Ranek minął mnie i mężowi na poszukiwaniach po sklepach butów na jesień. Prawie się udało - do domu wróciliśmy z miseczkami do musli i getrami do biegania dla mnie :)
To teraz trzeba wymyślić plan dnia, tak, żebyśmy spędzili czas z dzieciakami, żeby moja teściowa mogła wyjść na trening nordic walking i żebym ja mogła iść pobiegać (ostatnia szansa na dłuższe wybieganie przed szybko zbliżającym się maratonem w Budapeszcie).
To może tak: pakujemy się wszyscy w samochód z rowerami, jedziemy do Kampinosu a ja wracam potem do domu biegiem. Świetnie - tylko aż tak dużego samochodu nie mamy - nie zmieścimy się wszyscy z rowerami.
No to teściowa idzie niezależnie od nas, my nie jedziemy do Kampinosu, tylko robimy kółko po okolicznym lesie. A potem idę biegać.
Jak ustalili - tak zrobili. Dzieciaki przejechały 17 km (najmłodszy siedział w foteliku rowerowym). Tylko reszta planu zaczęła nam się sypać, bo doszedł nowy element: basen.
Super - basen z dziećmi może być - tylko kiedy ja mam biegać??
To może tak: dziś rowery z dziećmi, potem basen, a w niedzielę idę biegać, a potem dołączam do znajomej i kibicuję maratończykom.
Tu mąż z lekka się skrzywił - bo wstępnie był planowany rower we dwójkę po Kampinosie.
No ale jak rower w niedzielę - to kiedy ja mam biegać?? Przecież nie dygnę 20 km z buta, a potem kilkudziesięciu kilometrów na rowerze. Nie planowałam IronMana;)
Plan numer kolejny: sobotni basen przekładamy na niedzielę na wieczór. Idę biegać po rowerze z dzieciakami, a w niedzielę zostaje nasze rowerowanie, maratończykom nie pokibicuję.
Uff. Chyba się udało zaplanować te dwa dni.
Zmodyfikowałam z lekka mój zamysł biegowy - postanowiłam dystans skrócić, żeby następnego dnia mieć więcej siły. A rower potraktować jako coś w rodzaju wybiegania.
Przebiegłam 12 km, przy okazji wypróbowując nowe buty. Fajne są! I tak się w nich rozpędziłam tak, że aż się zdziwiłam, że umiem tak szybko i nie umieram.
A dziś wjechaliśmy w las. Plany były pierwotnie ambitne, bo mojemu mężowi marzyła się setka. Znaczy 100 kilometrów. Szczęśliwie plan nie został zrealizowany, bo chyba trzeba by mnie było zeskrobywać z roweru.
Dojechaliśmy sobie do Roztoki, która jest w samym środku KPN, a potem ruszyliśmy dalej. Dla mnie to była trochę terra incognita, bo jednak zazwyczaj kręcimy się po Parku bliżej domu.
Ten fragment trasy był bardzo wymagający. Górka, dołek, górka, dołek. I piach. Dużo piachu. Starałam się jak mogłam nie dać się tym podjazdom - ale niestety zaczęły mnie pokonywać.
A to spowodowało nieoczekiwanie narastanie we mnie, w środku dzikiego wkurwu. Cooo? Jak to nie podjechałam? A właśnie, że wsiądę na rower - tak, teraz pod tą górkę. Nieważne, że to nie ma sensu. Wsiądę i podjadę ten kawałek.
No i biedny mój mąż musiał znieść mój chwilowy amok. Kazałam mu odjechać, nie patrzeć się - więc bidny usiadł sobie za drzewkiem i czekał aż żonie rozum wróci.
Nie wpięłąm się dobrze w spd.
Koło mi zabuksowało na piachu.
I znów się zakopałam w piach.
Znów nie trafiłam w pedał.
Nie zdążyłam w porę skręcić.
Walnęłam się boleśnie w kolano pedałem.
Nie wykręciłam w porę i wjechałam w drzewo.
Znów piach.
Znów spd.
Litościwie nie powiem co mamrotałam pod nosem i ciut głośniej
Wreszcie udało się, podjechałam. Mąż westchnąwszy ciężko wsiadł na rower i pojechaliśmy dalej.
A mnie każda następna górka doprowadzała do coraz większej furii. Czemu tu tyle piaaachu?? I czemu tak stromo?? W końcu przed kolejnym piaszczystym podjazdem, zsiadłam z roweru i wrzasnęłam, że mam tych podjazdów i piachu dosyć. Mąż od razu stwierdził: "ok, to zjeżdżamy na asfalt".
A ja? A ja oparłam się o rower i zaczęłam myśleć co u licha się ze mną dzieje i czy rzeczywiście chcę jechać drogą. Nie - to nie może się tak skończyć. Tak po prostu odpuszczę, bo mnie wkurza, że chwilami muszę pchać rower? Bez sensu.
I w tej chwili ciśnienie ze mnie zeszło (uff. bo to było cholernie męczące). Wepchnęłam rower na wzniesienie i zaczęłam się rozglądać za mężem. Nie było go. Małżonek od razu zrobił to co powiedział - czyli zjechał na pobliski asfalt.
Przez następne pięć minut pokrzykiwaliśmy do siebie: ja go namawiałam, żeby wrócił na szlak, mąż namawiał mnie, żebym zjechała do niego, bo nie chce mu się wracać.
Normalnie cyrk na kółkach :)
Krzyczenie do siebie było bez sensu, bo połowy tego co mówiliśmy nie słyszeliśmy - komórki poszły w ruch i doszliśmy do konsensusu. Pojechaliśmy dalej górą, przez las.
Szczęśliwie, później nie było aż takiego nagromadzenia podjazdów.
Kilometry mijały, na liczniku było już ponad 50. A ja poczułam, że zaczynam być naprawdę zmęczona. Oj,ciężki będzie powrót. Spytałam się jeszcze ostrożnie męża czy koniecznie musimy przejechać te sto kilometrów. Małżonek mnie pocieszył: " och, nie, nie wyjdzie nam z tego setka. Najwyżej 90 kilometrów"
Och, dziękuję. Normalnie wzruszyłam się. Co za ulga: nie sto, tylko dziewięćdziesiąt :)
Tyłek bolał coraz mocniej, uda paliły coraz bardziej - ale trzeba było kręcić i się streszczać. Nie wzięliśmy ze sobą czołówek, a dzień miał się wyraźnie ku końcowi. Trzeba było przynajmniej w porę wyjechać z lasu.
Udało się. Po osiemnastej zameldowaliśmy się w domu. Ostatecznie przejechaliśmy 84 km z groszami.
Oprócz mojego krótkiego nie-wiadomo-czego (ale te baby są głupie)- to była bardzo fajna wycieczka.
PS. Basen przełożyliśmy na inny dzień. Ja od siodełka prawie tyłka nie czuję, a T. coś sobie naciągnął w nodze i lekko kuleje.
no popatrz, i tylko tyłek Cię boli. a mój poszedł na longboarda i znów wrócił ze złamanym żebrem! a do żadnego kampinosu nie jechał, po prostu na ścieżce rowerowej był kamień. no jasny gwint! własnie słyszę, jak próbuje wstać z łóżka... długo to trwa :D
OdpowiedzUsuńWiesz ja na leśnej, szerokiej, płaskiej, bez patykow drodze, po której chadzają starsze panie na weekendowe spacerki, wsadzilam sobie kija w nogę, tak skutecznie, że chirurg mi go musiał usuwać ;-)
UsuńPozazdrościć terenów na takie długie wyjazdy rowerem
OdpowiedzUsuńKampinoski Park Narodowy jest pod tym względem rewelacyjny, trzeba przyznać
Usuń