środa, 28 stycznia 2015

Gran Canaria cz.3 Półmaraton

Pobudka: 4.30 rano. Śniadanie: 5.00. Autobus, który ma nas zawieźć do Las Palmas: 5.59.
Nie powiem, żebym była bardzo przytomna. W autobusie przysypiam. Z dworca autobusowego idziemy na przystanek: stamtąd odjeżdża nr 17, który ma nas dowieźć w okolice Audytorium, gdzie usytuowany jest start i meta. Nie jesteśmy sami. Dookoła stoi kilka osób z charakterystycznymi żółtymi workami z pakietu startowego. Podjeżdżają kolejne autobusy, ale naszego w dalszym ciągu nie ma. Ktoś z grupki rusza ku kierowcy kolejnego pojazdu zasięgnąć języka. Po krótkiej wymianie zdań, tłumek mruczy i zaczyna rozchodzić się w różne strony. O co chodzi? Nadziewamy się na parę Norwegów, którzy informują nas, że służby zaczynają już zamykać ulice miasta, nasz autobus nie dojedzie.  Z Norwegami pakujemy się do pobliskiej taksówki i w ten sposób docieramy na miejsce.
Znajdujemy miejsce złożenia depozytów. Niestety nie ma osobnego miejsca na przebranie się- w kąciku rozpakowujemy nasze manele, zmieniamy ubranie. Waham się co do koszulki. Krótki rękaw Smashing Pąpkins czy nowa koszulka bez rękawów, podobno techniczna, kupiona w pewnej szwedzkiej sieciówce. Na razie jest rześko, ale do startu jeszcze godzina, a tu słońce wyszło. Boję się wysokiej temperatury i wybieram top bez rękawów (potem słońce się schowało, biegliśmy przy zachmurzonym niebie, a maratończycy drugie kółko robili nawet w deszczu. Koszulka może i ładnie wygląda – ale plamy potu od razu się na niej odznaczają – więc na fotkach z mety wyglądam jak matka karmiąca z nawałem pokarmu :))

Ustawiamy się w swoim sektorze. Jeszcze wysłuchujemy krótkiego wywiadziku  z Paulą Radcliffe, która jako gość honorowy prowadziła wcześniejszy bieg na 10 km.
Wreszcie start. Tibor od razu znika mi gdzieś z przodu, a ja... no właśnie co ja? A ja postanawiam trzymać się blisko zajęcy prowadzących na 1:45. Skoro przebiegłam Chomiczówkę, piętnaście kilometrów, w tempie tuż poniżej 5 min/km, to może dam radę tak pobiec te sześć kilosków więcej w podobnym tempie?
Zające niestety zającują jak pijane zające :) A konkretnie jakby zapomnieli, że 1:45 to tempo  pięć minut na kilometr. Wyrywają do przodu zdecydowanie za szybko. Na początku trochę mnie to stresuje, że nie mogę się utrzymać za nimi – ale jak widzę co mi Garmin pokazuje z kolejnych kilometrów, przestaję się martwić. Za to zaczynam współczuć maratończykom, którzy będą się ich trzymać (bo zające prowadzą jednocześnie maratończyków  - ci „moi” na 3:30 konkretnie).
Nie kojarzę wszystkich miejsc przez które biegłam. W głowie mam tylko migawki z ulic, placów. Jedno jest pewnie: biegłam szybciej niż kiedykolwiek jakikolwiek półmaraton. Nawet jeśli nie byłam w stanie dogonić pacemakerów;). Proste, zakręty, leciutkie podbiegi i długie proste. Kilometry mijały, ciach, ciach. I prawie wszystkie wchodziły poniżej tej magicznej granicy 5 min/km. Na punktach z wodą piłam izotonik. Punkty z gąbkami z wodą omijałam – choć może trzeba było wziąć jedną na pamiątkę: były w kształcie wyspy, Gran Canarii :)
Na piętnastym kilometrze, za przedostatnim wodopojem, nagle doganiam „moje" zające. Szybko rozumiem dlaczego: panowie zwolnili. Ale ja nie miałam zamiaru zwalniać! Musiałam niestety przeczekać zwężenie ulicy. Dookoła prowadzących na konkretne czasy zawsze jest tłumek – tak jest i tym razem i ciężko mi się przebić. Wreszcie się udaje i lecę dalej. No, babo – myślę w głowie – to tylko 6 kilometrów. Dasz radę! Czuję, że świeża to już nie jestem. Mięśnie zaczynają palić. Osiemnasty kilometr – trasa wylatuje na nadmorski deptak. Z daleka majaczy budynek Audytorium, meta. Wydaje się przeraźliwie daleko. Niby widzę wskazania zegarka, a jednocześnie nie mogę uwierzyć,że to tylko trzy kilometry. Ciężko, oj ciężko skupić się na przebieraniu nogami i nie myśleć o tym odległym budynku. Wreszcie dwudziesty kilometr –ostatni punkt z wodą, na którym się nie zatrzymuję. Dam już radę. Wydaje mi się, że stoję w miejscu, że biegnę wolno i niezgrabnie – dopiero potem na wykresie garmina zobaczę, że to był mój najszybszy kilometr. Meta, widzę metę! I widzę zegar, który właśnie pokazał 1:43 i odlicza następne sekundy. Rany! A on przecież pokazuje czas brutto! Lecę, ściągam z głowy czapkę i wymachuję nią jak szalona. Chyba się uśmiecham.





Zatrzymuję zegarek. 1:42:39. Wow. Dla mnie to wielkie WOW. Nie mogę uwierzyć. Bałam się, że jednak przesadziliśmy z tym rowerowaniem, że nie zdążę wypocząć. Jedno jedyne truchtanie na dwa dni przed startem zrobiłam w tempie powyżej 6 min/km. Szybciej nie byłam w stanie. Teraz, tuż po starcie, czułam się jakbym biegła na drewnianych nogach. W łydkach coś ciągnęło. A tu taki czas? O sześć minut lepszy od poprzedniej życiówki?? Wow jeszcze raz! Wiem co pisałam – że nie nastawiam się, że życiówki nie są najważniejsze. Ale jak się zdarzają – to smakują wspaniale:)
Znajduję męża, który oczywiście przybiegł przede mną.
Postanawiamy skorzystać z dobrodziejstw fizjoterapeutycznych zapewnionych przez organizatorów. Najpierw udajemy się do tajemniczych baseników. Nie wiedzieć czemu w mojej głowie roi się obraz ciepłej wody. Pewnie dalekie wspomnienia łaźni w Budapeszcie. Nic bardziej mylnego: woda jest lodowata, zresztą widać moją minę na zdjęciu :) A potem ruszamy na spotkanie z masażystami. Ledwo kładę się na stole i wyciągam nogi, gdy jak mnie nie złapie skurcz w stopie! Palce mi się same wygięły, nie chciały wrócić do swojej pozycji, ja zaczęłam krzyczeć z bólu. Na szczęście miła pani wiedziała co zrobić i szybko doprowadziła moją stopę do stanu używalności. A potem był masaż lodem (aaaaaa), a następnie jakimś rozgrzewającym olejkiem (mmmmm). Fajne to było.
Jeszcze tylko odstanie w kolejce po owoce, batoniki, wodę, izotonik i obładowani krok za krokiem powlekliśmy się przez miasto w kierunku dworca autobusowego.



Na twarzy Tibora też nie widać zachwytu:)



Koło tego dalekiego budynku z białą kopuła usytuowana była meta. O jakże daleko mi się wydawał!

To chyba był najbardziej egzotyczny bieg w jakim brałam udział. A na pewno najdalej od domu :)
O procesie zapisywania się – pisałam. Dopiero dwa dni po biegu na stronie internetowej pokazały się oficjalne wyniki. Ale tylko czasy brutto:) Brakowało mi jakiegoś wydzielonego miejsca do przebrania się ze spoconych cuchów: robiłam ekwilibrystyki pod koszulką, żeby zmienić stanik. Ale oprócz małych niedociągnięć to bardzo fajna impreza, i dość kameralna. Jakby ktoś chciał połączyć urlop z bieganiem – to polecam.

Na trasie półmaratonu i maratonu wisiały w wielu miejscach takie oto plakaty

Tędy bieglismy

I tutaj też


A na sam koniec postanowiliśmy pobawić się w Prawdziwych Urlopowiczów. Ostatni dzień poświęciliśmy na nic nie robieniu. W planach było głównie leżenie na słonku.
W połowie dnia mieliśmy już dosyć :)

A teraz przyzwyczajamy się na nowo do zimna, śniegu i deszczu :)

Zabawa w Prawdziwego Urlopowicza wymaga poświęceń ;)
Uciekliśmy na wydmy

1 komentarz:

  1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger