjścia. Jadę do przedszkola porwać na godzinę dziecko nr 2. Jednocześnie informuję, że koło dwunastej robię zmianę - odstawiam średniaka i porywam dziecko nr 3. Logopeda.
Jadę z najmłodszym do domu - w progu każę się raz raz dziecku nr 1 ubierać. Mamy pół godziny na dotarcie - no w drugi koniec miasta to może nie, ale jak trafię na jakieś korki - to leżymy (dla znających Warszawę - muszę wykonać kurs z Bemowa na Tarchomin).
Korków nie ma, uff. Za dziesięć trzynasta odhaczam obie wizyty w rejestracji i... dowiaduję się, że potrzebuję skierowania do alergologa. Inaczej wizyta będzie płatna. Tłumaczę pani w czym problem - pani wykonuje jeden telefon i w ciągu 15 minut ma w komputerze zdalnie wypisane skierowanie od pediatry z innej placówki. Mówcie co chcecie - ale kocham prywatną służbę zdrowia.
Wizyta nr 1, wizyta nr 2. Wychodzę z naręczem skierowań, recept i zaświadczeniem, że azs to nie dżuma :P
Wsadzam dzieciaki w auto i jedziemy z powrotem w okolice domu - tym razem do cukierni po pączki - wszak to Tłusty Czwartek.
Zerkam na zegarek - dochodzi 15. W sam raz, żeby znów pojawić się w przedszkolu - przekazać zaświadczenie i odebrać średniaka.
Wracamy do domu. Padam na ryj.

niedziela, 23 lutego 2014

Jeszcze o Barcelonie

Jeszcze o Barcelonie
Stwierdziłam, że zamiast dodać parę zdjęć pod poprzednim wpisem, popełnię nowy i trochę opowiem o tym co robiliśmy po biegu i ogólnie o moich wrażeniach z tego miasta.

Ale przekornie opowieść zacznę od...lotniska we Frankfurcie. Tam mieliśmy przesiadkę. I czekając na nasz samolot, nadzialiśmy się parokrotnie na - jak sądzę - Japonki. Dziewczyny, jak rozumiem, straszliwie bały się zarazków i bakterii, gdyż paradowały w maseczkach na twarzach. Ale w takiej maseczce na dłuższą metę niewygodnie - więc co i rusz te maseczki zdejmowały, niwecząc cały antybakteryjny efekt;) Jeszcze wtedy pokasływałam z lekka po chorobie i miałam naprawdę dużą ochotę zakraść do którejś z nich od tyłu i zrobić ekhm! Ekhm!. Co ciekawe w Barcelonie, nie widziałam ani jednej skośnookiej panny w maseczce - a w niektórych miejscach ludzi było zdecydowanie więcej niż na lotnisku.

Przejdźmy do Barcelony. Byłam kilkukrotnie w Hiszpanii. Ale akurat tak się złożyło, że w żadnej większej metropolii nie zawitałam. Wyjazdy wspinaczkowe wyglądają tak, że z lotniska człowiek szybko ewakuuje się w rejon wspinaczkowy.Ten zazwyczaj znajduje się w jakiejś zapadłej dziurze, która znana w świecie jest tylko dzięki okolicznym skałom. Podczas naszych wakacji  samochodowo - rowerowych przez Pireneje również omijaliśmy większe miasta.
A prowincja hiszpańska jest taka...bałaganiarska trochę. Domy nigdy nie są proste - często sprawiają wrażenie jakby były rozbudowywane na poczekaniu, w miarę potrzeb - więc tu okienko takie, tam owakie, tu daszek, tu schodki węższe, tam szersze, obejścia też takie południowe, niekoniecznie pod linijkę. Pamiętałam też jak wyglądały Ateny. To co prawda inny kraj - ale też południowy i zdecydowanie chaotyczny. Ateny są moim zdaniem bardzo nieprzyjazne pieszym - chodniki są wąskie, a te szerokie potrafią się nagle i niespodziewanie skończyć. Opisywałam to w relacji z podróży (link pod wpisem dotyczącym co się da robić z dziećmi). I powiem szczerze, że lądując w Barcelonie byłam trochę nastawiona na takie skrzyżowanie Aten z hiszpańskimi wioskami.
Ha! Nic bardziej mylnego!
Barcelona zaskoczyła mnie czystością, szerokimi alejami, równymi chodnikami, skrzyżowaniami jak pod linijkę (linijka trochę zaczyna się gubić, gdy miasto zaczyna wspinać się na okoliczne wzgórza - ale tam gdzie jest płasko - wszystko równiutkie)



Wyświetl większą mapę

Tu widać jak równe jest centrum Barcelony.


Dodatkowo wszystkie budynki mają ścięte narożniki - dzięki temu same skrzyżowania są takie bardziej przestrzenne i wygodniej się chodzi.
Większość ulic jest jednokierunkowych - "dzięki temu wiesz, z której strony walnie Cię samochód" - zażartował mój mąż. Ale wbrew żartowi i ponurym statystykom przeczytanym w przewodniku, ruch odbywa się całkiem płynnie i nie widzieliśmy żadnego wypadku. Do jednego trzeba się przyzwyczaić: do przechodzenia na czerwonym świetle. Przez pierwsze dwa dni staliśmy jak kołek na każdych światłach. Jako jedyni. Hiszpanie, gdy tylko przejedzie wszystko co ma przejechać, nie czekają, tylko bez ceregieli przechodzą na drugą stronę. I nie mówię tu o jakiś jednostkowych przypadkach. Tak robią wszyscy. Jeśli ktoś stoi na czerwonym świetle - na 100% jest to turysta. Po dwóch dniach - co prawda jeszcze trwożnie rozglądając się na boki, na mniejszych skrzyżowaniach odważyliśmy się robić to samo co lokalsi.
Z drugiej strony zielone światła dla pieszych palą się naprawdę długo. O wiele dłużej niż w Polsce.  Musiałam się też przyzwyczaić do braku zebr. Znaczy zebry są tam, gdzie nie ma sygnalizacji. Tam gdzie są światła miejsce do przejścia wyznaczają dwie linie.
Samo miasto... Ach! Zachwyt po prostu. Wspaniałe kamienice - niektóre takie arabskie w stylu, wiele pięknie ozdobionych, z witrażami, pięknymi kutymi balkonami. Nawet te nowsze nie są nudne, zawsze coś się dzieje na fasadzie. Domy są bardzo, bardzo różnorodne, w bardzo różnym stylu - niższe graniczą z wyższymi, stare z nowymi, jeden styl z zupełnie innym. Ale o dziwo to pomieszanie, ta różnorodność pasuje i jakoś współgra.






Komunikacja. Gdy pierwszy raz wsiedliśmy do metra, w oczy rzuciła mi się mapka ze schematem komunikacji miejskiej z liniami ze wszystkich możliwych kolorach. Co prawda część tego stanowiły tramwaje i kolej - ale po odjęciu tego zostawało od licha i ciut ciut linii metra. Próbowałam w necie znaleźć ile tak właściwie Barcelona posiada linii - ale nie mogę się doliczyć - jest dwóch operatorów plus jeszcze kolej podmiejska, Wychodzi mi, że między 9 a 11 linii. A być może więcej. W tym część całkowicie zautomatyzowanych.


przy takiej mapce można zgłupieć...


 Właściwie na większości stacji metra coś się ze sobą krzyżuje. Stacja koło naszego hotelu, była raczej na uboczu. Prowadziło do niej bardzo niepozorne wejście - ot, wąskie schody plus jedne ruchome. Krzyżowały się tu dwie linie metra i dwie linie kolejowe. 
Więc, wiecie - Warszawa ze swoją jedną linią i jedną w budowie....;)


My akurat po Barcelonie głównie chodziliśmy na piechotę. Mapka w łapę - mąż nawigował mniej więcej w miejsce, gdzie chcieliśmy dojść - a potem łaziliśmy tam, gdzie nam się spodobało, zagłębiając się w i w małe, malownicze uliczki i krążąc tymi większymi. Wszędzie było ładnie.




I tak przy pomocy ostatniego zdjęcia przeszliśmy do Gaudiego. 
Jedni się krzywią na widok jego architektury, uważając ją za przejaw kiczu i brzydoty. Inni są zachwyceni wyobraźnią i pomysłowością tego katalońskiego architekta. Jedno jest pewne: obok Gaudiego nie można pozostać obojętnym.
Ja akurat należę do wielbicieli jego stylu. Fascynuje mnie właśnie jego wyobraźnia nie znająca granic - jego bajkowe, kolorowe o miękkich liniach budynki, jego inspirowanie się naturą. A jednocześnie to wszystko musiało trzymać się kupy i nie zawalić - więc pod wybujałymi formami kryje się twarda matematyka i fizyka. Niesamowite połączenie.
Najbardziej znana jest chyba - wciąż w budowie Sagrada Familia. Zachęcam do zwiedzania - bo dopiero z bliska widać ogrom tej budowli, jej skomplikowanie A jak do tego dołoży się brak planów, które pochłonęła wojna domowa oraz to, że kościół jest budowany tylko i wyłącznie z darowizn prywatnych oraz z wpływów z biletów i pamiątek, człowiek zaczyna rozumieć czemu to trwa tyle lat.




Ale Gaudi to również kamienice, wspaniały park. Czasem należy spuścić wzrok ku ziemi, a wtedy człowiek spostrzeże wspaniałe, zaprojektowane prze niego płytki chodnikowe:



W planach oprócz głównego punktu programu - czyli półmaratonu oraz oczywiście zwiedzania miasta, mieliśmy również rekreacyjne truchtanko. Cóż, nie przewidziałam jednego: potwornych zakwasów. Bolały mnie uda, łydki - szczególnie ta prawa. Jednak przebiegnięcie pięciu kilometrów i finisz ze skurczem nogi musiały zostawić jakiś ślad. Pierwsze dni - wstawanie z łóżka odbywało się przy akompaniamencie stęków i jęków. Zresztą nie tylko ja - mąż podobnie był obolały.
 Druga sprawa - mieliśmy w planach tyyyle zwiedzania, że na bieganie musielibyśmy się zerwać dość wcześnie (wieczorem po całym dniu chodzenia po mieście, nie mieliśmy na nic siły). A ja chwilowo upajałam się, że nic nie muszę. Nie muszę wstawać skoro świt, nikogo szykować do szkoły, przedszkola. Nie muszę podawać leków, wycierać rozlanego mleka, rozstrzygać kłótni o chrupki. Nie muszę nikomu oddawać poduszki i znosić małych stópek wbijających się w brzuch. Nie muszę znosić skakania po łóżku i żądań włączenia bajeczki o szóstej rano. 
Wstawać biegać też nie musiałam ;)
Ale nadszedł dzionek, gdy zakwasy stały się znośne, a my już poupajaliśmy się wolnością rodziców spuszczonych ze smyczy ;)
Postanowiliśmy pobiec zobaczyć wschód słońca nad morzem. Było to o tyle przyjemne, że w Hiszpanii słońce wschodzi później w porównaniu z Polską - więc nie musieliśmy wstawać i wychodzić w środku nocy. Wystarczyła siódma rano - bo słońce wschodziło 7.40.
Jak było? A tak:







Jeśli kogoś zachęciłam  zdjęciami i opisami - to wiecie: 15 lutego 2015 odbędzie się następna edycja półmaratonu barcelońskiego ;)

A jakby komuś było jeszcze mało - tu więcej zdjęć z naszego wyjazdu:



poniedziałek, 17 lutego 2014

24. Mitja Marató de Barcelona

24. Mitja Marató de Barcelona

Zanim przejdę do samego biegu, zrobię dygresję. I dygresję dygresji ;)
W okolicach Barcelony nie jestem po raz pierwszy. Poprzednim razem zawitaliśmy tu na początku marca dwa lata temu razem z dzieckiem nr 3, wówczas półtoraroczniakiem.  Wylądowaliśmy, mąż zobaczył palmy i oświadczył, że od razu widać, że tu jest ciepło. Wyszliśmy przed terminal i...od razu zaczęliśmy się ubierać, zapinać, szukać czapek. Było może z 5 stopni powyżej zera, a wiatr dodatkowo obniżał temperaturę. To byłoby na tyle, jeśli chodzi o ciepło ;)
Nie zabawiliśmy wtedy w Barcelonie - nasz cel był wspinaczkowy. Z lotniska wsiedliśmy w wynajęty samochód i pojechaliśmy jakieś 100 km dalej najpierw w rejon La Mussara, a potem przenieśliśmy się kawałek dalej odkrywać uroki Siurany.
Nie wiedziałam jak ta La Mussara wygląda. Uznałam, że skoro to Hiszpania - to będzie fajnie. I nie wiedzieć czemu w głowie pojawiła się wizja jakiegoś fajnego, małego miasteczka, otoczonego skałami. Wizja była na tyle fajna - że nie pomyślałam, żeby skonfrontować ją przed wyjazdem zaglądając do netu.
I tak jechałam sobie z mężem, pani Marzenka z GPS-a odliczała kilometry, a dookoła był las. I cały czas był las. I zostało już tylko parę kilometrów - a tu nadal żadnego śladu ludzi - tylko droga i las. "Jesteś u celu" - zakomunikowała pani Marzenka. Zaczęłam się z lekka niepokoić - bo otoczenie nic a nic się nie zmieniło. Mąż skręcił wtedy w jakąś boczną drogę i po paru metrach moim oczom ukazał się pusty placyk i kamienny budynek schroniska. To było tu. Nie było żadnego miasteczka. Był las, było schronisko otwierane dopiero koło siódmej wieczorem. Daleko, daleko w dole było widać wybrzeże. I byliśmy my :).



Po paru dniach samotnego penetrowania okolicznych skał, dołączyliśmy do naszych znajomych i przenieśliśmy się w niższe i cieplejsze okolice Siurany



Tam już miałam moje miasteczko :)

Wróćmy do tematu Barcelony. Wtedy, chcieliśmy na sam koniec wyjazdu Barcelonę trochę pozwiedzać. Zostaliśmy jednak uraczeni opowieściami o kradzieżach, obrobieniu komuś samochodu z całego sprzętu wspinaczkowego, przebiciu opon (przez przypadek tuż za rogiem był zakład wulkanizacyjny). Nie chcieliśmy sprawdzać na ile te opowieści są prawdziwe, a na ile przesadzone. Uznaliśmy, że jeszcze kiedyś tu wrócimy.
I wróciliśmy :)

Tym razem bez żadnego z naszych "ogonów", bez samochodu, sprzętu wspinaczkowego. I tym razem szczęśliwie Barcelona przywitała bardziej przyjazną temperaturą. Celem był start w półmaratonie, a przez resztę pobytu zaplanowanego na tydzień, włóczenie się po mieście.
Okoliczności przedstartowe opisałam w poprzednim wpisie: kiła i mogiła, bakterie, antybiotyki i tak dalej. Przed startem przetruchtałam się raz (to był zresztą pierwszy raz po chorobie). Zrobiłam 4 km w tempie 5:30. To były bardzo męczące 4 km. Było mi źle, ciężko i ogólnie do dupy.
Pod koniec grudnia, gdy dumałam o tym wyjeździe, ambitnie uznałam, że chcę pobiec między 1:42 a 1:45.
Nie mam długiego stażu biegowego, robię to regularnie od listopada 2012. Do tej pory startowałam dwa razy na dystansie półmaratońskim. W Warszawie zadebiutowałam z czasem 1:58, miesiąc później pobiegłam w Budapeszcie 1:55.  Tak więc plany były wyśrubowane - ale z drugiej strony od tamtej pory zrobiłam spore postępy, więc uznałam, że jak trochę zacisnę zęby, popracuję - to dam radę.
Z planów wyszło to co wyszło, głównie chorowanie, więc ambitne plany odłożyłam na kiedy indziej:) Uznałam, że jak pobiegnę w okolicach 1:50 - to będę skakać do góry z radości. Ale równie dobrze mój organizm mógł się zbuntować, pokazać mi środkowy palec. Dlatego nie spinałam się specjalnie, uznałam, że co wyjdzie - to wyjdzie.

W okolice startu musieliśmy udać się dość wcześnie, bo nie mieliśmy odebranych numerów startowych. Sam start był zaplanowany na 8.45
Szliśmy po ciemku jeszcze przez ciche, uśpione jeszcze miasto. Im bliżej byliśmy teoretycznie miejsca odbioru pakietów, tym bardziej małżonek się denerwował. Nie widzieliśmy żadnych biegaczy. Ani jednej osoby. Gdyby nie to, że w hotelu na dole spotkaliśmy szykujące się osoby, na poważnie zaczęlibyśmy się zastanawiać czy nie pomyliliśmy dat. Została jeszcze ewentualność, że zabłądziliśmy - ale szczęśliwie dotarliśmy w dobre miejsce.
Większość osób odebrało numery wcześniej i nie potrzebowało tak wcześnie przychodzić. Na początku było nas może z kilkanaście osób, ale z każdą chwilą ludzi, przybywało, przybywało i przybywało.

na początku było pusto...


a potem ludzi zaczynało przybywać...

...i przybywać...

Oddaliśmy rzeczy do depozytu i poszliśmy w kierunku startu. Ooo - teraz to już dookoła były prawdziwe tłumy! Z każdej strony biegacze - młodzi, starsi, kolorowe ubrania, koszulki klubowe, koszulki z innych biegów, gwar, hałas, zapach maści rozgrzewających. Ta jedyna, niepowtarzalna atmosfera imprez biegowych.
Po imionach na numerach startowych wśród Jesusów, Juanów Carlosów wypatrzyliśmy swojsko brzmiącego Przemysława i Bartosza (na trasie spotkałam jeszcze dwie dziewczyny Polki, w sumie startujących rodaków było 95).
Wchodzimy do naszej strefy startowej. Tibor się śmieje, że husaria idzie. Rzeczywiście - pacemakerzy nie mają baloników, tylko przypięte do pleców chorągiewki.  Wreszcie odliczanie i start. Na razie grup biegnących szybciej od nas. Za każdym razem wystrzeliwane jest w górę konfetti w kolorze startującej strefy. Wreszcie i my. W powietrzu i dookoła nóg wirują różnokolorowe krążki bibuły. Tup, tup, tup, tup - słychać stukot o asfalt tysięcy butów.
Widzę oznaczenie pierwszego kilometra, Garmin bzyczy mi na ręku. Zerkam. Cooo? Jaki stan uśpienia?? Fuck! Powtórzyłam numer z Żoliborskiego Biegu Mikołajkowego. Za długo przytrzymałam guzik  i zegarek zaraz po włączeniu zastopowałam. Naprawiam swój błąd- ale jego wskazania mają już znaczenie drugorzędne. Potem okazało się, że nie było tego złego - najpierw zegarek mi bzyczał kolejny kilometr, a za moment ukazywało się oznaczenie organizatorów, a ja się cieszyłam, że tak naprawdę jestem kilometr dalej :)
Jak mi się biegło? Dobrze mi się biegło. Tempo było dla mnie zaskoczeniem na plus, bo myślałam, że będę przebierać wolniej nogami. Jak widać adrenalina, atmosfera zawodów robią swoje.
Miasto - prześliczne. Bieg puszczono głównie szerokimi, dużymi ulicami. Biegacze nie przeszkadzali sobie. Mogłam rozglądać się do woli, podziwiać kamienice, upajać się widokiem palm, wsłuchiwać się w okrzyki kibiców, szczerzyć  do licznych zespołów bębniarskich zagrzewających biegaczy do walki (Stwierdzam, że takie bębny to najlepszy doping. Ten rytmiczne bum,bum,bum, często wzmacniane przez kamienice, ach nogi same rwą się do biegu!) Niestety mniej więcej od połowy dystansu moje myśli coraz częściej zaprzątała myśl o toalecie. Przytulnej, czyściutkiej. I koniecznie z papierem toaletowym :P. 
Pięć kilometrów przed metą chcę przyspieszyć. Czuję coś dziwnego w prawej łydce. Boli. Tego mi jeszcze brakowało: skurczu. Próbuję jakoś inaczej stawiać nogę - ale średnio pomaga, poza tym, że mocniej czuję, że mięsień mam twardy. Teoretycznie powinnam się zatrzymać i rozciągnąć - ale po kilkunastu kilometrach w nogach nie będę pewnie w stanie powrócić do rytmu. Zwalniam trochę i proszę moją nogę, żeby się nie wygłupiała.
Ostatnie kilometry to majstersztyk organizatorów. Od 18 kilometra trasa zbliża się do morza - pięknie to wygląda. A potem zakręt, z górki.Szeroka aleja, po obu stronach palmy. A daleko przed oczami w całej okazałości Sagrada Familia. Ciary przechodzą po plecach. Jeszcze ostatni zakręt, dookoła drą się kibice. Już widać bramki, metę, pędzę. Pal diabli noga - musi wytrzymać! Jest meta!
Wyłączam zegarek - ale nic mi po nim. Zarejestrował 20,4 km z czasem 1:43. Chyba się zmieściłam w 1:50, ale muszę poczekać na oficjalne wyniki. Znajduję się z mężem i idziemy razem z tłumem. Znaczy ja tak trochę koślawo idę - bo prawa noga dalej daje popalić. Muszę ją jak najszybciej rozciągnąć. Oddajemy chipy, dostajemy wodę, izotonik. Bierzemy mandarynki (potwornie kwaśne, mordę na lewo wykręcają), medale. Drepczemy w kierunku depozytów wymieniając wrażenia. 
Wracamy do hotelu. Spełniam moje marzenie z biegu;), a potem korzystam z rozpusty pod postacią wanny i...zasypiam w niej. Budzi mnie jeden z piękniejszych dźwięków dochodzący z pokoju : odgłos otwieranych czipsów :)
Padam na łóżku - kilka kęsów obrzydliwie niezdrowych i przepysznych krążków. Znów zasypiam. Chyba się zmęczyłam tym biegiem ;)

Po południu sprawdzamy wyniki: mój czas 1:48:55. Kurka, nieźle! Po takim chorowaniu, przerwie, na antybiotyku, robię życiówkę poprawiając się o 7 minut. Mąż nastukał 1:38:39 - i to też jest jego życiówka.
Przybiegłam jako 6201 osoba. Prawie równo w połowie stawki - bo startowało 12 tysięcy osób z groszami. 280 w swojej kategorii wiekowej.

Zadowolona jestem podwójnie. Z biegu w ogóle. Fajnie pobiec w tak ładnym miejscu. Polecam. No i co tu dużo kryć- z czasu również jestem zadowolona. To taki miły bonus.

A od jutra zaczynamy łażenie po Barcelonie. Pewnie w ciągu paru dni uzupełnię ten wpis o zdjęcia z miasta.








sobota, 15 lutego 2014

Barcelono, nadchodzimy!

Barcelono, nadchodzimy!
Kiedy w drugiej połowie stycznia rozchorowałam się po raz pierwszy - jeszcze byłam spokojna. No dobra - Bieg Chomiczówki niestety przeszedł mi obok nosa . Ale do mojego prezentu świątecznego (świetny Mikołaj z mojego męża, prawda?), półmaratonu w Barcelonie jeszcze kupa czasu. Zdążę się wykurować i zapomnieć, że w ogóle chorowałam.
Gdy rozłożyłam się po raz drugi na początku lutego - zaczęło być groźnie. Ale jeszcze starałam się być w miarę wyluzowana: antybiotyk zadziała i raz, raz postawi mnie na nogi.
Niestety, ewidentnie nie doleczyłam się poprzednim razem, moje osobiste paciorkowce zdążyły się przegrupować, zająć z góry upatrzone pozycje i uodpornić na pierwszy antybiotyk. To już przestało być zabawne - umierałam z gorączką ponad 40 stopni i miałam bardzo realistyczne wizje siebie w szpitalu.
Szczęśliwie drugi antybiotyk podziałał - ale choroba wykręciła mnie jak cytrynkę, przeżuła i wypluła w charakterze flaczka.
Razem ze mną kolejno padały dzieci. Zdrowy ostał się tylko małżonek.
Dziewięć dni bez biegania, bez jakiekolwiek aktywności - bo po prostu nie miałam na nic ani siły ani ochoty.
Po raz pierwszy na truchtanie wyszłam przedwczoraj - i szybko stało się jasne, że mój bieg w Barcelonie będzie raczej biegiem krajoznawczym, a nie walką o wyśrubowane życiówki.
Cóż - nie tak miało być. Ale włosów nie zamierzam sobie rwać z głowy, bo tak na dobrą sprawę to...tylko bieg :)
Zamierzam cieszyć się wyjazdem, cieszyć się z tego, że doszedł do skutku - bo wisiał na włosku.
Dzieci wykurowane. Młodsze zostają pod opieką babci, najstarszy został dziś wyekspediowany na obóz judo.

Tak więc: Barcelono, nadchodzimy!



niedziela, 9 lutego 2014

Aktywność z dziećmi - da się? Da się!

Aktywność z dziećmi - da się? Da się!

Chwilowo znów jestem uziemiona. Chyba nie do końca doleczona poprzednia infekcja plus chore dziecko nr 1 daje razem kaszlącą, smarkającą, gorączkującą, połamaną - generalnie z lekka umierającą matkę. 
Tym razem wyciągnięte zostały ciężkie działa pod postacią antybiotyku - mam nadzieję, że uda się wszystko wyleczyć do końca. 
A ponieważ na razie z biegania nici, zainspirowana bardzo fajnym wpisem Avy, napiszę o aktywności szeroko rozumianej w kontekście posiadania dzieci.
Czy powiększenie rodziny oznacza automatycznie koniec aktywnego życia? Na pewno jest dobrym pretekstem:) Szczególnie to widzę obserwując tatusiów na basenie.  Ja nie mówię o tym, żeby od razu mieć sześciopak na brzuchu - ale jeśli wielkością mięśnia piwnego można zawstydzić niejedną kobietę w zaawansowanej ciąży - to coś jest nie halo.
Nie wiem czy ktoś z czytających - dzieciatych spotkał się kiedyś ze złotymi radami bardziej doświadczonych: "o, jak urodzi wam się dziecko to wszystko się skończy".
Bzdura.
Na pewno różne wyjazdy muszą zmienić swój charakter i intensywność, ale z perspektywy posiadania trójki dzieckiem, stwierdzam jedno: z jednym dzieckiem można wszystko!
Z dwójką, trójką - jest więcej kombinowania, trzeba iść na większe kompromisy - bo każde z dzieci jest w innym wieku i ma trochę inne potrzeby, ale kurczę - da się!
A ile nowych umiejętności się zdobywa:) Nie bez kozery powiada się, że podróże kształcą.
Błyskawiczne zatrzymywanie auta i czyszczenie tegoż oraz dziecka z pawia oraz sprawne wyszukiwanie czystych ciuchów w zapchanym po brzegi bagażniku - proszę bardzo:)
Umiejętność przewijania dziecka w każdych warunkach? Proszę bardzo:) (tam gdzie nie dało się znaleźć mniej lub bardziej prowizorycznego przewijaka stosowany był pit- stop w locie: tatuś trzyma dziecko przed sobą, a mama zmienia pieluchę w powietrzu)


Dworzec w Zawierciu. Dziecko nr 1 ma 6 tygodni



Karmienie w różnych okolicznościach przyrody dzieci w każdym wieku - zaliczone:)

Pierwsza zagraniczna wycieczka. Karmienie w Sztokholmie


w Kampinoskim Parku Narodowym
w drodze na Col du Tourmalet 2155m n.p.m., Francja

pełna micha - pełnia szczęścia, Szwecja


Frankenjura, Niemcy

Elastyczne spojrzenie na umywalkę? Jest:)

Jeszcze bardziej idealne są zlewy do mycia garów na kempingach: są głębokie


Dziecku naprawdę niewiele do szczęścia potrzeba - wystarczą właściwie rodzice. Owszem, teraz zabieramy na wyjazdy książeczki, gry, kredki itp - ale wcześniej zabawką mogło być wszystko:

Paklenica, Słowenia


Brudne dziecko - to szczęśliwe dziecko:)

Sznureczek na spodniach taty? Mniam! Ferentillo, Włochy


Patyczek? Idealny towarzysz zawsze i wszędzie
Rzędkowice Jura Krakowsko- Częstochowska


No i zawsze można pomóc tacie...


W naszych wycieczkach najczęściej jeśli nie główną to ważną rolę odgrywa samochód (jakoś trzeba się przemieścić w upatrzone miejsce)- ale równie ważne były chusta i nosidło turystyczne oraz rowery (te ostatnie dalej są w użyciu, oczywiście).
W czasach przedsamochodowych (były takie - cztery kółka pojawiły się dopiero jak byłam w drugiej ciąży) przemieszczaliśmy się pociągami, korzystaliśmy z uprzejmości znajomych. Samolot też się zdarzył




wzdłuż Bałtyku





na Śnieżce


Siurana, Hiszpania


w Kampinosie

Pireneje

w Beskidach


Rhonegletcher, Szwajcaria


w drodze na prom

Dziecko nr 1 po raz pierwszy jako pełnoprawny uczestnik naszego rodzinnego teamu.
Ścieżka rowerowa wzdłuż jeziora Vattern, Szwecja


Dobrym pomysłem jest próba wciągnięcia aktywnie w hobby rodziców:














Kibicowanie też jest mile widziane. Sprawia radochę i dzieciakom i nam, rodzicom:


XC Mazovia


na mecie triathlonu w Rawie Mazowieckiej

Piątka na szczęście


Mazovia MTB Żyrardów

Mam też fotkę z innej trochę bajki, zimowej: 

Dziecko nr 3 miało wtedy 5 miesięcy. Pojechaliśmy na weekend na narty do Istebnej, starsze dzieci zostały z babcią. Gdy jedno zjeżdżało, drugie zajmowało się dzieckiem.




Widzę, że mało tekstu mi wyszło z tego wpisu, z to dużo zdjęć. Ale to może i dobrze: wszystko świetnie opisała Ava, więc nie ma sensu się powtarzać. A zdjęcia doskonale pokazują,że "da się".
Mam nadzieję, że kogoś zainspiruję. Powodzenia!













Jak ktoś chce poczytać o paru naszych wycieczkach - zapraszam:



























Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger