Góry zostały objechane i obfotografowane z wysokości siodełka motocyklowego (prowadził małżonek, ja robiłam jako plecak. I fotograf). Ale troszeczkę biegania też było - dlatego pozwolicie, że skrót naszego urlopu zamieszczę tu. (Tak naprawdę dla większości relacji zakładam nowego bloga, ale jakoś głupio mi zrobić tak w tym przypadku, zważywszy na fakt iż zeszłoroczna relacja z Norwegii dalej czeka na dokończenie. Ale ciiiii...)
Trasę ułożył mój nieoceniony mąż, który kawał czasu spędził nad mapą kombinując jakby tu w jak najbardziej optymalny sposób objechać to wszystko.
Motocykl motocyklem - ale bieganie też było w planach i dlatego pomimo dość dużych ograniczeń jeśli chodzi o bagaż,odpowiednie buty i strój również zabraliśmy.
Pierwotnie chcieliśmy potruchtać już pierwszego dnia. W planach było dojechanie w okolice Linzu - i któż by nie chciał pobiegać nad Dunajem? Niestety obsuwa w odjeździe spod domu spowodowała, że na camping dojechaliśmy już po ciemku.
Generalnie nie mam nic przeciwko bieganiu w nocy - ale wolę to robić na własnym podwórku, gdzie człowiek zna dokładnie wszystkie progi zwalniające, na których wywinie kozła ;). Przełożyliśmy truchting na rano. A rano...A rano padało. I znów: nie mam nic przeciwko bieganiu w deszczu - o ile potem mogę swoje rzeczy rozwiesić do suszenia. Będąc w drodze, sprawa się trochę komplikuje.
Małżonek pocieszył mnie, że odbijemy sobie wieczorem, gdy dojedziemy do Zell am See i...miał stuprocentową rację:)
Widok sprzed namiotu |
Obiegliśmy jezioro dookoła, przy okazji nadziewając się co i rusz na oznaczenia Ironmana. Myśleliśmy, że zawody musiały odbyć się całkiem niedawno. Dopiero po powrocie T. sprawdził, że triathlon miał miejsce dwa dni po naszym odjeździe. Przyznacie, że miejsce naprawdę zacne i bardzo malownicze.
Nocleg w Zell am See oznaczał, że wjechaliśmy w góry pełną gębą i atrakcja zaczęła gonić atrakcję.
Przejazd Hochalpenstrasse powala na obie łopatki i pomimo, że wjazd jest płatny - wart jest każdego wydanego eurocenta
Poniżej widzicie wijący się u stóp Grossglocknera (3789 m n.p.m.) lodowiec Pasterze - najdłuższy w Alpach Wschodnich, ma 10 km długości. Poszukajcie ludzi na tym zdjęciu - wtedy dopiero widać jakie to ogromne jest.
Dolomity. Po wjechaniu na włoską stronę zmienił się charakter mijanych miasteczek. Pojawiły się, kojarzone przeze mnie do tej pory z bardziej południowych klimatów wąskie uliczki, malownicze kamienice. Zmieniło się również oznaczenie dróg. O ile Austriacy mają rewelacyjne oznaczenia, tak we Włoszech małżonek nieraz mielił różne "panienki" po raz kolejny gubiąc drogę.
Zaczęły się przełęcze. Przejeżdżając przez Pordoi (2239 m n.p.m.), skusiła nas kolejka wjeżdżająca na blisko 3 tysiące metrów. Skusiło nas również to, że z góry można było obejrzeć słynną Marmoladę, najwyższy szczyt Dolomitów.
Jak widać nie ma żadnych filarów podtrzymujących liny pomiędzy stacjami |
Na górze powitał nas płaskowyż. Płasko, kamyczki, szeroki szlak. Mój mąż od razu zaczął: "ooo, jaka szkoda, że nie wzięliśmy z motocykla strojów do biegania!". Dość szybko zaczął zmieniać zdanie.
Jednak w ciągu paru minut zmieniliśmy wysokość o ponad 600 metrów. Może na poziomie morza nie miałoby to znaczenia, ale gwałtowne znalezienie się na blisko 3 tysiącach metrów (pięćdziesięciu metrów brakowało), dawało się odczuć.
Najpierw odkryliśmy, że idąc po tym płaskowyżu - wcale nie szybko - dość szybko zaczyna nam przyspieszać oddech. Po piętnastu minutach zaczęły pobolewać nas głowy. Po zjeździe na dół objawy zniknęły.
Widok z Sas de Pordoi |
Oczywiście i tu, we Włoszech musieliśmy przybrudzić kurzem nasze biegowe buty. Początki były trudne, bo z zaplanowanego wieczorku biegowego nic nie wyszło. Powód był prosty: nikomu się nie chciało:) To był wyjątkowo długi dzień, dupy nas bolały od siedzenia, wino przyciągało, więc sami rozumiecie :)
Bieganie zostało przełożone na rano. A rano...Nie, nie padało. Była prześliczna pogoda, góry dookoła, tylko mojemu mężowi nie chciało się ruszyć z namiotu. Guzdrał się, jęczał, marudził. Ale w końcu dał się namówić.
I całe szczęście. Biegliśmy sobie boczną drogą biegnącą nieopodal ruchliwej szosy. Oddzielały nas od niej malownicze sady. W planach było dobiegnięcie do sąsiedniego miasteczka, ale nieoczekiwanie za jednym z zakrętów ukazały nam się górujące nad domostwami ruiny zamku. Wybór był prosty: wbiegamy tam.
Nie powiem - było stromo. Musiałam ze trzy postoje po drodze zrobić, ale uparłam się, że nie będę maszerować. Gdy moje płuca zaczynały wołać o litość, zatrzymywałam się. Ale gdy tylko oddech jako tako wracał do normy - zaczynałam biec. Super było tak się zmęczyć. Zbiegałam z powrotem w dół z wielkim bananem na twarzy.
To był bardzo dobry początek dnia - a ciąg dalszy wcale nie był gorszy. W planach mieliśmy przejazd przez cała masę przełęczy, w tym najwyższą przejezdną we włoskich Alpach wschodnich, Passo dello Stelvio (2757 m n.p.m.)
Podjazd jest bardzo wymagający i męczący. Nawet mnie, pasażera wymiędoliło ciągłe składanie się do zakrętów. A jest ich całe 48. Czterdzieści osiem górskich, ostrych i stromych serpentyn.
Sama przełęcz nas rozczarowała. Mnóstwo ludzi, budek, sklepików z pamiątkami. Jak na Krupówkach, normalnie. Na pewno pewien wpływ na nasze spostrzeganie okolicy miała też pogoda. Przełęcz przywitała nas deszczem i deszczem ze śniegiem - ale ogólnie stwierdzam, że główną atrakcją jest wysokość.
Oj, wypluły nas te zakręty |
Nieopodal jest tylko ciutkę niższa sąsiadka, Gavia (2621 m n.p.m.). Kameralna, o wiele bardziej malownicza z piękną, naprawdę piękną drogą prowadzącą i na nią i z niej.
zabudowania na przełęczy |
Nie widać tego na zdjęciu, ale para przed nami jechała z...psem. Na baku w koszyczku jechał biały pudelek |
I wtedy zaliczyliśmy nasz jedyny nocleg nie pod namiotem. Zatrzymaliśmy się na przerwę i obiad w górskim schronisku. Niby było położone przy asfaltowej drodze, niby reklamowało się, że na parkingu zmieszczą się autokary, ale jednocześnie sprawiało wrażenie bardzo kameralnego i zagubionego w górach. Szczyty dookoła - takie nasze Taterki, po 2200 m.
T. z głupia frant spytał się o ceny noclegu - i okazało się, że są w cenie naszych dotychczasowych campingów, a jeszcze dodatkowo dostaniemy śniadanie. Decyzja była szybka :) Na jej poparcie zamówiliśmy sobie piwo.
Nocleg był klimatyczny, gdyż zainstalowano nas w pomieszczeniu nad oborą:). Pachniało krowami, sianem i ciepłym mlekiem.
Wiedzieliśmy, że to nasz ostatnie spanie w górskim terenie, więc napaliliśmy się oczywiście na bieganie. Wieczorem postanowiliśmy zrobić spacerek po okolicy, zapoznać się z mapą, żeby zobaczyć gdzie pobiec i z samego rana sobie potruchtać.
Ach, już widziałam się oczami wyobraźni: ranek, niebieskie niebo, słonko oświetlające szczyty, drogę i my truchtający ku pobliskim stawom, które zlokalizowaliśmy na mapie. Potem prysznic, przebieramy się i w drogę.
Ha!
Pierwszy zgrzyt nastąpił, gdy spytaliśmy się obsługę o prysznic, dusche. "Nicht dusche", usłyszeliśmy. Wskazano nam tylko malusienieńką umywaleczkę w toalecie, w której z trudnością można było umyć ręce w wodzie o temperaturze, hm... ujmę to tak: jakby z kranu poleciały kostki lodu, wcale bym się nie zdziwiła :)
Brak miejsca do mycia trochę komplikował sprawę. No ale przecież miało być bieganie w porannym słońcu, damy radę! Opłuczemy się z tym strumyczku co to spływa do korytka przed schroniskiem. Będzie klimatycznie na maksa.
Ranek zrewidował nasze plany, gdy okazało się, że wystawienie jakiejkolwiek części ciała poza obręb kołdry, powoduje gęsią skórkę i szczękanie zębów. Było zimno. Było pieruńsko zimno. Gdzie to słońce, w którym miałam biegać, ja się pytam??
A było, owszem. Tak gdzieś na wysokości dwóch tysięcy dwustu metrów. Wszystko poniżej szczytów tonęło w cieniu.
Trzeba było przyjąć do wiadomości, że raczej sobie nie pobiegamy :)
Słońce w okolicach schroniska pojawiło się dopiero, gdy zwarci i gotowi staliśmy przy motocyklu szykując się do dalszej drogi.
Znów małżonek pocieszał, że odbijemy sobie wieczorem. I znów miał rację :)
Nasz ostatni nocleg na tym wyjeździe wypadł w Austrii, w dolinie Wachau. Okolice były nam znane już wcześniej, gdyż dwa lata wcześniej przyjechaliśmy w to miejsce wspinać się.
Tym razem tylko sobie potruchtaliśmy po okolicy.
Co i rusz zatrzymywaliśmy się na robienie zdjęć. Dzikie i uprawne sady z jabłoniami, gruszami, śliwkami, uginające się od mnogości owoców, winnice, na których dojrzewały kiście winogron wszelkich możliwych szczepów, Dunaj i malownicze miasteczka. Było pięknie.
I to właściwie koniec mojej opowieści. Rano Austria pożegnała nas deszczem. Za nami zostały góry, lodowce, przełęcze. Przed nami ostatnie kilometry dzielące od domu.
Ostatecznie wyjazd zakończył się 3400 przejechanymi kilometrami.
Ale piękne fotki, ale piękna wyprawa.. Gratuluję fantazji!
OdpowiedzUsuń