Dobra - koniec tego chorowania! Jeszcze końcówka antybiotyku w użyciu - ale generalnie można mnie uznać za zdrową.
Korzystając z przyjazdu Mariki, mojej teściowej, postanowiliśmy z mężem ruszyć na rowery do Kampinosu.
Ach, jak ja dawno nie jeździłam na rowerze po lesie! Ach, jaki Kampinos jest ładny! Jeszcze wszędzie kipi zielenią - choć tu i ówdzie widać pierwsze oznaki zbliżającej się jesieni: a tu zawiało liśćmi opadającymi z brzózek, a tu zafioletowiły się pierwsze wrzosy.
Dojechaliśmy w samo serce lasu - czyli do Roztoki. Pogoda od samego początku była w kratkę i co i rusz straszyły nas chmurzyska. Nad Roztoką przeszedł taki solidny "showerek", skutecznie nas zniechęcając do zapuszczania się w dalej las. No dobra - głównie mnie zniechęciły - bo małżonek był zwarty i gotowy. Bałam się poza tym, że gdzieś po drodze umrę. Wracając od razu w stronę domu czekało nas drugie 30 km, a ja jednak w tym roku kontakt z rowerem mam okazjonalny.
Ruszyliśmy. Las zmienił swoje oblicze - wjechaliśmy w część liściastą i bardzo podmokła. Wąski szlak kluczył pomiędzy śliskimi korzeniami. Raz po raz wjeżdżaliśmy w mlaskające błocko. Tylne koło dwa razy na jakimś korzeniu odjechało w mi w bok. Oj, ostrożnie!
Miejscami szlak był w ogóle nieprzejezdny - trzeba było rowery przenosić
W pewnym momencie, nagle, przednim kołem wjechałam na jakiś śliski korzeń. Koło ustawiło się w poprzek. To mogło się skończyć tylko w jeden sposób... Najpierw poleciał rower, ja na niego.
Małżonek, który jechał z przodu momentu upadku nie widział. Odwrócił się i zobaczył mnie gramolącą się z krzaków.
- Co się stało?
Co się stało?? Kurka, jagód szukam! Co za pytanie jak widać, że rower leży i ja leżę. Zaczęłam być nerwowa, bo poczułam, że potwornie boli mnie lewy piszczel.
- Przewróciłam się, nie widać?- odburknęłam
- Ale jak to zrobiłaś?
Kurna - coraz lepsze te pytania. Dookoła błocko, kałuże, wystające korzenie, a ten się pyta jak to zrobiłam?
- No Aleje Jerozolimskie to to nie są!
Chyba nie byłam zbyt miła, ale ból nogi dalej nie odpuszczał. Podniosłam rower, oparłam się o niego i zaczęłam pojękiwać z bólu. Zupełnie nie rozumiałam czemu tak boli, bo na nogę już zerknęłam - i oprócz dwóch zadrapań, z których nawet nie leciała krew nic nie było widać.
Małżonek widząc, że nie wsiądę od razu na rower, wrócił do mnie. Zaczęłam się znów przypatrywać nodze. Na moich oczach nagle goleń zaczęła zmieniać kolor na sino- krwisty. Jednocześnie zaczęła rosnąć mi gula na nodze. Dwa zadrapania wypełniły się krwią.
Aha. No to przyczynę bólu mamy jakby wyjaśnioną...
Postałam chwilkę - ból szczęśliwie zelżał - i dalej ruszyliśmy. Wolniej już - bo jednak nogę czułam.
Wydaje mi się, że upadając musiałam przydzwonić w pedał. Noga jest na pewno mocno stłuczona i chwilowo raczej sobie nie pobiegam...
Wycieczka była super. Las piękny. Zmordowana jestem strasznie - 60 km po lesie pyknęliśmy.
Ale niech mi ktoś powie, czemu wszelkie wypadki zdarzają się tylko mnie??
Korzystając z przyjazdu Mariki, mojej teściowej, postanowiliśmy z mężem ruszyć na rowery do Kampinosu.
Ach, jak ja dawno nie jeździłam na rowerze po lesie! Ach, jaki Kampinos jest ładny! Jeszcze wszędzie kipi zielenią - choć tu i ówdzie widać pierwsze oznaki zbliżającej się jesieni: a tu zawiało liśćmi opadającymi z brzózek, a tu zafioletowiły się pierwsze wrzosy.
Dojechaliśmy w samo serce lasu - czyli do Roztoki. Pogoda od samego początku była w kratkę i co i rusz straszyły nas chmurzyska. Nad Roztoką przeszedł taki solidny "showerek", skutecznie nas zniechęcając do zapuszczania się w dalej las. No dobra - głównie mnie zniechęciły - bo małżonek był zwarty i gotowy. Bałam się poza tym, że gdzieś po drodze umrę. Wracając od razu w stronę domu czekało nas drugie 30 km, a ja jednak w tym roku kontakt z rowerem mam okazjonalny.
Ruszyliśmy. Las zmienił swoje oblicze - wjechaliśmy w część liściastą i bardzo podmokła. Wąski szlak kluczył pomiędzy śliskimi korzeniami. Raz po raz wjeżdżaliśmy w mlaskające błocko. Tylne koło dwa razy na jakimś korzeniu odjechało w mi w bok. Oj, ostrożnie!
Miejscami szlak był w ogóle nieprzejezdny - trzeba było rowery przenosić
W pewnym momencie, nagle, przednim kołem wjechałam na jakiś śliski korzeń. Koło ustawiło się w poprzek. To mogło się skończyć tylko w jeden sposób... Najpierw poleciał rower, ja na niego.
Małżonek, który jechał z przodu momentu upadku nie widział. Odwrócił się i zobaczył mnie gramolącą się z krzaków.
- Co się stało?
Co się stało?? Kurka, jagód szukam! Co za pytanie jak widać, że rower leży i ja leżę. Zaczęłam być nerwowa, bo poczułam, że potwornie boli mnie lewy piszczel.
- Przewróciłam się, nie widać?- odburknęłam
- Ale jak to zrobiłaś?
Kurna - coraz lepsze te pytania. Dookoła błocko, kałuże, wystające korzenie, a ten się pyta jak to zrobiłam?
- No Aleje Jerozolimskie to to nie są!
Chyba nie byłam zbyt miła, ale ból nogi dalej nie odpuszczał. Podniosłam rower, oparłam się o niego i zaczęłam pojękiwać z bólu. Zupełnie nie rozumiałam czemu tak boli, bo na nogę już zerknęłam - i oprócz dwóch zadrapań, z których nawet nie leciała krew nic nie było widać.
Małżonek widząc, że nie wsiądę od razu na rower, wrócił do mnie. Zaczęłam się znów przypatrywać nodze. Na moich oczach nagle goleń zaczęła zmieniać kolor na sino- krwisty. Jednocześnie zaczęła rosnąć mi gula na nodze. Dwa zadrapania wypełniły się krwią.
Aha. No to przyczynę bólu mamy jakby wyjaśnioną...
Postałam chwilkę - ból szczęśliwie zelżał - i dalej ruszyliśmy. Wolniej już - bo jednak nogę czułam.
Wydaje mi się, że upadając musiałam przydzwonić w pedał. Noga jest na pewno mocno stłuczona i chwilowo raczej sobie nie pobiegam...
Wycieczka była super. Las piękny. Zmordowana jestem strasznie - 60 km po lesie pyknęliśmy.
Ale niech mi ktoś powie, czemu wszelkie wypadki zdarzają się tylko mnie??
Jak się człowiek mocno przyjrzy, to widać na mojej lewej nodze dorodnego siniora i zadrapania |