Nie tym razem, nie tym razem. Choć przyjdzie i czas na wpis z tamtej części Europy.
Owszem, wylądowaliśmy w Szwajcarii. Bałtowskiej.
Gdzież to? W Świętokrzyskim. Czemu tam? Bo mają wyciągi narciarskie, śnieg i zjadliwą odległość od naszego domu. Na tyle zjadliwą, że zaklepaliśmy jeden nocleg, wpakowaliśmy dzieciaki i narty do auta i ruszyliśmy na weekend. Zlokalizowaliśmy również w pobliskim Ostrowcu Świętokrzyskim pływalnię - więc dzieciaki miały obiecane na koniec wizytę na basenie.
I jak wrażenia?
Nie wiem - może pod spodem to wygląda zupełnie inaczej i w rzeczywistości wszyscy mieszkańcy są skłóceni ze sobą, każdy myśli tylko o sobie i o tym, żeby zarobić więcej od sąsiada. Ale nawet jeśli tak jest - to na zewnątrz wygląda to na jedną wielką współpracę lokalnej społeczności. Wycisnęli z tej okolicy wszystko co się dało - tak, żeby zachęcić do przyjeżdżania i w zimie i w lato. dobrze wycisnęli.
Jest stok narciarski - niezbyt długi - ale dla rodziny z małymi dziećmi - w sam raz. Trzy trasy plus ośla łączka. Stok dośnieżany i oświetlony. Instruktorzy, wypożyczalnia sprzętu. Zaplecze gastronomiczne gdzie dobrze i tanio karmią. Przygotowana górka saneczkowa dla niejeżdżących na nartach (co wcale nie jest takie oczywiste, bo parę lat temu w Szczyrku na próżno szukaliśmy choćby śladu góreczki, gdzie jedno z nas mogłoby zając się dziećmi, a drugie nieopodal pozjeżdżać na nartach. Może teraz coś się zmieniło - wtedy szedł komunikat: nie jeździsz na nartach/snowboardzie? To spadówa). A gdy narty się znudzą można czas i parę gorszy stracić w Wiosce Św. Mikołaja, w JuraParku, w Krainie Królowej Śniegu, Krainie Koni. Część atrakcji jest czynna w okresie letnim - kino 5D, Oceanarium, kolejka grawitacyjna, karuzele, spływ tratwami po rzece - i pewnie jeszcze parę innych rzeczy, których nie odkryliśmy.
My teraz postawiliśmy głównie na narty.
Właściciel domu, w którym mieliśmy wynajęte pokoje, podczas pogawędki z moim mężem, na jego lekkie marudzenie, że w wypożyczalni, mogłoby być osobne stanowisko dla oddających sprzęt, bo trzeba stać w gigant kolejce razem z tymi chcących dopiero wypożyczyć, odparł :dobrze, przekażę te uwagi obsłudze". Mąż zaliczył opad szczęki.
Fajnie spędziliśmy czas - młodsze pozjeżdżały na sankach, wybudowały igloo z tatusiem, była bitwa na śnieżki.
Najstarszy pojeździł na nartach - i jestem z niego dumna, bo radził sobie całkiem dobrze, a narty miał na nogach po raz trzeci w swoim życiu. W dodatku lekko za długie, bo tatuś zaszalał trochę podając wzrost w wypożyczalni :)
Były ze dwie wpadki podczas wsiadania na orczyk: nie zauważył, że tyły nart mu się skrzyżowały. Orczyk ruszył, pociągnął, narty się rozjechały na boki, moje dziecko plasknęło na brzuch i na tym brzuchu pojechało, nartami zgarniając cały śnieg. Za nim leciał pan z obsługi krzycząc: "puść orczyk! Puść orczyk!". Puścił.
A ja jako ta troskliwa i przejęta matka prawie się obsmarkałam ze śmiechu ;)
A na koniec pływalnia. I tu będzie trochę łyżki dziegciu.
Jeśli ktoś zapędzi się w tamte okolice i chce po prostu popływać/potrenować - dobrze trafił. Nie wiem czy wiecie, ale w Ostrowcu mają basen olimpijski - tak, tak pełna, oficjalna pięćdziesiątka.
Ale co do części dla dzieci... Ja nie narzekam na ilość atrakcji - dzieciom wystarczy byle kałuża, a tam i dwie zjeżdżalnie się znalazły. Ale na litość boską, szybka woda to niech będzie w tym basenie pływackim. W brodziku woda ma być ciepła.
Nie była. Ja siedziałam z gęsią skórką, chłopaki niby zadowolone - ale co i rusz też powtarzali, że zimno. Wyszliśmy z pływalni dość szybko. A i tak, niestety, leciutko pokasłujące wczoraj dziecko nr 1, zamieniło się w kaszlące i gorączkujące dziś.
Czyli znów jestem z lekka uziemiona. Moje wstępne mgliste plany, że machnę sobie kółko dookoła lotniska (nie, nie Okęcia ;), pozostały dalej mgliste. Zostawiłam dziecię pod telefonem i poszłam wywijać wygibasy w pobliskim parku. Dokładnie: wygibasy. Bo niestety większość parku posypano piaskiem zanim spacerowicze śnieg udeptali. Większość ścieżek tonie w takim beżowym, sypkim g... po kostki. I chodzi i biega się po tym fatalnie - jak pijany królik.
Więc, choć piękna pogoda, słonko i lekki przyjemny mrozik (taki co troszeczkę poszczypie policzki, a nie sieknie tak, że człowiek się zastanawia czy ma wracać i szukać własnego nosa, który niewątpliwie odpadł parę kilometrów wcześniej) i zastanawiałam się czy tego dystansu okołolotniskowego (13 km z groszami) nie machnąć tu, pod domem, wróciłam wcześniej, bo po protu miałam serdecznie dosyć. Polazłam kupować produkta na rosół dla mojego chorowitka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz