wtorek, 30 czerwca 2015

Różowo mi!

Różowo mi!
Widzieliście kiedyś wielkie stado ubranych na różowo bab, które w tempie różnym pomykało dookoła Łazienek?
Jeśli nie widzieliście - to już nie zobaczycie, bo organizator Samsung Irena Women's Run za rok pewnie wymyśli inny kolor koszulek :) (w zeszłym roku były białe).
Wzięłam w tym biegu udział po raz drugi i pewnie za rok również się pojawię, bo to impreza będąca miłą odskocznią od tradycyjnych biegów ulicznych.  No dobra: formułę ma ciutkę schizofreniczną ;) Nie ważny jest czas, kobiety górą, piękno w każdym wymiarze. Ale oferujemy atestowaną trasę na 5 km. Nie ważne kto pierwszy a kto ostatni, liczy się zabawa. Ale oferujemy elektroniczny pomiar czasu i nagrody w kategoriach wiekowych. Ale przecież nie ściganie jest ważne, dlatego pomiar jest tylko wg czasu brutto. Tak więc, droga biegaczko, jeśli jednak zamarzy ci się trochę adrenaliny w kobiecym gronie na atestowanej trasie, a miałaś to nieszczęście pojawić się za późno i stoisz gdzieś na końcu dwutysięcznego tłumu innych pań, to zanim dotrzesz do linii startu parę ładnych minut doliczy Ci się do oficjalnego czasu ;)
Dobra - dość marudzenia.  Choć to co za chwilę napiszę zabrzmi zabawnie w zestawieniu z tym co napisałam wcześniej. Albowiem na bieg ledwo zdążyłam :) Ruszyliśmy na niego cała rodzinną brygadą i coś mi się we łbie pokiełbasiło i wsiedliśmy nie do tego autobusu. Szczęście, że autobus generalnie jechał w dobrą część Warszawy, ale po drodze musieliśmy się przesiadać.
Na stadion Agrykoli wpadliśmy na pół godziny przed startem, gdy ten już pustoszał, bo wszystkie uczestniczki ruszyły już w kierunku miejsca startu. Na szybko, szybko pod jakimś reklamowym balonem przebrałam się i pobiegłam za znikającym różowym tłumkiem.



Pamiętałam jak to wyglądało w zeszłym roku. Ponieważ nie jest to typowy bieg - więc nie ma żadnych stref czasowych, panie ustawiają się dowolnie. A ponieważ pierwszy kilometr biegnie jedną z alejek Parku Łazienkowskiego, w tłumie biegnie się mało komfortowo. Gdzieś tam poprzepychałam się trochę do przodu, aż nadziałam się na moją sąsiadkę z piętra (której sama zresztą powiedziałam o biegu), a niedaleko niej za barierkami stał mój małżonek z dzieciakami.

Piąteczka na szczęście

Wreszcie start. Boczkiem, boczkiem i slalomem skikałam sobie pomiędzy kobietkami. Skręt w ulicę Belwederską. Pamiętałam z zeszłego roku, że za chwilę zacznie się jedyny, za to solidny podbieg na trasie. W zeszłym roku dopingowałam inne panie, które przechodziły do marszu. Teraz było podobnie i sprawiało mi to dziką radochę - szczególnie, że panie po słowach zachęty i otuchy i zagrzewania do boju, zaczynały z powrotem truchtać. Usłyszałam i "dziękuję" i "tak jest, panie komendancie!" :)
No i biegłam sobie. Jak najszybciej potrafiłam. Robiło się coraz luźniej - więc było to łatwiejsze. Za to z nieba lał się żar i słonko wybierało siły. Gdzieś na trzecim kilometrze minęłam się z moją kibicującą rodziną. Tibor chcąc mi zrobić jak najlepsze zdjęcie, zaczął biec z boku, aż go jeden z pilnujących policjantów pogonił:)

Maaamaaaa!

Nie pisałam nigdy, że umiem lewitować?

No i leciałam tak sobie płuca wypluwając. Dobrze, że już cały czas z górki było. Wreszcie ostatni zakręt i meta. Na którą wpadłam jak się potem okazało jako 38 kobieta. Chwila dla uspokojenia oddechu, medal i ...widzę przed sobą Agatę Matejczuk. Agata zajęła pierwsze miejsce w kategorii KK na Biegu Rzeźnika. Rano rozmawiałam z mężem, że jakoś tak się stało, że drugim dziewczynom pogratulowałyśmy, a pierwszemu zespołowi nie i że szkoda. Oczywiście, że takiej okazji nie przegapiłam- podeszłam, zagadałam, pogratulowałam.
Potem powoli ruszyłam w kierunku stadionu, rozglądając się za rodziną. Nie zauważyłam ich - więc znalazłam wolny leżak i zaległam w pobliżu wejścia czekając aż się pojawią. Czekałam i obserwowałam sobie wchodzące uczestniczki. Jedne mniej, drugie bardziej zmęczone. Ale wszystkie zadowolone. Niektóre same, piszące smsy jak poszło, inne dzielące się wrażeniami z koleżankami. Starsze, młodsze, chude i te grubsze. Fajnie!
Wreszcie pojawia się moja zgraja
Po dekoracjach, losowaniu nagród od sponsorów, spóźnionym rozciąganiu, przerwie na watę cukrową, ruszamy do domu. Tym razem właściwym autobusem :)


zostałam odnaleziona:)

znajdź dziecko nr 2 :)

relaksik z sąsiadką


PS. Tak, udało mi się zrobić życiówkę:)

sobota, 27 czerwca 2015

Jeszcze o tym biegu na literkę R

Jeszcze o tym biegu na literkę R
Jak już pisałam na FB, chwilowo byczę się. Więc w ramach byczenia powrócę jeszcze do Biegu Rzeźnika i opowiem trochę o stronie technicznej.

Początek moich przygotowań przypada na grudzień. Co prawda było wtedy jeszcze przed losowaniem, więc nie wiedziałam czy w ogóle z Ewą wystartujemy, ale plan B zakładał, że jak nie Rzeźnik to Maraton Gór Stołowych.
Podglądam sobie historię Endomondo i ewidentnie widać, że od grudnia wzięłam się do roboty:

Widać, że ilość kilometrów wzrosła. Pewnie część osób by mnie wyśmiało widząc te liczby - ale jak na mnie i biorąc pod uwagę ile do tej pory biegałam, to naprawdę był skok w górę.
Od 1 grudnia do 5 czerwca wyszłam 84 razy biegać. Większość tego biegania odbywała się w promieniu 5- 8  kilometrów od domu (w Warszawie mieszkam, tak dla ścisłości. Nie w Zakopanem ;). Wyjątek stanowiły zawody: półmaraton na Gran Canarii w lutym, maraton w Paryżu w kwietniu i na koniec wyjazd w Bieszczady na rekonesans trasy na trzy tygodnie przed biegiem.
Oprócz tego z bliższych startów był Bieg Chomiczówki w styczniu (ale on się kwalifikuje pod 5-8 kilometrów od domu), Półmaraton Warszawski w marcu i poznański Wings for Life w maju (ten ostatni bieg, pomimo, że też uliczny był ze względu na swoją formułę i warunki pogodowe dobrym treningiem głowy i buntującego się ciała)

Raz w tygodniu chadzałam na zajęcia Boot Camp, a od stycznia, gdy Piotrek z Magdą postanowili treningi prowadzić pod własnym szyldem - na Power Training. Tych zajęć odbyłam w sumie 13. Najbardziej sumiennie pojawiałam się w lutym i w marcu - potem zaczęło mi się to trochę rozłazić ze względu na zaplanowane starty - bo albo byłam tuż przed zawodami i nie chciałam się zmęczyć, albo byłam po zawodach i dochodziłam do siebie :) Ale to co pochodziłam to moje i mogę z czystym sercem powiedzieć, że ta godzina treningu w tygodniu dużo mi dała. Te wszystkie pompki, burpeesy, podskoki, wyskoki, wypady, planki, brzuszki były fajnym uzupełnieniem mojego biegania. Wzmocniły mi nogi, wzmocniły mi core. No i nie mogę zapomnieć o biegowej tabacie :) Miałam jej dosyć - ale widziałam efekty - życiówki na płaskich dystansach posypały mi się tej wiosny :).

Im bliżej było czerwca, tym bardziej skupiałam się na bieganiu pod górkę. Najpierw chodziłam sobie do parku Moczydło, by tam męczyć Kopiec Moczydłowski. Wyglądało to mniej więcej tak:

Potem przerzuciłam się na Forty Bema, które może i nie oferowały tak długiego podbiegu, ale są bardziej różnorodne. Górek, góreczek, podbiegów, zbiegów, piachu, korzeni, trawy jest tam trochę i pomimo, że kręci się tam człowiek jak smród po gaciach, to można się zmęczyć.


Pisałam coś o kręceniu się jak smród po gaciach? :))
Gdy zrobiło się cieplej, dzieciaki zaczęły dojeżdżać do szkoły i przedszkola na rowerach. Postanowiłam odprowadzanie ich wykorzystać z pożytkiem dla siebie - i po prostu biegłam za nimi. Do domu wracałam przez Fort Bema, kręcąc moje kółka. Potem prysznic - i do pracy.

Im było bliżej czerwca tym bardziej skupiałam się na sile. Coraz mniej truchtałam po płaskim, po chodnikach, a coraz więcej było Fortów. Na koniec nawet jak robiłam sobie dłuższe biegi - to na koniec, na zmęczeniu i tak dożynałam się w parku. Nie mając pod ręką prawdziwych gór i nie mając za bardzo możliwości weekendowych wyjazdów, starałam w ten sposób przygotować organizm do tego, że będzie ciężko.

Pierwszy i jedyny wyjazd w góry miał miejsce na trzy tygodnie przed biegiem. Z moją partnerką, Krasusem, Bo, Pawłem i Bartkiem pojechaliśmy obwąchiwać trasę biegu. Dla mnie był to też sprawdzian: co to moje trenowanie na nizinach, głównie pod domem dało.
Okazało się, że nie jest źle. Że nie odstaję od towarzystwa, a są momenty, gdzie idzie mi całkiem, całkiem. Okazało się również, że kocham zbiegi :) Co prawda Rzeźnik trzy tygodnie później moją miłość wystawił na ciężką próbę - bo co innego zbiegać mając 15 kilometrów w nogach, a zupełnie co innego gdy ma się ich siedemdziesiąt - ale wtedy ten wyjazd mocno podbudował moje morale. Na tyle mocno, że kolejne podpytywanie mojej biegowej partnerki czy robimy jakieś założenia czasowe, nie zbyłam stwierdzeniem, że co będzie - to będzie, tylko rzuciłam cyframi.

Plan minimum nie wzbudził w Ewie emocji - obie byłyśmy zgodne co do 13 godzin. Ale plan maksimum - czyli próbować złamać czas zeszłorocznego trzeciego teamu kobiecego, który wynosił 12:21, spowodował już pewną nerwowość :)
Ewa przyjęła jednak plan na klatę i jako ta bardziej poukładana część Matek parę dni później wysłała mailem planowane międzyczasy na przepakach :) Nie mam pojęcia w którym momencie rozpiskę zaczęłyśmy wyprzedzać. W Cisnej byłyśmy bodajże 4 minuty później niż zakładałyśmy.
A potem Ewie wyładował się zegarek, a ja...a ja aż tak bardzo poukładana nie jestem :) Biegłam tak jak mi nogi pozwalały, tak, żebyśmy się nie pogubiły. Co z tego wyszło - to już wiecie :)

Jak mi się z Ewą biegło? Było dobrze. Miałam stresa przed startem. Niby życiówki na biegach ulicznych w półmaratonie i maratonie mamy mocno zbliżone. Ale to góry -więc jakby trochę inaczej. Przed zawodami biegłyśmy ze sobą chyba cztery razy. Raz wybieganie po lasach w okolicach Wawra, raz rundka po Warszawie przez kopce, raz przez część trasy Półmaratonu Warszawskiego i na koniec Bieszczady.
 I po tych Bieszczadach wróciłam z mętlikiem w głowie. Ewa pojechała tam z lekka umierająca po zatruciu pokarmowym, osłabiona i nie w pełni sił. Ja się mentalnie trochę miotałam: czy powinnam zostawać z Ewą, czy biec z grupą. Czy nie będzie miała za złe, jeśli gdzieś sobie polecę przodem? Generalnie te Bieszczady, które miały stanowić taką kropkę nad i jeśli chodzi o współpracę nas, jako teamu, przez chorobę Ewy - nic nie wyjaśnił:) Wiedziałam tylko, że najprawdopodobniej będę ciut mocniejsza na zbiegach i muszę się pilnować, żebyśmy się nie pogubiły. Ewa natomiast tłukła w trakcie przygotować o wiele więcej kilometrów - potrafiła nawet przekroczyć ich 300 w miesiącu, (liczba, do której ja się nigdy nie zbliżyłam) - więc byłam pewna, że jak tylko dojdzie do siebie po zatruciu - to moc będzie i obym jej dotrzymała kroku.

Ustaliłyśmy przed biegiem, że przy zbiegach stosujemy metodę wyczytaną u Dołęgowskich - bieganie po śladach prowadzącego. I to się sprawdziło.
Dogadałyśmy też co się z nami dzieje na dużym zmęczeniu. Ewa stwierdziła, że pewnie wyciągnie słuchawki i będzie w nich biegła (zapomniała o nich :). Ja ostrzegłam, że zmęczona nie gadam i nie lubię odpowiadać na pytania. Skupiam się w tedy na wysiłku i mam  trudności, żeby w ogóle ogarnąć co ktoś do mnie mówi.
Pod tym względem myślę, że się dograłyśmy. Biegłyśmy cały czas razem. co wcale nie jest takie łatwe. Nawet sobie nie wyobrażacie ilu mijałyśmy zawodników biegnących samych, bez partnerów.

Co nam wyszło? Noo - czas nam wyszedł z nawiązką :).
Sprawdził się też pomysł podpowiedziany przez Pawła, żeby pierwszą część dystansu pobiec bez plecaków, z pasem biodrowym z bidonem. Sprawdziły się kijki Black Diamonda. Na zmęczeniu, w biegu, dłużej mi szło ich składanie na odcinkach, gdzie ich nie potrzebowałam. Pewnie mogłabym sobie darować te kombinacje sprzętowe - ale bałam się, że komuś niechcący zrobię krzywdę (sama o mały włos bym nie zarobiła końcówką w oko, więc wolałam biec ze złożonymi).

Buty, speedcrossy też dały radę. Pamiętam, że część osób na FB radziła mi wziąć sobie na jeden z przepaków zapasowe. Pod koniec stopy już mnie bolały, przy zbiegach czułam każdy kamień - ale myślę, że po tylu kilometrach w każdych butach tak bym się czuła. Zmasakrowany mam jeden paznokieć i dalej go obserwuję czy postanowi mnie opuścić czy zostanie na dłużej. Na razie jego niezbyt ładny kolor maskuję lakierem do paznokci :)

Pomimo, że dystans był zacny, nie założyłam getrów kompresyjnych. Czemu? Powód był prozaiczny: z prognoz wynikało,że będzie lampa. Ja jestem z osób, które bardzo szybko się opalają. Jak sobie wyobraziłam moje nogi opalone w wąski pasek nad i pod kolanem, którego za Chiny bym się nie pozbyła - to postanowiłam z kompresji zrezygnować.

Miałam ze sobą różne dostarczacze energii. Był baton Chia Charge, były żele Squeezy, były żele SIS. Okazało się, że dla mnie strzałem w dziesiątkę były właśnie SIS. Żele, których nie trzeba popijać wodą, łatwo je "wyciućkać" z opakowania, bo są rzadkie. I nie są za bardzo słodkie.
W sumie zjadłam cztery SIS-y i jeden żel pomidorowy Squeezy. Plus kawałek żółtego sera na punkcie w Smereku. Chia nie spróbowałam. W ogóle nie miałam ochoty nic gryźć stałego. Nawet ten plasterek sera stawał mi w gardle.
Myślę, że mogłam tych żeli zjeść więcej. Szczególnie jak usłyszałam ile ich pochłonęli zwycięzcy - czterdzieści cztery (sic!)

Co nam nie wyszło? Myślę, że duże pole do popisu dawała tzw. droga Mirka. Szuterek lecący lekko w dół, na którym można sporo nadrobić. O ile ma się siły po zbiegu z Fereczatej :) My tej siły nie miałyśmy - ten fragment trasy pokonałyśmy Gallowayem. maszerując i truchtając na zmianę.
Z drugiej strony myślę, że gdybyśmy  usiłowały to pobiec w ciągu - nie miałybyśmy siły na połoninach. Więc w sumie dobrze wyszło jak wyszło. Widocznie tak miało być.

Przepaki. Tu bez dwóch zdań mogłyśmy coś urwać. W Cisnej i w Smereku mogłyśmy zabawić krócej - wyszło nam po 6,5 minuty. Myślę, że jakbyśmy pilnowały czasu - i w ogóle wcześniej ustaliły ile czasu spędzamy na każdym z przepaków - spokojnie byśmy po 3 minuty były w stanie urwać. Sześć minut do przodu...
Jak ważne są czasy spędzone na punktach, niech uzmysłowi takie małe gdybanie: druga para kobieca wbiegła na metę osiem minut przed nami. Gdybyśmy zaoszczędziły te 6 minut - przewaga skurczyłaby się do dwóch minut...Ale tak jak pisałam - to czyste gdybanie i daleko idące spekulacje mające na celu lepsze uzmysłowienie że punkty i czas na nich spędzony jest bardzo ważny. Dużą sztuką jest spędzić na nich jak najmniej czasu. A wierzcie mi - że gdy człowiek mega zmęczony dociera w miejsce z izotonikami, colą, żarciem - bardzo ciężko jest się zmobilizować i szybko zwiać.

Generalnie dobrze wyszło jak wyszło. Co ja piszę: rewelacyjnie wyszło! Ale jeśli chodzi o biegi górskie, dalej jestem taka malutka. Ale będę się uczyć.
Na pewno jeszcze w tym roku powrócę z mężem w Bieszczady - zamierzamy wziąć udział w Ultramaratonie Bieszczadzkim. Plany przyszłoroczne są w fazie omawiania:)




środa, 17 czerwca 2015

Szczęśliwi biegają ultra

Szczęśliwi biegają ultra
Książka Magdaleny i Krzysztofa Dołęgowskich trafiła do mnie dzięki uprzejmości wydawnictwa Galaktyka. Trafiła w bardzo gorącym okresie, bo tuż przed Biegiem Rzeźnika.
Tak - widziałam, że wszyscy dookoła odmieniają tę książkę przez wszystkie możliwe przypadki, ale podeszłam do niej z lekką rezerwą. Mam na swoim koncie kilka przeczytanych pozycji o tematyce biegowej i żadna z nich jakoś masakrycznie mnie nie porwała.

Zaczęłam czytać...i wsiąkłam. Książkę przeczytałam w trzy dni, przekazując ją od razu mężowi.

Autorzy uchylają nam drzwi do świata biegów ultra.  Piszą o swoich początkach, startach, porażkach i zwycięstwach. Opowiadają o innych zawodnikach, opisują imprezy. Przekazują nam swoje spojrzenie na treningi, dietę, sprzęt. A przez to wszystko przebija się pasja i radość.
Człowiek ani się obejrzy, a dociera do końca książki. I chce więcej. Naprawdę, na żywo, pognać gdzieś przez góry.

Ta książka dała mi niezłego powera przed Rzeźnikiem (zresztą z Ewą skorzystałyśmy z jednej rady zawartej w książce). Przypomniała mi wszystkie fajne chwile podczas wspólnego startu z mężem na Maratonie Gór Stołowych, gdy na zmianę łapiąc kryzysy wspieraliśmy się wzajemnie.

Wiecie co jest jeszcze w niej fajne? Oni są tacy...normalni. Ciężko na przykład utożsamiać się z takim Kilianem Jornetem ("Biec albo umrzeć"), który w wieku siedmiu lat zdobywał z mamą czterotysięczniki. Można podziwiać i mówić WOW.
Z Magdą i Krzyśkiem jest inaczej. Czytasz i myślisz, że mają takie same problemy, słabości. W wielu sytuacjach odnajdujesz analogię do własnego życia. I czujesz, że też, na miarę własnych możliwości możesz odnaleźć w sobie pasję i robić to co lubisz.
Książka dla każdego - dla biegaczy i nie tylko.


poniedziałek, 8 czerwca 2015

Ku górze, ku niebu, w dolinę, ku mecie- XII Bieg Rzeźnika część 3

Ku górze, ku niebu, w dolinę, ku mecie- XII Bieg Rzeźnika część 3
Ku górze, ku niebu
w dolinę, ku mecie
medal co tam czeka,
co najdroższy na świecie.


I teraz, proszę państwa zaczyna się Rzeźnik. Ponad pięćdziesiąt kilometrów w nogach, a tu trzeba wdrapać się na Połoninę Wetlińską, zbiec i znów wdrapać na Połoninę Caryńską.
Czułam już zmęczenie. Czułam w żołądku colę, ser, burna, wodę. Dlatego żelu nawet nie próbowałam wciągać, bo ewidentnie byłby tym miętowym opłatkiem z Monty Pythona :)
Zmęczone szłyśmy jak automaty. Tam gdzie się dało truchtałyśmy. A czasem nie, bo żadna z nas nie miała już siły. Zresztą nie tylko my. Coraz częściej się zdarzało, że nasze uprzejme przepuszczanie zespołów, które wlokły się za nami w ogonie i wydawało nam się, że są szybsze, nie wywoływało entuzjazmu :) Rozmów, dowcipkowania, które słychać było na początku już też nie ma. Każdy walczył ze sobą, ze słońcem, z podejściem.
Wreszcie końcówka podejścia pod Smerek. Podnoszę głowę i ze zdziwieniem jakieś 30 metrów przed nami znów widzę dziewczyny z trzeciej pozycji.  Zdobywają grzbiet i znikają mi z oczu. My mamy jeszcze trochę wdrapywania się po kamieniach.
Wreszcie jesteśmy na górze. Dookoła piękne widoki na Bieszczady. Zaczynam biec, bo przez podejście zaczyna spadać nam średnie tempo. Zmęczona i chyba lekko już otępiała robię krok za krokiem wpatrując się w kamienie, żeby się nie wywalić. Kątem oka rejestruję jakiś zespół na poboczu, który mijamy. Mój zmęczony umysł potrzebuje kilku chwil, żeby przetworzyć obraz i wypluć dane.
To była Agnieszka z Gośką! Jesteśmy trzecie! Ranyboskie, trzeba uciekać, uciekać!
Chyba podkręciłam tempo. Chyba Ewa chwilami nawet protestowała. Wzdłuż szlaku masa ludzi. Część to przypadkowi turyści nie do końca zorientowani co się dzieje, ale część wdrapała się na górę tylko dla nas. Kolejny kibic informuje nas, że jesteśmy trzecie. Ewa z tyłu protestuje, że raczej nie. Odwracam się i informuję ją, że tak, jesteśmy, bo jakiś czas temu wyprzedziłyśmy dziewczyny.
Ewa dostaje oczu jak pięć złotych i już nie narzeka na tempo.
Nie mam pojęcia czy zorientowały się, że je wyprzedziłyśmy, ale wiem, że będą gonić. Uciekać, trzeba uciekać!
Przed nami Chatka Puchatka, słychać doping ludzi, gdy kolejne zespoły przebiegają koło schroniska.
Wreszcie jesteśmy i my. Na górze znów widzę dzieciaki i męża. O, kurczę! Moje dzieci się tu wdrapały?







 Za schroniskiem zaczyna się zbieg. Robię co mogę, ale zmęczone nogi są dziwnie sztywne. Często przechodzę do marszu w miejscach, w których trzy tygodnie temu zbiegałam bez problemu. Ale dalej przemy do przodu, w dół, w dół, do ostatniego punktu w Berehach.
Na punkcie wlewam w siebie jakieś straszne ilości izotoniku - suszy mnie strasznie. Ewa znajduje ratownika, który zamraża jej stopę lodem w sprayu - coś na zbiegu ją kłuło i zaczyna pobolewać.
Jeszcze ma w planach uzupełnienie wody, gdy widzę jak ścieżką z góry zbiegają dziewczyny, przed którymi zwiewamy.
 Szybka decyzja żeby zwinąć się z punktu bez uzupełniania wody. Ja mam na plecach 3 litrowy bukłak, wody mam więcej niż Ewa. Jakby co - będziemy się dzielić.
Wylatujemy nadal na trzeciej pozycji i jako 128 zespół w generalce.
Krok za krokiem zaczynamy podchodzić pod Caryńską. Mordercze podejście. Czuję się jak zombie. Przez tą ucieczkę z Berehów znów nie łyknęłam żelu. Ewa ponownie wychodzi na prowadzenie, ja wlokę się za nią. Ale nie zatrzymujemy się. Uciekać trzeba. Gdzieś w połowie drogi robimy przerwę może na 30 sekund. Na tyle, żebym jednak coś zjadła i popiła.
Nie wiem czy to dlatego, że żel zaczął działać czy dlatego, że droga zaczyna się robić mniej stroma - a może i jedno i drugie, ale nasze tempo przestaje być aż tak ślimacze. Jest tylko ślimacze :)
Wreszcie góra. Tam gdzie się da staram się truchtać, tam gdzie nie mam siły staram się, żeby ten marsz był energiczny.
Na razie dziewczyn nie ma za nami, ale nie popuszczamy. Wreszcie zbieg. Pamietam go - trudny, stromy i długi. Ostatni wysiłek. I znów - w wielu miejscach przez które trzy tygodnie temu biegłam, tu przechodzę w marsz. W dół, w dół.
Zerkam na zegarek. Niecałe cztery kilometry do mety. I dwadzieścia minut do 12 godzin. Czy damy radę? Czy damy radę tak szybko zbiegać? Liczę trochę na to, że wskazania Garmina są nieprecyzyjne, że w rzeczywistości mamy bliżej do mety.  Informuję Ewę, że ocieramy się o złamanie dwunastu godzin, ale musimy dać z siebie wszystko. Zaczynamy szaleńczy zbieg. No dobra - przynajmniej nam się tak wydaje :) Od kibiców słyszymy, że jeszcze 1,5 kilometra do mety. Garmin zaniżył dystans, jak dobrze! Zdążymy!
Wreszcie koniec lasu, jeszcze ostatni stromy zbieg przez łakę. Już lecimy wzdłuż strumienia. Mijamy tabliczkę 500 metrów do mety. Mostek, ten mityczny mostek prawie na samym końcu.
W tym roku trasa została trochę zmieniona i meta jest 300 metrów dalej. Jeszcze kawałek szosą, łapię Ewę za rękę i wpadamy na metę. Płaczę. Udało się, nie wiem jak- ale się udało. Jesteśmy trzecie! Dobiegłyśmy poniżej 12 godzin!


A dzieciaki za nami :)


Ewa - dziękuję Ci! Byłaś wspaniałą towarzyszką. Udało nam się! Wskoczyłyśmy na pudło! Zrobiłyśmy czas o którym mi się nie śniło. I powiem Ci jeszcze, że z pierwszej trójki kobiecych zespołów tylko nam udała się sztuka, że z punktu na punkt poprawiałyśmy swoją pozycję: zaczęłyśmy jako 310, skończyłyśmy 122. Z dumą mogę powiedzieć, że rozpierdoliłyśmy kiosk, o!




Dzień później Agnieszka z Gośką umówiły się ze mną na spacer i spytki:) Oprócz wymieniania wrażeń z biegu i pytań kiedy je wyprzedziłyśmy (ha! Jednak nie zauważyły) i dlaczego nic nie zawołałam (nawet, gdybym od razu zauważyła, że je wyprzedzamy, też bym się nie odezwała:P), padło pytanie jak się przygotowywałam.
Zaczynam mówić, że biegałam po Fortach Bema i robiłam podbiegi na górce na Moczydle i nagle przerywam i zaczynam sobie zdawać sprawę jak to brzmi.
Stoją przede mną dwie dziołchy: jedna twarda skiturówka, wygrywająca zawody narciarskie, druga wspinacz górski, mająca za sobą pierwsze polskie przejście drogi na Fitz Royu, mająca o wiele większe doświadczenie w biegach górskich, a trzecie miejsce zwinęła im matka trójki dzieci, która do biegu ultra przygotowywała się w parku pod domem...



A TU relacja mojej partnerki


Ku górze, ku niebu, w dolinę, ku mecie- XII Bieg Rzeźnika część 2

Ku górze, ku niebu, w dolinę, ku mecie- XII Bieg Rzeźnika część 2
Biegnij, biegnij żwawo
górami, lasami
Nad strumykiem przeskocz
schyl się pod drzewami



Początek jest mało górski. Asfaltowa droga, potem jakaś szutrówka. Agnieszka z Gosią, zeszłoroczny trzeci team damski, mówiły mi, że źle wspominają ten etap. Że nudno, nic się nie dzieje.
My z Ewą w ogóle tego tak nie odczułyśmy. Mam wrażenie, że pomogły nam starty uliczne. Asfalt i kupa ludzi dookoła - nic nowego. Jedyna trudność, że trzeba w tej kupie i ciemności pilnować, żeby się partner nie zawieruszył. Zdziwiła nas ilość facetów ruszających w krzaki za potrzebą. To sam początek biegu przecież.
Potem skręciliśmy w las. Nie mam jakiś mega wspomnień z tego etapu. Trochę w dół, trochę w górę. Wąska ścieżka, masa ludzi, których trudno wyprzedzić. Nawet jak robiło się szerzej, to od razu wychodził urok formuły biegu - czyli w parach. Pary zaczynały biec koło siebie - i też się nie dało wyprzedzić :) Co w sumie myślę, na dobre nam wyszło.
Główną atrakcją były strumienie - tych przepraw były chyba cztery. Minusem były korki, które się robiły. Czasem dlatego, że nie było miejsca, żeby pokonać przeszkodę wodną bokiem, czasem dlatego, że ludzie zamiast próbować znaleźć inny wariant stali i czekali. Z tymi wariantami też trzeba było uważać, o czym przekonałam się na własnej skórze. Próba przejścia po mokrej kłodzie, skończyła się dla mnie orłem. Na szczęście nic się nie stało, a od razu ze trzy pary rąk zaczęły mnie dźwigać z błota.
Czas mijał, niebo zaczęło szarzeć, dało się w końcu wyłączyć czołówki. A potem słońce pojawiło się między drzewami. Godzina piąta rano, sznur biegnących ludzi, wiatr wiejący między gałęziami i czerwone, poranne, świeżutkie słońce oświetlające to wszystko ciepłym, pomarańczowym światłem. Magicznie.
Drugi taki moment, gdy człowiek żałuje, że nie ma aparatu w oczach, był parę kilometrów dalej. Słońce już było wyżej, ale dalej oświetlało biegaczy raczej w poziomie niż w pionie. Wąska ścieżka przez ogromne liście łopianu, ludzie rzucający cienie i w powietrzu leniwie płynące kłaczki jakiejś kwitnącej rośliny.
Ale żeby nie było tak romantycznie, zejdę na bardziej przyziemne tematy. Przed startem zastanawiałam się co zrobi mój organizm z kwestią toalety. Tak mam, że za grubszą sprawą chadzam z reguły rano. Ale tu bieg zaczynał się o trzeciej w nocy. Zbiegi ku przełęczy Żebrak spowodowały, że moje kiszki zostały bardzo gruntownie wytrząśnięte. Aż za gruntownie. Skręcić w las nie chciałam - bo nie było miejsca, w którym mogłabym się w miarę skutecznie schować przed innymi biegaczami, a w tamtym momencie czułam, że to może się skończyć naprawdę dłuższym posiedzeniem. Zaciskałam zwieracze i postanowiłam dotrwać do przepaku w Cisnej. Tam kojarzyłam toy-toye.

Na Żebraku zameldowałyśmy się jako 310 zespół w ogóle i siódmy kobiecy.  Do Cisnej zarejestrowałam dwie ekipy kobiece, które wyprzedziłyśmy - i zarejestrowałam dobrze, bo do Cisnej dotarłyśmy już jako piąte i na 244 pozycji w generalce.

Bieg do przepaku przez miejscowość wspominam rewelacyjnie. Nie byłyśmy jeszcze zmęczone, ludzie powychodzili już z domu i kibicowali. A już sam podbieg tuż przed boiskiem, na którym był przepak - normalnie ciary po plecach. Szpaler ludzi, drących się, krzyczących, klaszczących.
W Cisnej zdjęłam długi rękaw - robiło się coraz cieplej, zamieniłyśmy z Ewą pasy biodrowe na plecaki z bukłakiem i wzięłyśmy kijki (dopiero od tego momentu były dozwolone). Było małe zamieszanie, bo obsługa nie mogła znaleźć kijów Ewy, ale na szczęście wszystko się odnalazło. Przy okazji zerknęłam na sprzęt innych zawodników. Logo Black Diamonda przewijało się dość często. Chyba podjęłam dobrą decyzję z kijkami tej firmy.
Moje jelita postanowiły się uspokoić, na szczęście. Jedynym ewentualnym problemem był pęcherz - ale dawał znać na tyle delikatnie, że postanowiłam nie tracić czasu i ruszyłyśmy dalej. Ta część trasy była nam już znana z rekonesansu sprzed trzech tygodni. Jeszcze raz przebiegnięcie przez rozkrzyczany tłum, mostek i skręt na szlak. Od razu zrobiło się pod górkę, a ja sobie przypomniałam, że miałam plan łyknąć żel zaraz po wybiegnięciu z punktu. Niedobrze, niedobrze. Moje gapiostwo przypłaciłam spowolnieniem - Ewa zaczęła nadawać tempo z kijkami. Naprawiłam swój błąd jak tylko zrobiło się mniej stromo.
Podejście pod Małe Jasło i Jasło jest strome i męczące. Bardzo się ucieszyłam, gdy zaczęły się single traczki trawersujące zbocza. To podejście od razu rozciągnęło stawkę zawodników. Już nie było tak tłoczno jak na początku. Ludzie zbijali się w grupki po kilka osób, pomiędzy nimi były długie przerwy. Wreszcie Fereczata i zbieg. Zbieg, który trzy tygodnie temu zapamiętałam jako trudny i techniczny. Dobrze go zapamiętałam:) Wtedy jego pokonanie sprawiło mi dużą radochę - ale wtedy nie miałam tylu kilometrów w nogach i dookoła nie było tylu ludzi. No i nie była sama. Nawet jak mnie udało się gdzieś złapać rytm i zbiec fragment szybciej, Ewa zostawała przyblokowana ludźmi, którym ten zbieg sprawiał większy kłopot. Generalnie skończyłyśmy z mocno zmasakrowanymi "czwórkami".  Na tyle mocno, że choć wiedziałyśmy, że teraz nas czeka około 8 kilometrów tzw. Drogi Mirka, nieużywanej drogi lecącej lekkimi zakosami cały czas w dół, nie byłyśmy w stanie po niej biec w ciągu. Mnie w dodatku dorwała kolka i trzymała prawie do samego punktu. Biegłyśmy więc fragmentami, wyznaczając sobie a to jakieś drzewko, a to jakieś pieniek za punkt graniczny od którego zaczynamy biec/zaczynamy maszerować.
Myślę, że to był dobry pomysł, bo dzięki temu nasze nogi odpoczęły trochę i nie zarżnęłyśmy się do końca.

Ten fragment trasy to też pierwsza niespodzianka, gdy tuż po zbiegu z Fereczatej, jakieś 10 metrów przed nami zobaczyłam plecy wspominanej już tu Agnieszki. Żaden proces myślowy nie zaszedł jednak w naszych głowach - potwierdziłyśmy tylko między sobą ten fakt. Mu byłyśmy zmachane, pakowałyśmy kijki do plecaka, żeby nie przeszkadzały, przeszłyśmy do marszu, a Agnieszka ruszyła truchtem. No ale ona miała przecież łamać z partnerką 12 godzin, my nie miałyśmy takich ambicji. Pozazdrościłam tylko trochę w duchu,że dziewczyny są w stanie od razu truchtać.

Na końcu Drogi Mirka czekali na nas kibice:)




Tibor co prawda miał wizję, żeby dotrzeć z dziećmi już do Cisnej, ale powiedziałam mu, żeby dał sobie spokój. Po co ściągać z łóżek dzieci skoro świt. Na drugi przepak w Smereku już dotarli, tak samo jak rodzina Ewy.
Wpadłyśmy na punkt, który oferował dobra wszelakie. Ja dopięłam się do coli i do żółtego sera. Ewa znalazła zupę pomidorową. Po chwili ruszyłyśmy dalej. Uwaga, uwaga - już jako czwarty zespół kobiecy i 173 w generalce. O tym, że jesteśmy czwarte poinformował nas starszy syn Ewy. Mój mąż krzyknął "macie stratę 7 minut!" Rany - jakie siedem minut? O czym on mówi? Okazało się, że mówił o trzecim zespole, czyli o Agnieszce i Gośce. Ale jakoś w dalszym ciągu nie miałam żadnych specjalnych zapędów na gonienie. Po prostu robiłyśmy swoje, na tyle na ile miałyśmy siłę.
Ruszyłyśmy ku Smerekowi, ku połoninom.

Wsparcie mentalne :)

Mamo, mamo, mam dla ciebie kwiatki!



Ku górze, ku niebu, w dolinę, ku mecie- XII Bieg Rzeźnika część 1

Ku górze, ku niebu, w dolinę, ku mecie- XII Bieg Rzeźnika część 1
Komańcza - Ustrzyki, trasa dobrze znana
Wraz ze wschodem słońca
startujemy z rana



Ha, ha. Znów mam problem z ogarnięciem myśli. Tyle rzeczy się działo, tyle emocji.
Zacznę od końca - część z Was już wie, że z Ewą ukończyłyśmy bieg jako trzeci team kobiecy z czasem 11:54:37!!.
W dalszym ciągu jestem w dużym szoku i chodzę z lekka ogłuszona tym faktem - bo plany miałyśmy ciut skromniejsze :) Narzekać jednak nie mam zamiaru, że wyszły nam z nawiązką i lekkim przytupem :)
Teraz część osób powinna się zdziwić, że ja miałam jakiś plan. Ja, która potrafi na starcie maratonu zastanawiać się w jakim tempie pobiec :)

Plan minimum ustaliłyśmy na 13 godzin. Plan maksimum: pobić zeszłoroczny czas trzeciej pary kobieciej czyli 12:21. Dziewczyny biegły zresztą i w tym roku. Od Agnieszki wiedziałam, że chciały teraz łamać 12 godzin, żeby móc wybiec na dodatkowe 20 kilometrów, na wersję Hardcore.
Tak więc rozumiecie: nawet przez głowę nam nie przeszło, że zdołamy wbić się na pudło.


Na miejsce dotarłam z rodzinką dzień przed biegiem wczesnym popołudniem. Podróż była z małymi przygodami, bo dziecko nr 2 postanowiło puścić hafta w samochodzie (nie mogłem mamusiu powiedzieć, że jest mi niedobrze, bo bym zwymiotował wcześniej).

Odebrałam z Ewą pakiety w Biurze Zawodów. Pierwszy raz spotkałam tylu znajomych, co i rusz mówiłam do kogoś cześć.


Matki Dwie w miejscu przepaku w Cisnej. Zgodnie z planem miałyśmy się tu pojawić następnego dnia w okolicach siódmej rano



Zaczął się czas ostatecznego przygotowania. Miotałam się trochę po pokoju, co i rusz zmieniając zawartość kupek z rzeczami. Założyć na siebie krótki rękawek i kurtkę Wolfskina, czy pod koszulką mieć cienką bluzę z długim rękawem? A żeli to ile wziąć ze sobą? A na przepak co zabrać?
W końcu doszłam ze wszystkim do ładu i składu, absolutnie nie wiedząc czy to co sobie wydumałam się sprawdzi i udałyśmy się z Ewą zanieść rzeczy do depozytów na przepaki w Cisnej i Smereku oraz na odprawę.
A potem pozostało tylko iść spać i nie zaspać.

I tu opowiem wam historię, która świadczy jak bardzo byłam spięta i zestresowana.
Poszłam spać koło 21.30. Budzik miałam nastawiony na 24:50 (pomimo, że start był o trzeciej nad ranem, trzeba było pojawić się w Cisnej o 1:30, skąd odjeżdżały podstawione przez organizatora autokary mające nas zawieść do Komańczy na start).
Obudziły mnie głosy dobiegające z korytarza, w tym kobiecy. Mój zaspany umysł stwierdził, że to Ewa z chłopakami z sąsiedniego pokoju, z którymi umówiłyśmy się na podwiezienie do Cisnej. Zerknęłam za zegarek i zobaczyłam końcówkę minutową: 50. Zaczęłam się ubierać i szykować. I gdy już miałam na sobie wszystko, włącznie z numerem startowym, czapką, czołówką, jeszcze raz zerknęłam na zegarek. Wskazywał 22:50...
W piżamę już mi się nie chciało przebierać. Zdjęłam buty, numer, czapkę - i poszłam jeszcze pokimać dwie godziny.
Pobudka nr 2 odbyła się już bez przygód:)

Za to prawdziwą przygodą był dojazd autokarem. Wsiadłyśmy do pojazdu, który lata świetności miał już za sobą i zaległyśmy nieopatrznie w pierwszym rzędzie.  Kierowca już na samym początku dał nam odczuć ile zaufania ma do pojazdu, który prowadził: " no, mam nadzieję, że ten rzęch odpali! A w ogóle gdzie jedziemy, bo ja pierwszy raz?" Pan przez cały czas rzucał tego typu komentarzami: "no, mam nadzieję, że czwórka nie wyskoczy! O, jak mi szyby zaparowały" - i rzucał się ze ściereczką do ich wycierania. Ale gdy to robił, nie do końca panował na kierunkiem jazdy i autobus zaczynał z lekka skręcać. A ponieważ jechaliśmy po drodze w remoncie, której druga część praktycznie nie istniała i jej poziom był z dobre 30 cm niżej, zastanawiałam się czy w ogóle zdołamy dojechać w jednym kawałku.
Na szczęście się udało, kierowca na koniec uraczył nas jeszcze jednym tekstem:" to tu mam was wysadzić? Bo ja nie wiem, ja tu pierwszy raz jadę" i udałyśmy się w kierunku startu.

Było zimno. Było pieruńsko zimno. Cieszyłam się, że ostatecznie pod krótki rękaw założyłam bluzę. Wyciągnęłam jeszcze kurtkę przeciwwiatrową a i tak szczękałam zębami.
Podobno na parkingu, gdzie zagoniono zawodników stały jakieś tabliczki ze strefami czasowymi, ale w tym tłumie nic nie widziałyśmy, a przepychać się nie było już za bardzo jak. W tłumie było trochę cieplej, kurtkę zdjęłam i schowałam.
Hałas, gwar, harmider, świecące czołówki, bezchmurne niebo z gwiazdami nad nami. Padł wystrzał.
Zaczęło się!

Część druga
Część trzecia
Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger