Dzień 18 czerwca, wieczorem wylot. Ostatnie latanie i załatwianie spraw. Zakupy spożywcze, instrukcje dla babć, kupno aparatu (nie chciałam brać lustrzanki ze względu na wagę, a nasze poprzednie dwa kompakty nie wytrzymywały naszych wyjazdów. Jeden zakończył żywot po upadku na kamienie w Grecji, drugi nie wytrzymał 300 km jazdy w kierunku Nordkap na motocyklu w deszczu. Tym razem postawiliśmy na model wodo i upadkoodporny.)
Małżonek od tygodnia śledzi prognozy pogody dla Tromso. I tak jak przez cały czas yr.no twierdziło, że jest ładnie i całkiem ciepło jak na daleką północ, tak im bliżej naszego wyloty, tym pogoda coraz gorsza. Mamy nadzieję, że gdzieś tam jakiś motylek machnie jednak skrzydełkami i nie będzie tak źle.
Lot mamy przez Oslo - i niestety czeka nas nocowanie na lotnisku. Znajdujemy miły kącik, rozkładamy karimaty i próbujemy złapać parę godzin snu. Jest dobrze po północy, a rano po ósmej mamy lot już do naszego docelowego miejsca, Tromsø.
Rozbudza mnie jasność. Otwieram jedno oko: jest dzień. Przynajmniej tak mi się wydaje. Zerkam na zegarek. Trzecia dwadzieścia w nocy. Ha, ha - oto mam namiastkę białych nocy. Trzeba będzie się przyzwyczaić. Zamykam oko i idę dalej spać.
Kolejny raz budzą mnie biegające i krzyczące dzieci. tym razem to już naprawdę dzień. Lotnisko zaczyna zapełniać się ludźmi. Zbieramy graty i idziemy czekać na nasz samolot. W Oslo świeci słońce, ale tablica nad naszym gejtem informuje, że w Tromsø jest 4 stopnie i pada. Super.
Tu wtrącę trochę ogólnych założeń naszego wyjazdu. Główny nasz cel, czyli półmaraton miał odbyć się z soboty na niedzielę, 21 czerwca. Plany mamy też turystyczne. Przed zawodami chcieliśmy w okolicznych górach, zdobyć szczyt Store Blåmann (1044 m n.p.m.), a po zawodach drugi, górujący nad miastem Tromsdalstind (1238 m n.p.m.)
Tak, to prawda - małżonek mówił, że ten pierwszy szczyt jest kawałek drogi od Tromsø i że trzeba będzie trochę iść, ale w natłoku innych spraw jakoś nie domagałam się doprecyzowanie ile to znaczy to "trochę".
Miasto niestety powitało nas zgodnie z prognozami: było zimno, nad fiordem i górami wisiały niskie, ciemne chmury i padało. Zrobiliśmy na lotnisku przepak - jeden, duży plecak powędrował do lotniskowego schowka, ubraliśmy się stosownie do pogody i z mniejszymi plecakami ruszylismy prostą drogą ku nieodległemu szczytowi. Albo jakoś tak.
W miarę upływu czasu, kilometrów, deszcze, który nie odpuszczał i narastającego zmęczenia - bo jednak te parę godzin snu na lotnisku w Oslo to było ciut za mało, zaczęłam się bliżej interesować co to znaczy to "trochę". No mamy dojść do takiego rozwidlenia drogi i tam będzie parking. Ale gdzie on będzie. Daleko? No musimy obejść ten fjord, tam jak widać daleko drogę która przechodzi na drugą stronę to jakoś gdzieś tam. Jęknęłam. Byłam tak zmęczona, że miałam chwilami wrażenie, że przysypiam w marszu. Było zimno, padało, chwilami dość mocno. Że też wcześniej nie powypytywałam się o to nasze wędrowanie. Z drugiej strony może to i dobrze, że nie wypytałam? Mój małżonek wiedział co robi udzielając mi ogólnikowych informacji, pokazując śliczne zdjęcia ze szczytu, krajobrazy, unikając jakoś podawania twardych kilometrów:)
Zmęczona i niewyspana baba wygląda tak ;) Te nonszalancko trzymane w kieszeni ręce są po to, żeby je ogrzać. |
Idziemy dalej. Wreszcie dochodzimy do upragnionego rozwidlenia. Mamy w nie skręcić i za jakieś dwa kilometry podobno powinno być wejście w interesującą nas dolinę.
Deszcz nabiera na sile, idziemy pod wiatr, więc już po kilkunastu metrach nasze spodnie definitywnie przestają wyglądać na suche. Z rękawiczek zaczyna kapać mi woda. T. ma buty przemoczone na wylot. Deszcz nagle zmienia swój wygląd. Przesuwające się przed moimi oczami krople robią się jakieś takie inne... duże.... Wyciągam przed siebie rękę i obserwuję jak na czarnym polarze wyraźnie widać upadające białe kulki. Śnieg.
Zatrzymuję się i zarządzam odwrót. Wejścia na szczyt w takich warunkach w ogóle sobie nie wyobrażam. Chodzenia dalej gdziekolwiek - również. Wracamy w kierunku rozwidlenia dróg i na dzikiej łące u podnóża gór rozbijamy namiot.
Potem w domu sprawdzam, że tego dnia przeszliśmy 15 km...
nasza trasa z pierwszego dnia. 15 km w deszczu i śniegu |
Następnego dnia zarządzamy odwrót do Tromsø. Tym razem nie na piechotę, postanawiamy szarpnąć się na autobus, sporo ich kursuje na naszej trasie.
Zanim jednak definitywnie wrócimy do cywilizacji, postanawiamy ruszyć kawałek w górę ścieżką, którą zauważamy niedaleko miejsca naszego postoju.
Jest to ewidentnie szlak na pobliski szczyt - ale nie wchodzimy na niego. Im wyżej się skrabiemy, tym warunku robią się bardziej zimowe. Padający deszcz zamienia się w śnieg z deszczem. Zacina i siecze twarz o strymi szpileczkami. Jest paskudnie, ponuro, mgliście i...pięknie.
Wchodzmy wyżej. Opad już samego śniegu przybiera na sile. Robimy ostatnie pamiątkowe zdjęcia i ruszamy w dół. Na takie warunki nie jesteśmy przygotowani.
Widok sprzed namiotu |
"Jest paskudnie, ponuro, mgliście i...pięknie." |
A wyżej było tak... |
Ostatnia fotka - i ruszamy w dół |
W najbliższej miejscowości łapiemy autobus. Nie dociera on do Tromsø, ale kierowca tłumaczy gdzie powinniśmy się przesiąść. Niestety, gdy dojeżdżamy, widzimy, że autobus właśnie odjeżdża nam sprzed nosa. I teraz, proszę państwa następuje najlepsze. Co robi nasz kierowca? Zaczyna trąbić na uciekający autobus. Co robi drugi autobus? Zawraca! Specjalnie dla nas!
Docieramy na lotnisko.
Teraz trzeba dostać się na camping, A ten jest dokładnie w drugiej części miasta. Musimy przejść przez wyspę, przejść przez most i jeszcze kawałek. Tak, owszem - komunikacja miejska kursuje - ale na razie pozostajemy pod dużym wrażeniem tego ile właśnie wydaliśmy na autobusy (190 NOK. Czyli prawie 100 zł za piętnastokilometrowy odcinek), więc bez szemrania wybieramy opcję na piechotę. Ponad 7 km.
Wybieramy najmniej nasiąknięte wodą miejsce do rozbicia namiotu. Dalej pada. I całą noc również. I rano też.
Oj, czuć arktyczne klimaty |
Camping. Ścieżka do namiotu... |
cdn.
Ojacie, ale fajna historia, ale przygoda! Nie mogę się doczekać drugiej części:)
OdpowiedzUsuńwow, czytałam z zapartym tchem. Super się czyta w suchym i ciepłym domku ;) Zazdroszczę wyprawy, choć padającego deszczu jednak mniej. O panu kierowcy ciepło myślę :)
OdpowiedzUsuńJakkolwiek to nie zabrzmi, bardzo Ci do twarzy z tym zmęczeniem!
OdpowiedzUsuń(Koza)