Nie potrafię zdać sensownej relacji z tych trzech dni spędzonych w Bieszczadach we spaniałym towarzystwie Marcina, Bartka, Pawła, Krzyśka, Bożeny i Ewy. Nie potrafię opisać wszystkich usłyszanych opowieści, żarcików. Nie potrafię przelać na komputer ciszy, gdy sześc osób w milczeniu i zachwycie kontempluje widoki.
Jak opowiedzieć o mega zmęczeniu i sercu wyskakującym z piersi z każdym następnym krokiem do góry? Jak opowiedzieć o radości przy zbieganiu? Jak przekazać magiczna atmosferę Bieszczad? Może za parę dni ogarnę się bardziej:)
Na razie chciałam tylko jedno powiedzieć panu przewodnikowi, który z pogardą prychając na widok naszej biegnącej gromadki, rzucił do grupy, którą prowadził, że ci, którzy góry traktują na sportowo ich nie czują.
Czułam te góry doskonale, gdy o czwartej rano wdrapałam się na Połoninę Wetlińską, żeby w wietrze i zimnie oglądać wschód słońca.
Czułam je doskonale, gdy mamrocząc pod nosem niecenzuralne słowa, usiłowałam nie umrzeć wdrapując się na Caryńską.
Czułam je doskonale, gdy nogi zapadały mi się w mega błocku i gdy uzupełniałam bukłak zimną, pyszną wodą ze strumienia.
Czułam te góry bardzo dobrze, gdy biegłam granią mając dookoła siebie przestrzeń, widok na połoniny i krzyczałam z radości, mając poczucie absolutnej wolności.
Czułam góry, gdy szlak uciekał mi spod stóp, a ja w ułamku sekundy musiałam podjąć decyzję, gdzie postawić nogę, żeby się nie wywalić.
I czuję je teraz. Dosłownie je czuję - w każdym cholernym włókienku mięśni nóg.
Za trzy tygodnie Rzeźnik.
Jestem gotowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz