W zeszłym roku wpadł mi w oko po raz pierwszy. Niestety mój małżonek miał już zaplanowany i opłacony start tri, więc obeszłam się smakiem.
W tym roku żadnych przeszkód już nie było, więc się zapisałam.
Szeroko rozumiane okolice 29 czerwca, czyli dnia biegu - były zupełnie postawione na głowie. Ledwo co przecież wróciliśmy z Norwegii, za pasem urodziny dziecka nr 1 (od wczoraj mam w domu ośmiolatka:). Na dwa dni przed imprezą byłam zajęta sprzątaniem, pieczeniem tortów (na imprezę dzieciową i rodzinną). Jeszcze w dzień startu szykowałam sałatkę, piekłam mięso na popołudnie.
Pierwotnie plan był taki, że cała rodzina, z moimi rodzicami miała pójść i kibicować, ale jakieś styki w zwojach mózgowych mi nie zadziałały. Impreza urodzinowa mojego syna oraz start zaczęły funkcjonować w dwóch równoległych rzeczywistościach. Rodzicom kazałam przyjechać dopiero na 14 (start był w południe) - tak więc małżonek musiał zostać, żeby miał kto drzwi otworzyć gościom, a ja na start pojechałam sama (w dodatku drżąc czy zdążę, bo do domu wracałam się ze trzy razy,ciągle czegoś zapominając).
Dotarłam na Agrykolę a tam...same baby, no:)
Tak, nie zapomniałam na jaki bieg się zapisywałam i jaka jest jego formuła. Ale wiedzieć, a widzieć blisko dwa tysiące niewiast to co innego. Młode i te starsze. Wysokie i niskie. Szparagi i te bardziej pulchne. Pełen przekrój. Wszystkie rozgadane, roześmiane. Przyszły tu w jednym celu: przebiec 5 kilometrów. Dla wielu z nich to pewnie było pierwsze pięć kilometrów.
Znalazłam szatnie. Chwila zawahania, a potem olśnienie. Zaraz, zaraz - mogę wejść do jakiegokolwiek namiotu - bo wszystkie są damskie!
A potem rozgrzewka prowadzona przez dwóch panów. Rozgrzewka w formie aerobiku, z elementami taneczno - seksownymi, jeśli można tak to nazwać. Dwóch facetów pokazywało układy, często dość ponętne w wyrazie - a te wszystkie baby - w tym i ja - to powtarzały. Że seksistowskie? Może i tak. Ale z drugiej strony myślę, że odblokowywujące dla wielu zebranych tam pań. Można było porobić różne wygibasy i nikt na pewno nie wyśmieje - bo dookoła sami swoi. Albo raczej: same - swoje.
A potem cała ta babska banda poszła na start i ruszyłyśmy!
www.samsung.pl |
I tu przegapiłam linię startu:))
Kiedy czołówka wystartowała, ja wśród innych kobit przesuwałam się powoli w kierunku widocznej z daleka bramki z napisem start. Garmin na ręku gotowy do odpalenia. Mijam pod nogami pierwsze coś co wygląda jak mata. Ale, kurczę - bramka z napisem start dalej przede mną. Mijam pod nogami drugie coś co wygląda jak mata. Ale start ciągle przede mną. I nic nie pipczy. Maty z reguły pikają, gdy się przez nie przechodzi z czipem startowym. Truchtam wreszcie pod napisem start. Kurka - nie widzę nic do pomiaru czasu! Przegapiłam! Odpalam zegarek.
Dopiero na zdjęciach zobaczyłam, że do odczytu czipów były takie ekrany ustawione po bokach, które dźwięków nie wydają.
Ponieważ cała impreza ma generalnie na celu wyciągnięcie kobit z domów, ma zachęcać do aktywności, oswoić z zawodami ulicznymi, nie ma oczywiście żadnych stref czasowych. Ma być radość z biegania i czysta zabawa (no, prawie - bo czołówka złożona z zawodniczek powykręcała takie czasy, że ho ho).W takim tłumie bab, z których każda przebiera nogami w totalnie innym tempie, biega się jednak niewygodnie. Chętnie bym przedostała się do miejsca, gdzie jest trochę luźniej.
Przede mną widzę dziewczynę, która również próbuje się przedostać bardziej do przodu. Ponieważ robi to w tempie podobnym do mojego, trzymam się za nią i razem uprawiamy slalom pomiędzy biegnącymi paniami.
Potem wypadamy z Łazienek na ul. Belwederską i robi się lepiej. Rozluźnia tym bardziej, że chwilkę później zaczyna się podbieg. Oj, ciężko jest. Szczególnie, że pogoda nie rozpieszcza. Z samego rana nad Warszawą przeszła burza, a teraz świeci słońce - takie typowe burzowe: parne, duszące, wybierające siły.
Część uczestniczek przechodzi do marszu. Wcale im się nie dziwię i staram się je jakoś zmobilizować. Mijając piechurki zachęcam do biegu, pocieszam, że za chwilę będzie z górki. I największą radochę mi sprawia jeśli widzę, że pod wpływem moich okrzyków dziewczyna zaczyna biec (pewnie w głębi duszy nienawidzi mnie tak samo jak ja dopingujących mnie Włochów na maratonie w Pradze;))
Później rzeczywiście robi się z górki (co prawda mój Garmin twierdzi inaczej, więc bardzo możliwe, że po tym sporym podbiegu już wszystko wydaje mi się, że jest w dół).
No dobra - skoro się rozluźniło - to włóż babo trochę wysiłku w to dotarcie do mety. Starałam się więc dać czadu. Z drugiej strony szczerzyłam się do fotografów z www.fotomaraton.pl, pokazując kciukami - że kurka - świetna impreza, no!
Wiecie, że oznaczenia mijanych kilometrów były rodzaju męskiego? Dosłownie :)) Na poboczu drogi stali panowie w koszulkach z odpowiednim numerkiem:)
Przez cały bieg nie spojrzałam się na Garmina na reku. Na początku dlatego, że byłam zaaferowana tymi wszystkimi kobiałkami dookoła mnie, potem dopingowaniem słabnących - a potem wypluwałam płuca marząc o mecie. A jak ja nie patrzę się na zegarek, to znaczy, że daję z siebie wszystko. No jakoś tak głupio było zupełnie odpuścić ściganie.
O, mamusiu - pod koniec myślałam, że nie dam rady. Ale jakieś głęboko ukryte rezerwy jeszcze się tliły, bo ostatnie kilkanaście metrów to był szalony finisz z próbującą mnie przegonić dziewczyną (zresztą podeszła mnie potem do mnie i podziękowała za mobilizację i tą końcówkę).
Człapię w kierunku stadionu i walę się z ulgą na trawę. Jeszcze jest dość pusto, ale w ciągu paru minut przestrzeń zapełnia się białymi koszulkami. Zmęczonymi, spoconymi - i bardzo szczęśliwymi.
Zmęczona koszulka wygląda na przykład tak. Tak zmęczona, że ani siebie, ani medalu w całości nie potrafiła sfotografować :)) |
Koło mnie siada żona Leszka. Poznaje mnie po zegarku. Wymieniamy się wrażeniami i idziemy bliżej sceny oglądać dekorację najlepszych i losowanie innych nagród. Albowiem szansę miały też panie, których zajęte miejsca miały związek z ważnymi liczbami w karierze Ireny Szewińskiej (która jest patronem biegu, jakby ktoś się jeszcze nie domyślił).
A potem najszybsze jak się da przemieszczenie w kierunku domu, gdzie z niecierpliwością czekała rodzina i mój najstarszy potomek.
A za rok już na pewno się wybiorę z resztą rodziny. Bo to fajna impreza jest, wiecie?
No to i my się wybierzemy :)
OdpowiedzUsuńHa, fajna relacja! Chociaż sama nie startowałam ta impreza była w moich myslach, bo biegły tam moje Gazele i Pumy. Też im się podobało :) Ale że w tym ukropie pod górkę biegnąc dopingowałaś inne biegaczki to bardzo fajnie. I jaki ładny medal :)
OdpowiedzUsuńAle, że jak to poznała Cię po zegarku? ;-)
OdpowiedzUsuńW nurcie panującego równouprawnienia poprosimy teraz bieg dla panów, gdzie oznaczenia kilometrów będą trzymały panie... Chociaż nie, w drugą stronę w całe nie zapowiada się to zabawnie. To, rownouprawnienie. Ale jak to mawia dr Pulikowski, równouprawnienie nie polega na tym, że dziadek z babcią będą po równo węgiel z piwnicy nosić.
No nie wiem - zawołała po imieniu i powiedziała, że poznała po zegarku :) Tych biało- niebieskich garminów 610 wcale tak dużo u ludzi nie widuję.
UsuńOoo, wiesz - w drugą stronę to by feministki zjadły, że seksizm i w ogóle