...kiedy staram się nie myśleć za bardzo jakbym to wszystko zorganizowała, gdybym pracowała (choć niedługo pewnie będę musiała, bo jestem na końcówce urlopu wychowawczego).
Rano małżonek odprowadził młodszych do przedszkola (najstarszy ma ferie). A ja wyszłam potruchtać dookoła parku. Wyjątkowo nie wzięłam ze sobą komórki. Gdy wróciłam po 40 minutach z haczkiem, syn poinformował mnie, że dzwoniła jakaś pani.
Łapię za komórkę i oddzwaniam pod ostatni numer. Przedszkole. Hmm...Szybko w myślach staram sobie przypomnieć czy któreś z młodszych było rano jakieś niewyraźne. Zagadka zaraz się rozwiązuje - telefon dotyczy dziecka nr 3.
Albowiem moje dziecię ma zdiagnozowane łojotokowe zapalenie skóry i atopowe zapalenie skóry. I właśnie od jakiegoś czasu ma swój pierwszy w karierze przedszkolaka rzut azs. Zaogniona skóra nie wygląda ładnie i pani prosi o jak najszybsze zaświadczenie od lekarza, że to co dziecię ma, to to co twierdzę, że ma i że to nie jest zaraźliwe.
Wizytę do dermatologa mamy zaklepaną na początek marca - ale dzieje się cud, bo w systemie pewnej prywatnej opieki zdrowotnej, do której należymy widzę zwolnione miejsce do alergologa. Na 13.20. Świetnie się składa, bo w tym samym miejscu na 13 mam wizytę z najstarszym u laryngologa. Jeszcze muszę wszystko logistycznie ogarnąć - albowiem na 11 średniak ma wizytę u logopedy. Szczęśliwie w okolicach przedszkola.
Zawijam się do łazienki na prysznic po bieganiu - przykazuję najstarszemu przebranie się z piżamy tak, żeby za godzinę był gotów do wyjścia. Jadę do przedszkola porwać na godzinę dziecko nr 2. Jednocześnie informuję, że koło dwunastej robię zmianę - odstawiam średniaka i porywam dziecko nr 3. Logopeda.
Jadę z najmłodszym do domu - w progu każę się raz raz dziecku nr 1 ubierać. Mamy pół godziny na dotarcie - no w drugi koniec miasta to może nie, ale jak trafię na jakieś korki - to leżymy (dla znających Warszawę - muszę wykonać kurs z Bemowa na Tarchomin).
Korków nie ma, uff. Za dziesięć trzynasta odhaczam obie wizyty w rejestracji i... dowiaduję się, że potrzebuję skierowania do alergologa. Inaczej wizyta będzie płatna. Tłumaczę pani w czym problem - pani wykonuje jeden telefon i w ciągu 15 minut ma w komputerze zdalnie wypisane skierowanie od pediatry z innej placówki. Mówcie co chcecie - ale kocham prywatną służbę zdrowia.
Wizyta nr 1, wizyta nr 2. Wychodzę z naręczem skierowań, recept i zaświadczeniem, że azs to nie dżuma :P
Wsadzam dzieciaki w auto i jedziemy z powrotem w okolice domu - tym razem do cukierni po pączki - wszak to Tłusty Czwartek.
Zerkam na zegarek - dochodzi 15. W sam raz, żeby znów pojawić się w przedszkolu - przekazać zaświadczenie i odebrać średniaka.
Wracamy do domu. Padam na ryj.
Rano małżonek odprowadził młodszych do przedszkola (najstarszy ma ferie). A ja wyszłam potruchtać dookoła parku. Wyjątkowo nie wzięłam ze sobą komórki. Gdy wróciłam po 40 minutach z haczkiem, syn poinformował mnie, że dzwoniła jakaś pani.
Łapię za komórkę i oddzwaniam pod ostatni numer. Przedszkole. Hmm...Szybko w myślach staram sobie przypomnieć czy któreś z młodszych było rano jakieś niewyraźne. Zagadka zaraz się rozwiązuje - telefon dotyczy dziecka nr 3.
Albowiem moje dziecię ma zdiagnozowane łojotokowe zapalenie skóry i atopowe zapalenie skóry. I właśnie od jakiegoś czasu ma swój pierwszy w karierze przedszkolaka rzut azs. Zaogniona skóra nie wygląda ładnie i pani prosi o jak najszybsze zaświadczenie od lekarza, że to co dziecię ma, to to co twierdzę, że ma i że to nie jest zaraźliwe.
Wizytę do dermatologa mamy zaklepaną na początek marca - ale dzieje się cud, bo w systemie pewnej prywatnej opieki zdrowotnej, do której należymy widzę zwolnione miejsce do alergologa. Na 13.20. Świetnie się składa, bo w tym samym miejscu na 13 mam wizytę z najstarszym u laryngologa. Jeszcze muszę wszystko logistycznie ogarnąć - albowiem na 11 średniak ma wizytę u logopedy. Szczęśliwie w okolicach przedszkola.
Zawijam się do łazienki na prysznic po bieganiu - przykazuję najstarszemu przebranie się z piżamy tak, żeby za godzinę był gotów do wyjścia. Jadę do przedszkola porwać na godzinę dziecko nr 2. Jednocześnie informuję, że koło dwunastej robię zmianę - odstawiam średniaka i porywam dziecko nr 3. Logopeda.
Jadę z najmłodszym do domu - w progu każę się raz raz dziecku nr 1 ubierać. Mamy pół godziny na dotarcie - no w drugi koniec miasta to może nie, ale jak trafię na jakieś korki - to leżymy (dla znających Warszawę - muszę wykonać kurs z Bemowa na Tarchomin).
Korków nie ma, uff. Za dziesięć trzynasta odhaczam obie wizyty w rejestracji i... dowiaduję się, że potrzebuję skierowania do alergologa. Inaczej wizyta będzie płatna. Tłumaczę pani w czym problem - pani wykonuje jeden telefon i w ciągu 15 minut ma w komputerze zdalnie wypisane skierowanie od pediatry z innej placówki. Mówcie co chcecie - ale kocham prywatną służbę zdrowia.
Wizyta nr 1, wizyta nr 2. Wychodzę z naręczem skierowań, recept i zaświadczeniem, że azs to nie dżuma :P
Wsadzam dzieciaki w auto i jedziemy z powrotem w okolice domu - tym razem do cukierni po pączki - wszak to Tłusty Czwartek.
Zerkam na zegarek - dochodzi 15. W sam raz, żeby znów pojawić się w przedszkolu - przekazać zaświadczenie i odebrać średniaka.
Wracamy do domu. Padam na ryj.