Tak więc z aktywności wyszedł mi czwartkowy Power Training (nietypowo, bo zazwyczaj wbijam się na wtorkową "sesję". Uznałam jednak, że wtorek zaraz po półmaratonie to jednak za dużo szczęścia na raz). I akurat wbiłam się na Beep Test. Co to jest opowiadałam trochę na FB.
To test badający głównie wydolność. Polega na bieganiu wahadłowo dwudziestometrowych odcinków ze ściśle określoną narastającą prędkością - tak w wielkim skrócie. Ojapitolę, że tak delikatnie ujmę;). Efekt był taki, że po czwartku znów odpuściłam bieganie, bo musiałam odpocząć :)
Następne bieganie zaplanowaliśmy sobie na Wielkanoc. Truchtanie miały nam umilić piękne okoliczności przyrody - bo hasać mieliśmy w okolicach działki moich rodziców wśród pól mazowieckich wsi. Mamy już obcykane takie kółko, które ma równo 13 km. Wydawało mi się, że Tibor ma zaplanowane tempo 5,15 min/km i w takim tempie starałam się biec.
Okoliczności przyrody rzeczywiście były miłe dla oka, choć mało wiosenne jeszcze
Małżonek jakoś zaczął biec kilka metrów za mną - ale na nic się nie skarżył, nic nie mówił o zwalnianiu, więc tak toczyliśmy dalej walkę z wiatrem - ja z przodu, Tibor za mną.
Trochę niepokojąco wyglądały chmurzyska, ale na razie nic się nie działo (oprócz wiatru), więc dreptaliśmy dalej. W pewnym momencie Tibor przystanął i machnął ręką. Spojrzałam się i zobaczyłam na polu siedem saren (możliwe, że to nie sarny, tylko łanie, z tej odległości kiepsko było oceniać gatunek). Dość szybko zauważyły potencjalne niebezpieczeństwo - czyli nas- i pomknęły dalej.
Dobiegliśmy do szosy. W dali majaczyły się zabudowania miasteczka Staroźreby. Niebo zrobiło się niepokojąco czarne... Po asfalcie biegło się ciut lepiej, ale wiatr nie przestawał przeszkadzać.
Wreszcie skręt w prawo, znów w polną drogę. Teoretycznie teraz wiatr powinien zacząć pomagać, ale nie odczułam tego. Miałam raczej wrażenie, że przestało wiać zupełnie. Też dobrze, choć niebo z lewej strony sugerowało raczej ciszę przed burzą.
Jak się okazało miałam rację, bo za chwilę zaczął padać grad. Przy okazji pojawił się wiatr - niestety boczny. Już po chwili poczułam, że lewa strona mojej twarzy jest cała zziębnięta od nawalających w nią kulek lodu. Cieszyłam się, że na głowie miałam czapkę z daszkiem - choć trochę chroniła mnie prze tą niespodzianką z nieba.
Zanim dobiegliśmy z powrotem do domu, grad przestał padać. Nikt z nas nie miał ochoty dokręcać do wcześniej zaplanowanych 15 kilometrów. Dodatkowo okazało się, że pomyliło mi się - małżonek chciał biegać w tempie ciut wolniejszym. Nie dogadaliśmy się - więc ja dziwiłam się czemu nie przyspiesza, a on się wkurzał, czemu tak lecę do przodu :)
Dwa dni nocowania w 85- letniej chałupie ogrzewanej piecami i bieg pod wiatr w gradzie nie pozostały bez wpływu. Moim nogom znów muszę dać odpocząć i znów walczę z katarem i kaszlem, które MUSZĄ zniknąć przed weekendem.
No to miałysmy podobne atrakcje w Wielkanoc - uganianie się po Mazowszu :) Pogoda nie rozpieszczała, to fakt, ale ja w lesie mialam chyba lepiej bo nie wiało.
OdpowiedzUsuńO, nam wiało pieruńsko - ale my głownie wśród pól pomykalismy
UsuńDobrze, że komórę masz odporną na warunki atmosferyczne (masz?) ;-) Bo sadząc po stroju małżona, ubraliście się też odpowiednio :-)
OdpowiedzUsuńCóż - jakby mi telefon wleciał do jakiejś kałuży, to by nie przeżył. Ale w takich warunkach dał jakoś radę:). Szczęśliwie z ubraniem nie było źle -nawet rękawiczki miałam ze sobą, o! Choć gradu nie przewidzieliśmy.
Usuń