wtorek, 28 lipca 2015

NO RISK NO FUN część 2.

Początek trasy rowerowej to asfalt, dość ruchliwa droga. Wykorzystaliśmy ten fragment, żeby zjeść banany, napić się. Potem Tibor zaordynował skręt, też w asfaltową drogę, ale bardzo boczną, pustą. Od razu zrobiło się pod górkę - ale dzielnie zrzucałam przełożenia i kręciłam dalej.
Z każdym zakrętem mina rzedła mi coraz bardziej - bo za każdym widziałam drogę non stop wspinającą się do góry. Mocno do góry. Nie było żadnego znaku informującego o nachyleniu - ale parę podjazdów w górach widziałam i jestem pewna, że ten odcinek miał chwilami powyżej 10%. Wreszcie dałam za wygraną - z roweru zeszłam i zaczęłam go pchać pod niekończącą się górę. To wszystko w pełnym słońcu. Dziesięć kroków pchania- odpoczynek i picie. Dziesięć kroków...i tak dalej.
Wreszcie trochę się wypłaszczyło. Tibor coś tam zamruczał nad mapą i skręciliśmy w las. Podobno powinniśmy przeciąć żółty szlak i tym szlakiem dotrzeć od punktu kontrolnego. Droga w lesie nie była rewelacyjna - chwilami oboje pchaliśmy nasze jednoślady. A szlaku ni hu hu.
Wreszcie przedarliśmy się i wypadliśmy z lasu na otwartą przestrzeń. Widać oznaczenia szlaku, choć z dalszego mruczenia tiborowego wywnioskowałam, że na ten szlak powinniśmy wypaść w trochę innym miejscu. Znaczy coś po drodze pokręciliśmy. Grunt, że się odnaleźliśmy!




Docieramy do punktu. I widzimy, że dojechaliśmy do niego z zupełnie innej strony niż inne zespoły. Trudno - teraz trzeba myśleć o jak dalej jechać. Pomni jednak naszego pierwszego starcia z lasem, postanawiamy trzymać większych dróg, szutrów, nawet jeśli teoretycznie droga będzie dłuższa niż jakiś skrót przez las. Pchanie rowerów wcale nie jest szybkie.
Jak się potem okazało złamaliśmy to postanowienie i na dobre to nam nie wyszło :)

Chyba na tym etapie rejestruję dwa zespoły miksowe przed nami. Pewności nie mam - ale oznacza to, że prawdopodobnie jesteśmy w śród nich trzeci. Cóż - wariant lasem kosztował trochę czasu.
Musimy dotrzeć na przełęcz Przysłop. Ta część jest w sumie fajna - trochę asfaltu, trochę szutrów, polnych dróg. Nabraliśmy już wysokości, więc dookoła fajne widoczki. Tylko ten upał....Praktycznie non stop jadę przypięta do ustnika. Pot się leje z nas strumieniami. Cały czas chce mi się pić. Na plecach mam 3 litry wody, ale zastanawiam się czy wystarczy tego wszystkiego do następnego przepaku.

Jedziemy sobie przez jakieś wsie i dogoniliśmy jeden z zespołów mieszanych. Pani, która widać było, że wymordowana jest upałem potwornie, na widok wyprzedzającej jej - nazwijmy to po imieniu - rywalki- nagle dostaje przypływu sił witalnych i przyspiesza. Wyprzedza mnie. Za jakiś czas znów tą samą parę wyprzedzamy. A potem spada mi łańcuch, Tibor musi zmienić mapę i znów jesteśmy doganiającymi :)
A potem znów coś pieprzymy w nawigacji i znajdujemy się w trochę innym miejscu niż powinniśmy :)) Udaje nam się na szczęście szybko ogarnąć i trafiamy na właściwą drogę. I na pierwszy, mocno techniczny zjazd po wielkich kamieniach.
W tym momencie bardzo cieszyłam się, że mam taki a nie inny rower, że amortyzacja przód i tył, że terenowe opony. Właściwy rower na właściwym miejscu, wybaczający błędy i strach. Tak, strach - bo chwilami śmierć w oczach miałam. Choć powiem, że jednocześnie to wynajdowanie drogi wśród dziur i kamieni sprawiało mi sporo satysfakcji.

Następny fragment naszej trasy to znów mozolna wspinaczka szutrową drogą. Szuter straszny - nie taki ubity, składający się z drobnych kamyczków. Kamyki są większe, całe podłoże jest dość miękkie i jedzie się po tym niewygodnie i powoli. Powoli po raz kolejny doganiamy znany już nam zespół mikstowy. Doganiamy i przeganiamy ich na zjeździe.
I gdy tak upajam się prędkością i tym, że nogi ciut odetchną od mozolnego kręcenia, mijamy jeszcze jedną parę, ewidentnie szukającą drogi.
Tibor zerka na mapę. Rzeczywiście gdzieś tu powinno być odbicie drogi w bok. Zatrzymujemy się. Dołącza do nas przegoniona parę minut temu para. Stoimy w trzy zespoły - trzy pierwsze zespoły miksowe i  razem deliberujemy czy droga, która idzie dość ostro w górę jest rzeczywiście tą, w którą powinniśmy skręcić. Zgadza się z mapą polanka naprzeciwko drogi. Wszyscy zaczynamy wpychanie rowerów pod górę, bo jechać po tym się nie da. W moim zmęczonym umyśle miga myśl, że przecież na odprawie słyszałam, że podczas rozkładania punktów dla zawodników, Jakub, organizator,  ani razu nie zsiadł z roweru. Pod to na bank by nie podjechał, choćby nie wiem jak był wysportowany. Ale nie dzielę się swoimi wątpliwościami z Tiborem. Zmęczony i przypalony słońcem umysł działa zbyt wolno. A szkoda - bo to był jedyny moment, gdy mieliśmy realną szansę wbić się na drugie, a kto wie czy i nie na pierwsze miejsce.
Jeden z zespołów zrezygnował - wracają z powrotem do szutrówki i zjeżdżają dalej w dół. Jak się potem okazało to była słuszna decyzja, która pozwoliła im wyjść na prowadzenie.
My kontynuujemy podchodzenie za dotychczasowym pierwszym zespołem. Idzie im to trochę szybciej, tracimy ich z oczu wśród drzew.
Dokąd nas zaprowadziło to podejście? Do zielonego szlaku turystycznego - ale takiego, że do tej pory jęczę na samo wspomnienie. Wąziutka ścieżynka idąca wzdłuż zbocza, taka, że ledwo jedna osoba się mieści. Najeżona kamieniami, korzeniami, pieńkami, gałęziami, krzakami. A my tam szliśmy ciągnąc jeszcze rowery....Nie muszę mówić jakie tempo mieliśmy. I nie będę mówić ile flug i "panienek"  tam poleciało wśród drzew. Bo najgorsze było to, że zainwestowaliśmy już tyle czasu, że nie warto było wracać z powrotem. Trzeba było iść do przodu w nadziei, że szlak w miarę szybko doprowadzi nas do normalnej drogi. Straciliśmy tam z dobre 30-35 minut.
Szlak w końcu rzeczywiście doprowadził do drogi. I na szczęście do właściwej, choć w tamtym momencie nie byliśmy tego tacy pewni. Dopiero, gdy w totalnych chaszczach nad strumyczkiem zlokalizowaliśmy następny punkt kontrolny, zyskaliśmy pewność, że wiemy gdzie jesteśmy :)
Gdybyśmy nie wpakowali się w to pchanie rowerów i zjechali wtedy szutrem jeszcze kawałek w dół - dotarlibyśmy do właściwej drogi bez tego cholernego szarpania się po zielonym szlaku. Cóż - następne doświadczenie zebrane. No risk- no fun :)

chwila przerwy po wydostaniu się z zarośniętego zielonego szlaku turystycznego
Później już się nie gubiliśmy. Znaleźliśmy ostatnie dwa punkty - a ostatnie kilometry trasy rowerowej to był niekończący się zjazd w dół przez łąki. Niesamowite uczucie. Palce z hamulców i na pełnym gazie w dół, w dół, w dół. Ihaaa!
Potem jeszcze fragment szosą do Jaworek, pod wyciąg narciarski, gdzie był drugi przepak.

Najfajniejsza część etapu rowerowego. 
Jak widać po powyższym zdjęciu, zmieniała się pogoda. Absurdalna temperatura przez cały dzień, musiała zaowocować burzą. Chmurzyska krążyły dookoła i niepokojąco zaczynało grzmieć.
Na przepaku usłyszeliśmy, że rzeczywiście jesteśmy trzecim zespołem mieszanym i że nie mamy dużej straty do drugiego zespołu - ale już nikogo, ani mikstów, ani męskich zespołów nie spotkaliśmy po drodze. Może to i dobrze, bo końcówkę wspominamy z mężem rewelacyjnie i fajnie, mogliśmy w spokoju upajać się widokami, bez presji uciekania czy gonienia kogokolwiek.
Ale po kolej.
Dwa następne punkty trochę nam adrenaliny zafundowały. Dookoła krąży burza, grzmi, zaczyna padać. A punkty na mapie mamy oznaczone tak: " Bereśnik, drzewo kilka metrów od niższego wierzchołka" i "Repowa, szczyt". Super. Tylko tego nam trzeba w trakcie burzy. Szczytów i samotnych drzew ...
Na pierwszy PK dochodzimy czając się w wzdłuż linii lasu, potem szybki przeskok do drzewa, błyskawiczne podbicie karty i spier...my w dół. Lepiej nie kusić losu. W lesie czuliśmy się bezpieczniej. Trochę kropiło, trochę dalej grzmiało, ale burza tak jakby zakręciła w inną stronę. Uff.

Niespodziewane spotkanie


Następny punkt też odnaleźliśmy bez problemu, choć po dotarciu do szczytu przez jakieś totalne leśne chaszcze, odkryliśmy, że kawałek dalej mega wycinkę zrobili drwale i można było w to samo miejsce dostać się o wiele wygodniej :)
Przed nami została, jak nam się wydawało, najfajniejsza część pieszego etapu: wydostanie się na grań i podążanie wzdłuż granicy państwowej.
Nie myliliśmy się. Burza skręciła gdzieś w bok, zza chmur wyszło wieczorne słońce, dające niesamowite ciepłe światło. Przed nami i za nami daleko nie było widać nikogo, więc nie czuliśmy już żadnej presji. Podejrzewałam, że nic już się nie zmieni i na metę dotrzemy jako trzeci zespół mieszany. Trochę maszerowaliśmy, tam gdzie się dało biegliśmy. I chłonęliśmy niesamowity spektakl natury



Tak, to widać Tatry







Ostatni punkt kontrolny do odhaczenia był jakieś 3 kilometry od mety. A ja wtedy poczułam jak kończą mi się baterie i trochę odcina mi prąd. Cóż - byliśmy już 11 godzin w drodze. Wiosłowaliśmy, podjeżdżaliśmy na rowerze w mega upale, wdrapywaliśmy się na zniesienia, zbiegaliśmy. Pomimo, że już minuty dzieliły nas do końca, musiałam wspomóc się na koniec żelem.
Wreszcie! Cała karta podbita. Teraz jeszcze tylko zbieg do mety.
W lesie już było ciemnawo i trzeba było bardzo uważać pod nogi. Wreszcie Szczawnica. Jeszcze tylko kawałek deptakiem wzdłuż rzeki.

Po jedenastu godzinach i czterdziestu jeden minutach, po pokonaniu 87 kilometrów, wpadamy na podwórze knajpy, z którego ruszyliśmy rano.
Drugi zespół ukończył 20 minut przed nami, pierwszy 40 minut wcześniej. Byliśmy ostatnim zespołem, któremu udało się zrobić cała trasę przed zapadnięciem zmroku. (Limit czasu wynosił 24 godziny) Ludzie spływali na metę przez cała noc. Część rezygnowała z ostatniej części. Jeden zespół został w nocy złapany na grani przez burzę i ratował się ucieczką do schroniska.

Jak mogę całość podsumować? Super fajna impreza. Organizacyjnie wszystko sprawnie rozwiązane. Jedyne czego trochę mi brakuje to jakiejś namacalnej pamiątki - już nie mówię o medalach czy statuetkach, ale fajnie byłoby mieć choćby wypisany dyplom.

Oczywiście jesteśmy mega dumni, że w debiucie wskoczyliśmy na pudło :) Wśród wszystkich zespołów również nie byliśmy na szarym końcu, bo zajęliśmy ósme miejsce.

Nowością dla nas była wielodyscyplinarność. Dla naszych ciał również, bo dwa dni po imprezie miałam zakwasy WSZĘDZIE. Zaczynając od szyi, a na kostkach kończąc :) Na biegach, nawet tych górskich, w dupę dostają głownie nogi. Tu łupnia dostaliśmy po całości.

Druga rzecz, która odróżnia takie rajdy przygodowe od biegów z wyznaczoną trasą: tu od Ciebie zależy którędy pójdziesz/pobiegniesz/pojedziesz. Ale błąd w nawigowaniu może dużo kosztować. Tu nie tylko liczy się szybkość i moc. Liczy się obycie z mapą, umiejętność jej czytania i porównywanie z tym co widzisz przed oczami. Dobrze mieć też tzw. nosa. Bo nie zawsze do końca to co na mapie może się jota w jotę zgadzać z tym co przed nami. Możesz być teoretycznie wolniejszy a na mecie będziesz pierwszy - bo szybciej znalazłeś punkty kontrolne i nie dałeś się wpuścić w maliny.
Podoba mi się to.
Podoba mi się, że  biorąc udział w szeroko rozumianych imprezach górskich można zobaczyć rzeczy, których w życiu bym nie zobaczyła, gdybym tylko biegała po mieście, albo chodziła po górach jako zwykła turystka. Normalnie nie zobaczy się w sercu Bieszczad (patrz Bieg Rzeźnika) w środku lasu  wschodzącego słońca, bo normalni turyści o czwartej rano jeszcze śpią. Grań, którą szliśmy w promieniach zachodzącego słońca była pusta, bo o takiej porze grzeczni turyści są już w dolinach, a nie biegają po szczytach, albo schodzą w dół w towarzystwie 600 owiec spędzanych z hal  na noc:)

- A ile ma pan tych owiec?
- A sześćset!


 Myślę, że mojemu mężowi również się podobało. I że od czasu do czasu będziemy w tego typu imprezach brać udział.



Wróciwszy w niedzielę wieczorem do domu, wpakowaliśmy się do windy zmęczeni, obolali, z torbami mokrych, śmierdzących ciuchów. Mój mąż głęboko westchnął i stwierdził:
- Znów trzeba będzie stać się dorosłym
;)

7 komentarzy:

  1. Super opis, fajnie się czyta. Gratulacje i zazdroszczę wam tych widoków i zabawy!

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytałem z wielką przyjemnością. Fajnie, że dzielisz się z innymi swoją pasją i super stylem pisarskim. Gratulacje!

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny blog. Ciekawe zdjęcia. Gratuluję pogodzenia wychowywania dzieci z rozwijaniem swoich pasji.

    OdpowiedzUsuń
  4. Zajebiście! Przede wszystkim wielkie gratulacje za wynik no i za to że tak fajnie teamowo powalczyliście. Zazdroszczę oczywiście bo z Twojej świetnej relacji wynika że to super sprawa :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Wow! Jesteście niesamowicie! Bardzo fajne zdjęcie z sarnami, uwielbiam takie spotkania.

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger