Nie mam weny, ale jakoś by wypadało ten 2014 rok podsumować. Tym bardziej, że oczywiście z części moich założeń nic nie wyszło, a cały rok obfitował w różne niespodzianki i nieoczekiwane zwroty akcji:)
Na początku tegoroku miałam cichą nadzieję, że uda mi się przetruchtać więcej kilometrów niż w ubiegłym. Chyba nawet liczyłam po cichu na zbliżenie się do 2 tysięcy. I co? I gucio:)
Na początku grudnia zajrzałam sobie w statystyki i czarno na białym ujrzałam, że nie tylko od 2 tys kilometrów to mnie lata świetlne dzielą, ale wszystkie znaki na ziemi i niebie zapowiadają, że raczej nie uda mi się wyrównać zeszłorocznego dystansu (który jak na standardy regularnie biegających i startujących osób nie był jakiś oszałamiający i zamknął się w 1155 km).
Nie powiem - musiałam ten fakt przetrawić. Ale przetrawiłam, wyplułam i stwierdziłam, że trudno. Specjalnie nabijać kilometrów na sam koniec nie zamierzałam, więc przestałam sobie tym zawracać głowę. Ale po wczorajszym truchtaniu okazało się, że do wyrównania zeszłorocznego kilometrażu brakuje mi 2 km - więc wyjdę dziś chociaż symbolicznie pobiegać. I rok 2014 zamknę podobną ilością kilometrów.
Czemu z moich wspaniałych planów nic nie wyszło (oprócz lenia, który łapał mnie od czasu do czasu)?
Przede wszystkim dokonała się rewolucja w moim życiu, bo z matki- kury domowej stałam się kobietą pracującą. Po ośmiu latach spędzonych na rodzeniu i zajmowaniu się dzieciakami, pod koniec kwietnia wróciłam do pracy. Mój czas, który mogłam poświęcić na bieganie tak jakby się skurczył. Plus jeszcze na dzień dobry dziecko nr 2 dostarczało atrakcji (w pierwszym miesiącu pracy Jasiek zachorował na ospę, zapalenie spojówek, a na koniec złamał nogę...).
Oprócz pracy, dzieci, atrakcji dostarczałam sobie ja sama. Niestety w tym roku chorowałam więcej niż w ubiegłym. Parę zawodów musiałam w związku z tym odpuścić, w paru pobiegłam trochę wbrew rozsądkowi. Plus jeszcze lekka kontuzja (imho pasmo biodrowo- piszczelowe), która moje bieganie na trochę przystopowała. Plus nieszczęśliwie wbity patyk w nogę, w której to nodze postanowił zostać, a czego nie dostrzegło dwóch chirurgów i ortopeda.
Właściwie to aż dziwne, że przy tym wszystkim biegałam podobnie jak rok temu, że udało mi się wystartować, yyyyy, podliczmy....
w jednym ultramaratonie,
dwóch maratonach,
dwóch półmaratonach,
jednej dyszce,
jednej piątce,
ekidenie
i jeszcze duathlon zaliczyłam.
Nie był to rok najeżony życiówkami, ale zważywszy na okoliczności przyrody - nie narzekam :)
To lecimy z imprezami
W styczniu miał być Bieg Chomiczówki, 15 km. Pomimo opłaconego startu nie wzięłam udziału. Byłam kaszląco- kichająco- smarkająca. Skończyło się na mega zapaleniu zatok i dwóch antybiotykach. Leżałam, kurowałam się i zastanawiałam czy dam radę wyzdrowieć do następnej zaplanowanej imprezy - czyli półmaratonu w Barcelonie. Szczęśliwie dążyłam dojść do siebie, choć pobiegłam biorąc jeszcze antybiotyk. Nawet życiówkę machnęłam :)
Potem był marzec i zaplanowany Półmaraton Warszawski, w którym nie wystartowałam.
Chirurg nr 3 rozkrawając mi trochę nogę wygrzebał wreszcie z nogi ciało obce. W dniu startu byłam mocno kulejąca, z jakimiś sączkami, opatrunkami. Ledwo chodziłam, o bieganiu już nie mówiąc. Dochodziłam do siebie trzy tygodnie i pod znakiem zapytania, wielkim znakiem zapytania, stanął mój następny start: majowy maraton w Pradze. Wahałam się prawie do końca co robić. Chirurg oczywiście odradzał. Ostatecznie się zdecydowałam. W sumie czasowo bieg nie wypadł tragicznie - pobiegłam w 3:56 (czyli 6 minut gorzej od życiówki)- co zważywszy na przygody poprzedzające i ścianę, którą tym razem udało mi się zaliczyć jest moim zdaniem całkiem niezłym wynikiem. Po powrocie - rozchorowałam się, tak dla odmiany :)
A potem okazało się, że jakoś dziwnie boli mnie noga, jakoś z boku przy kolanie. Najbardziej jak schodziłam po schodach. Zaprzyjaźniłam się z butelką z wodą, masując nią nogę, odpuszczając bieganie, szykując się mentalnie na spotkanie z fizjoterapeutą, jakby nie pomogło. I zastanawiając się jednocześnie, jak ja do cholery pobiegnę następny, czerwcowy półmaraton. Bieg był w nie byle jakim miejscu - bo w Norwegii, kawał za kołem podbiegunowym..
Noga szczęśliwie posłuchała i odpuściła. Pobiegłam i nawet udało mi się skończyć ciut szybciej niż w Barcelonie (to była moja ostatnia życiówka w tym roku :)
Czerwiec upłynął pod znakiem dwóch imprez: Ekiden w Poznaniu i Bieg Kobiet. W obu imprezach świetnie się bawiłam. W pierwszej pierwszy raz tak widocznie poczułam się częścią teamu. Druga impreza była wolna od testosteronu: same baby od początku do końca. I ten śliczny medal...
W lipcu zdecydowałam się ostatecznie, że nie zdezerteruję i pojadę powalczyć ze słabościami w Maratonie Gór Stołowych. To było zupełnie coś innego niż robiłam do tej pory. Nie wiedziałam jak będę się czuć po 50 kilometrach (nie było źle:)
W sierpniu nigdzie nie startowałam, szlajałam się z mężem motocyklem przez Dolomity, tu i ówdzie truchtając od czasu do czasu.
Wrzesień - to impreza w Makowie Mazowieckim, duathlon, w którym udało mi się wypaść całkiem nieźle.
W październiku poznałam jakie to uczucie bieg 42 kilometry w trzydziestostopniowym upale - czyli witamy w Budapeszcie. Udało się bez ściany, bez zatrzymywania, poniżej czterech godzin, lepiej niż w Pradze. I jestem z tego wyniku bardzo, bardzo dumna - bo temperatura mocno dawała się we znaki. Tradycyjnie po powrocie - odezwały się zatoki.
Ostatni startem w tym roku miał być Bieg Szakala - czyli półmaraton w Lesie Łagiewnickim (tym w Łodzi). Niestety - znów byłam na antybiotyku i do niczego się nie nadawałam.
W związku z tym zapisałam się na Bieg Mikołajkowy i to on stanowił kropkę na i w roku 2014.
Ot - i tak mniej więcej wyglądał mój rok biegowy.
Z mniej biegowych rzeczy - jakoś w lutym odkryłam Boot Camp. Ćwiczenia na świeżym powietrzu - niezależnie od pogody i warunków. Spodobało mi się ganianie po trawie, pod górkę i z górki. Spodobało mi się robienie najróżniejszych pompek, przysiadów i innych wygibasów. Poznałam na własnej skórze jak upodlić może burpees, dowiedziałam się, że odpoczynek w planku to nie jest oksymoron, ale jest to możliwe.
Generalnie dzięki Magdzie Jaskółce i Piotrkowi Tartanusowi świetnie się bawiłam, nawet jeśli dzień później miałam kłopoty z chodzeniem :)
A co na rok następny? Cóż - boję się robić założeń kilometrowych - bo cholera wie co z tego wyjdzie :)
Startowo wygląda to mniej więcej tak:
W styczniu robię drugie podejście do Chomiczówki. Może w tym roku uda się pobiec. Krótko po niej wybywam z Tiborem w bardziej egzotyczne klimaty - bo czeka nas start w półmaratonie na Gran Canarii (a co! Jak biegać - to na Wyspach Kanaryjskich :P. Zresztą proces zapisywania się na ten bieg zasługuje na osobny wpis na blogu i na pewno się takiego doczeka).
W kwietniu jesteśmy zapisani na na maraton w Paryżu.
Mam nadzieje, że zostanę z Avą wylosowana i na początku czerwca będzie nam dane zmierzyć się z trasą Biegu Rzeźnika. Jeśli nie - chcę się zapisać ponownie na Maraton Gór Stołowych i tym razem spróbować sił samej, bez męża.
Małżonkowi udało się dostać na maraton w Berlinie, ja tyle szczęścia nie miałam - więc co się będzie działo w drugiej połowie roku i na jesieni - nie mam pojęcia.
Nie robię założeń co do życiówek. Znaczy - fajnie, jeśli jakaś się przytrafi. Ale czytając różne blogi biegowe, nadziałam się na wpisy paru osób, które gorszym wynikiem były tak sfrustrowane i rozgoryczone, że stwierdziłam, że ja tak nie chcę. Nie chce, żeby jakieś cyferki zabiły mi radość z biegania. Więc to jest mój główny plan na rok 2015: dobrze się bawić!
Na początku tegoroku miałam cichą nadzieję, że uda mi się przetruchtać więcej kilometrów niż w ubiegłym. Chyba nawet liczyłam po cichu na zbliżenie się do 2 tysięcy. I co? I gucio:)
Na początku grudnia zajrzałam sobie w statystyki i czarno na białym ujrzałam, że nie tylko od 2 tys kilometrów to mnie lata świetlne dzielą, ale wszystkie znaki na ziemi i niebie zapowiadają, że raczej nie uda mi się wyrównać zeszłorocznego dystansu (który jak na standardy regularnie biegających i startujących osób nie był jakiś oszałamiający i zamknął się w 1155 km).
Nie powiem - musiałam ten fakt przetrawić. Ale przetrawiłam, wyplułam i stwierdziłam, że trudno. Specjalnie nabijać kilometrów na sam koniec nie zamierzałam, więc przestałam sobie tym zawracać głowę. Ale po wczorajszym truchtaniu okazało się, że do wyrównania zeszłorocznego kilometrażu brakuje mi 2 km - więc wyjdę dziś chociaż symbolicznie pobiegać. I rok 2014 zamknę podobną ilością kilometrów.
Czemu z moich wspaniałych planów nic nie wyszło (oprócz lenia, który łapał mnie od czasu do czasu)?
Przede wszystkim dokonała się rewolucja w moim życiu, bo z matki- kury domowej stałam się kobietą pracującą. Po ośmiu latach spędzonych na rodzeniu i zajmowaniu się dzieciakami, pod koniec kwietnia wróciłam do pracy. Mój czas, który mogłam poświęcić na bieganie tak jakby się skurczył. Plus jeszcze na dzień dobry dziecko nr 2 dostarczało atrakcji (w pierwszym miesiącu pracy Jasiek zachorował na ospę, zapalenie spojówek, a na koniec złamał nogę...).
Oprócz pracy, dzieci, atrakcji dostarczałam sobie ja sama. Niestety w tym roku chorowałam więcej niż w ubiegłym. Parę zawodów musiałam w związku z tym odpuścić, w paru pobiegłam trochę wbrew rozsądkowi. Plus jeszcze lekka kontuzja (imho pasmo biodrowo- piszczelowe), która moje bieganie na trochę przystopowała. Plus nieszczęśliwie wbity patyk w nogę, w której to nodze postanowił zostać, a czego nie dostrzegło dwóch chirurgów i ortopeda.
Właściwie to aż dziwne, że przy tym wszystkim biegałam podobnie jak rok temu, że udało mi się wystartować, yyyyy, podliczmy....
w jednym ultramaratonie,
dwóch maratonach,
dwóch półmaratonach,
jednej dyszce,
jednej piątce,
ekidenie
i jeszcze duathlon zaliczyłam.
Nie był to rok najeżony życiówkami, ale zważywszy na okoliczności przyrody - nie narzekam :)
To lecimy z imprezami
W styczniu miał być Bieg Chomiczówki, 15 km. Pomimo opłaconego startu nie wzięłam udziału. Byłam kaszląco- kichająco- smarkająca. Skończyło się na mega zapaleniu zatok i dwóch antybiotykach. Leżałam, kurowałam się i zastanawiałam czy dam radę wyzdrowieć do następnej zaplanowanej imprezy - czyli półmaratonu w Barcelonie. Szczęśliwie dążyłam dojść do siebie, choć pobiegłam biorąc jeszcze antybiotyk. Nawet życiówkę machnęłam :)
Potem był marzec i zaplanowany Półmaraton Warszawski, w którym nie wystartowałam.
Chirurg nr 3 rozkrawając mi trochę nogę wygrzebał wreszcie z nogi ciało obce. W dniu startu byłam mocno kulejąca, z jakimiś sączkami, opatrunkami. Ledwo chodziłam, o bieganiu już nie mówiąc. Dochodziłam do siebie trzy tygodnie i pod znakiem zapytania, wielkim znakiem zapytania, stanął mój następny start: majowy maraton w Pradze. Wahałam się prawie do końca co robić. Chirurg oczywiście odradzał. Ostatecznie się zdecydowałam. W sumie czasowo bieg nie wypadł tragicznie - pobiegłam w 3:56 (czyli 6 minut gorzej od życiówki)- co zważywszy na przygody poprzedzające i ścianę, którą tym razem udało mi się zaliczyć jest moim zdaniem całkiem niezłym wynikiem. Po powrocie - rozchorowałam się, tak dla odmiany :)
A potem okazało się, że jakoś dziwnie boli mnie noga, jakoś z boku przy kolanie. Najbardziej jak schodziłam po schodach. Zaprzyjaźniłam się z butelką z wodą, masując nią nogę, odpuszczając bieganie, szykując się mentalnie na spotkanie z fizjoterapeutą, jakby nie pomogło. I zastanawiając się jednocześnie, jak ja do cholery pobiegnę następny, czerwcowy półmaraton. Bieg był w nie byle jakim miejscu - bo w Norwegii, kawał za kołem podbiegunowym..
Noga szczęśliwie posłuchała i odpuściła. Pobiegłam i nawet udało mi się skończyć ciut szybciej niż w Barcelonie (to była moja ostatnia życiówka w tym roku :)
Czerwiec upłynął pod znakiem dwóch imprez: Ekiden w Poznaniu i Bieg Kobiet. W obu imprezach świetnie się bawiłam. W pierwszej pierwszy raz tak widocznie poczułam się częścią teamu. Druga impreza była wolna od testosteronu: same baby od początku do końca. I ten śliczny medal...
W lipcu zdecydowałam się ostatecznie, że nie zdezerteruję i pojadę powalczyć ze słabościami w Maratonie Gór Stołowych. To było zupełnie coś innego niż robiłam do tej pory. Nie wiedziałam jak będę się czuć po 50 kilometrach (nie było źle:)
W sierpniu nigdzie nie startowałam, szlajałam się z mężem motocyklem przez Dolomity, tu i ówdzie truchtając od czasu do czasu.
Wrzesień - to impreza w Makowie Mazowieckim, duathlon, w którym udało mi się wypaść całkiem nieźle.
W październiku poznałam jakie to uczucie bieg 42 kilometry w trzydziestostopniowym upale - czyli witamy w Budapeszcie. Udało się bez ściany, bez zatrzymywania, poniżej czterech godzin, lepiej niż w Pradze. I jestem z tego wyniku bardzo, bardzo dumna - bo temperatura mocno dawała się we znaki. Tradycyjnie po powrocie - odezwały się zatoki.
Ostatni startem w tym roku miał być Bieg Szakala - czyli półmaraton w Lesie Łagiewnickim (tym w Łodzi). Niestety - znów byłam na antybiotyku i do niczego się nie nadawałam.
W związku z tym zapisałam się na Bieg Mikołajkowy i to on stanowił kropkę na i w roku 2014.
Ot - i tak mniej więcej wyglądał mój rok biegowy.
Z mniej biegowych rzeczy - jakoś w lutym odkryłam Boot Camp. Ćwiczenia na świeżym powietrzu - niezależnie od pogody i warunków. Spodobało mi się ganianie po trawie, pod górkę i z górki. Spodobało mi się robienie najróżniejszych pompek, przysiadów i innych wygibasów. Poznałam na własnej skórze jak upodlić może burpees, dowiedziałam się, że odpoczynek w planku to nie jest oksymoron, ale jest to możliwe.
Generalnie dzięki Magdzie Jaskółce i Piotrkowi Tartanusowi świetnie się bawiłam, nawet jeśli dzień później miałam kłopoty z chodzeniem :)
A co na rok następny? Cóż - boję się robić założeń kilometrowych - bo cholera wie co z tego wyjdzie :)
Startowo wygląda to mniej więcej tak:
W styczniu robię drugie podejście do Chomiczówki. Może w tym roku uda się pobiec. Krótko po niej wybywam z Tiborem w bardziej egzotyczne klimaty - bo czeka nas start w półmaratonie na Gran Canarii (a co! Jak biegać - to na Wyspach Kanaryjskich :P. Zresztą proces zapisywania się na ten bieg zasługuje na osobny wpis na blogu i na pewno się takiego doczeka).
W kwietniu jesteśmy zapisani na na maraton w Paryżu.
Mam nadzieje, że zostanę z Avą wylosowana i na początku czerwca będzie nam dane zmierzyć się z trasą Biegu Rzeźnika. Jeśli nie - chcę się zapisać ponownie na Maraton Gór Stołowych i tym razem spróbować sił samej, bez męża.
Małżonkowi udało się dostać na maraton w Berlinie, ja tyle szczęścia nie miałam - więc co się będzie działo w drugiej połowie roku i na jesieni - nie mam pojęcia.
Nie robię założeń co do życiówek. Znaczy - fajnie, jeśli jakaś się przytrafi. Ale czytając różne blogi biegowe, nadziałam się na wpisy paru osób, które gorszym wynikiem były tak sfrustrowane i rozgoryczone, że stwierdziłam, że ja tak nie chcę. Nie chce, żeby jakieś cyferki zabiły mi radość z biegania. Więc to jest mój główny plan na rok 2015: dobrze się bawić!