Odcinek między między Curraldas Freiras a Pico Ruvio czyli między 3 i 4 punktem kontrolnym był dla mnie najtrudniejszy. Po pierwsze ze względu na wysokość: na tych 11 kilometrach robiło się ponad 1300 metrów przewyższeń, głównie oczywiście po schodach :). Dochodziło zmęczenie po przebytej już trasie (tak, po kilkukilometrowym zbiegu do trzeciego checkpointu nie byłam już tak świeżutka jakbym sobie tego życzyła) oraz słońce. Zresztą nie wiem czy słońca nie powinnam wymienić na pierwszym miejscu. Po wyjściu ponad linię lasu, człowiek dostawał się pod bezlitosne działanie promieni słonecznych, które wybierały momentalnie. Mijani przez nas miutowcy wyglądali jak zombie. Mijaliśmy leżących przy ścieżce ludzi. Na szczęście żadnemu z nich nic się nie działo; po prostu byli tak zmęczeni i niewyspani (Miut ruszał o północy z 22 na 23 kwietnia), że nie mieli chwilowo sił iść dalej. Na punkcie widziałam kremujących się ludzi - ale żadna myśl nie przemknęła mi wtedy przez głowę. Dopiero wieczorem, w hotelu, zdziwiłam się czemu tak pieką mnie ręce i nogi. Okazało się, że mam je po prostu spalone. Opaliły mi się nawet dziurki na pasku od zegarka. Przez następne trzy dni nie byłam w stanie normalnie się umyć - ciepła woda potwornie drażniła spaloną skórę.
Początek tego odcinka to mozolne podchodzenie przez las. Na początku było miło i sympatycznie, ale po paru kilometrach oboje mieliśmy dosyć. Nic się nie działo, za każdym zakrętem czekało nas to samo: niekończące się drzewa. Ta monotonia była straszna.
Z wielką ulgą powitaliśmy otwartą przestrzeń. Krajobrazy były fantastyczne, ale tak jak pisałam, słońce, zmęczenie i non stop zdobywanie wysokości robiły swoje. Doszedł jeszcze jeden aspekt - mój coraz bardziej pełny pęcherz. I niestety nie było jakiegokolwiek miejsca, żeby się schować i w miarę dyskretnie wysiusiać. Z jednej strony zbocze, z drugiej lufa i ludzie na szlaku. W którymś momencie mój pęcherz przestał się dogadywać z macicą. Oba organy zaczęły na siebie uciskać dostarczając mi niebyt przyjemnych wrażeń, które potęgowało każde podniesienie nogi w górę w celu wejścia na stopień. Na płaskich odcinkach również maszerowałam, gdyż nawet powolny trucht powodował, że miałam wrażenie, że mocz mi siknie uszami.
Przyznam się szczerze, że były wtedy chwile, gdy sobie myślałam czy jednak nie porwałam się trochę z motyką na słońce. Kryzys na szczęście, jak widać na powyższych obrazkach, uprzyjemniały takie widoki, że ciary chodziły po plecach.
Pod koniec marzyłam o trzech rzeczach: toalecie, pomarańczach i cieniu. Tempo mieliśmy wtedy bardzo niewybitne i małżonek - jak mi się później przyznał - zaczął w myśli przeliczać czy na Pico do Areeiro dotrzemy przed limitem, który mijał o 21. Dla mnie nie miało to znaczenia, ale Tibor chciał ruszyć dalej.
Dotarcie na czwarty punkt powitałam z wielką radością. W pierwszym rzędzie toaleta (aaaach, co za ulga!). Pomarańczy niestety akurat tutaj nie było. Mój ból z tego powodu ukoiły dwa kubki pepsi i pięć minut odpoczynku w cieniu drzewa.
Przede mną został ostatni odcinek. Niby tylko 5,5 kilometra, ale obfitował w podejścia po schodach (a to ci nowina;). Ruszyliśmy w o wiele bardziej dziarskim tempie niż poprzednio. Opróżnienie pęcherza i pepsi zdziałały cuda :)
Wydawało mi się, że wszystko co najładniejsze na trasie już widziałam. Okazało się, że mało widziałam. Odcinek między Pico Ruivo a Pico do Areeiro po prostu powala swoją urodą. Szlak wiedzie ścieżkami przytulonymi do zboczy, miejscami chyba wykutymi w skale. Są oczywiście schody w górę, w dół, strome, bardzo strome i jeszcze bardziej strome, ale przestrzeń dookoła, przepaście, granie, chmury, które widowiskowo kłębią się u stóp...Ach... Te widoki powodowały, że pomimo zmęczenia co i rusz dostawałam banana na twarzy.
Na punkt dotarliśmy ponad półtorej godziny przed limitem, więc Tibor spokojnie mógł ruszyć dalej. Chyba się bał, że zmienię zdanie, bo ledwo podeszliśmy do obsługi zajmującej się zczytywaniem czipów z numerów startowych, zza moich pleców oznajmił, że ja już kończę i schodzę z trasy. Za grosz zaufania, no :P
Ja znów marzyłam tylko i wyłącznie o pomarańczach. A tu gość z obsługi gdzieś mnie ciągnie. W locie, przechodząc koło pojemników z żarciem, złapałam pomarańczę. Facet zaczął się śmiać.
Gdzieś mnie jeszcze zaanonsowano, obcięto mi kawałek numeru na którym był napis DNF (jak się potem okazało numer startowy upoważniał do odbioru kamizelki finiszera - więc w ten sposób oznaczano tych, którzy biegu nie ukończyli). I już. Przestałam być zawodnikiem MIUT-a.
Dorwałam się z powrotem do pomarańczy pochłaniając jedną ćwiartkę za drugą i było mi znów trochę dziwnie. Tibor szykował się na dalszą trasę; dookoła mnie kręcili się pozostali zawodnicy. Jedni wchodzili, inni lecieli dalej. Ja pomimo, że wśród nich, byłam już kimś innym, już do nich nie należałam.
Pożegnałam się z mężem i ruszyliśmy z Wojtkiem na siódmy punkt, 58 kilometr, łapać Ewę.
Ewie od samego początku szło bardzo dobrze i cały czas trzymała się czołówki swojej kategorii wiekowej. Druga, czwarta, piąta
Po wsparciu mentalnym Avy, zostałam odwieziona do hotelu. Było mi zimno, a najbardziej w stopy. Nic dziwnego: moje buty już na starcie nie były okazem nowości, prezentując przetarcia i dziury tu i ówdzie. Przez te wszystkie otwory woda z błota, przekraczanych strumieni, strumyczków, kałuż swobodnie sobie wpływała. Kamienie na trasie zrobiły swoje i buty przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy. Stopy od wilgoci były zmacerowane, na podeszwie odkryłam spory pęcherz. Miałam trudności z domyciem nóg od błota. No i zaczynała odzywać się spieczona słońcem skóra.
Po umyciu się i przebraniu ruszyliśmy do Machico, na metę. Wojtek obserwował postępy naszych na poszczególnych punktach. Tibor, który na długich dystansach ma tendencję do zbyt szybkiego zaczynania i umierania potem, trzymamy na uwięzi przez 45 kilometrów wyrwał do przodu i odrabiał straty do Ewy. Ewa natomiast w którymś momencie wyprzedziła dwie rywalki i jako trzecia w swojej kategorii pewnie podążała ku mecie.
Siedziałam, dopingowałam i ...smętnie patrzyłam się na metę. Bramki przekraczali kolejni zawodnicy. Umordowani, brudni, zmęczeni, czasem pary trzymające się za ręce, czasem przyjaciele. Wszyscy niesamowicie szczęśliwi. O, jak ja im zazdrościłam, jak bardzo mi było źle, że te sceny mogę obserwować tylko z boku.
I co z tego, że na fejsiku posypały się gratulacje. Co z tego, że byłam pocieszana przez Avę i męża, że pokonałam najtrudniejszą i najpiękniejszą część trasy. Człowiek nie zapisuje się na ultra, żeby pokonać jego część. Każdy chce przekroczyć linię mety. Ja też.
Przez następne dni byłam chwilami okropna. Miałam huśtawkę nastrojów - od dumy po totalne zniechęcenie. Rykoszetem obrywał mój mąż.
A na koniec okazało się, że na oficjalnej stronie z wynikami nie ma moich międzyczasów z punktów. Przy moim nazwisku jest informacja "gave up" i tyle. Zauważyłam, że są osoby, które mają przy nazwisku DNF - i wtedy można obejrzeć czasy z punktów, do których dotarli. Nie wiem o co chodzi. Tibor twierdzi, że być może już w biurze zawodów oznaczyli mnie jako niestartującą. Z drugiej strony na starcie i na każdym punkcie zawodnik był sprawdzany podwójnie. Po pierwsze przechodził przez punkt pomiaru czasu, po drugie był osobno skanowany przez obsługę jakimś urządzeniem z wyświetlaczem. Gdyby mój numer był nieaktywny chyba by to wyszło?
W każdym razie po powyższym odkryciu, znów złapałam doła. Poczułam się jakby mój cały wysiłek został anulowany, wysłany w niebyt. Jeszcze mój mąż beztrosko rzucił, że o co mi chodzi - mogę sobie sprawdzić przy jego nazwisku, przecież biegliśmy razem. To nie o to chodzi, żeby sprawdzić u niego; chciałam oficjalnie, czarno na białym zobaczyć swoje dane i przy nich czasy. Napisaliśmy maila do organizatora z prośbą o wyjaśnienie tej zagadki, czekamy na odpowiedź.
W ciągu następnych dni natykaliśmy się na innych zawodników; w drodze na lotnisku zaczepili nas rodacy z pytaniem o bieg - i znów czułam się wyłączona trochę poza nawias. Baba z ciążowym brzuchem nie mogła przecież biec, nie? Więc wszyscy kierowali uwagę na resztę towarzystwa. Wiem, że obiektywnie rzecz biorąc powinno mnie to bawić - ale jakoś nie było mi do śmiechu, nic na to nie poradzę.
Sprawę pogorszył jeszcze trochę mąż, który - tu obiektywnie się przyznaję - w momencie mojego wyjątkowo podłego nastroju i czepiania się - w końcu w złości stwierdził, że jestem cholerną bohaterką i to jest bieg ultra, na którym ludzie dają z siebie wszystko, padają ze zmęczenie i to nie jest normalne, że na trasę wychodzi sobie baba w ciąży.
Tak więc po wszystkim moje odczucia są dość ambiwaletne. Cieszę się, że zrobiłam 45 kilometrów, najtrudniejszą część trasy, ponad 3800 m przewyższeń. A jednocześnie mam wrażenie, że złamałam jakieś tabu. Patrzę na zdjęcia i japa mi się śmieje na wspomnienie tych miejsc, widoków, przestrzeni - a potem łapię doła na wspomnienie wydawanych kamizelek finiszerów, na które mogłam sobie tylko popatrzeć.
Wychodzi mi, że rada na to jest tylko jedna: wrócić tu i dokończyć to co zaczęłam. Jeszcze nie wiem czy to będzie 85 km, czy może pełny MIUT. Czy to będzie za dwa lata czy w innym czasie (wiadomo jak u nas jest z planowaniem). Ale chcę tu wrócić. Ta trasa jest tego warta.
Początek tego odcinka to mozolne podchodzenie przez las. Na początku było miło i sympatycznie, ale po paru kilometrach oboje mieliśmy dosyć. Nic się nie działo, za każdym zakrętem czekało nas to samo: niekończące się drzewa. Ta monotonia była straszna.
Z wielką ulgą powitaliśmy otwartą przestrzeń. Krajobrazy były fantastyczne, ale tak jak pisałam, słońce, zmęczenie i non stop zdobywanie wysokości robiły swoje. Doszedł jeszcze jeden aspekt - mój coraz bardziej pełny pęcherz. I niestety nie było jakiegokolwiek miejsca, żeby się schować i w miarę dyskretnie wysiusiać. Z jednej strony zbocze, z drugiej lufa i ludzie na szlaku. W którymś momencie mój pęcherz przestał się dogadywać z macicą. Oba organy zaczęły na siebie uciskać dostarczając mi niebyt przyjemnych wrażeń, które potęgowało każde podniesienie nogi w górę w celu wejścia na stopień. Na płaskich odcinkach również maszerowałam, gdyż nawet powolny trucht powodował, że miałam wrażenie, że mocz mi siknie uszami.
Przyznam się szczerze, że były wtedy chwile, gdy sobie myślałam czy jednak nie porwałam się trochę z motyką na słońce. Kryzys na szczęście, jak widać na powyższych obrazkach, uprzyjemniały takie widoki, że ciary chodziły po plecach.
Pod koniec marzyłam o trzech rzeczach: toalecie, pomarańczach i cieniu. Tempo mieliśmy wtedy bardzo niewybitne i małżonek - jak mi się później przyznał - zaczął w myśli przeliczać czy na Pico do Areeiro dotrzemy przed limitem, który mijał o 21. Dla mnie nie miało to znaczenia, ale Tibor chciał ruszyć dalej.
Dotarcie na czwarty punkt powitałam z wielką radością. W pierwszym rzędzie toaleta (aaaach, co za ulga!). Pomarańczy niestety akurat tutaj nie było. Mój ból z tego powodu ukoiły dwa kubki pepsi i pięć minut odpoczynku w cieniu drzewa.
Czwarty punkt kontrolny, Pico Ruivo |
Przede mną został ostatni odcinek. Niby tylko 5,5 kilometra, ale obfitował w podejścia po schodach (a to ci nowina;). Ruszyliśmy w o wiele bardziej dziarskim tempie niż poprzednio. Opróżnienie pęcherza i pepsi zdziałały cuda :)
Wydawało mi się, że wszystko co najładniejsze na trasie już widziałam. Okazało się, że mało widziałam. Odcinek między Pico Ruivo a Pico do Areeiro po prostu powala swoją urodą. Szlak wiedzie ścieżkami przytulonymi do zboczy, miejscami chyba wykutymi w skale. Są oczywiście schody w górę, w dół, strome, bardzo strome i jeszcze bardziej strome, ale przestrzeń dookoła, przepaście, granie, chmury, które widowiskowo kłębią się u stóp...Ach... Te widoki powodowały, że pomimo zmęczenia co i rusz dostawałam banana na twarzy.
Ruszamy dalej |
Ostatnie metry mojej drogi |
Na punkt dotarliśmy ponad półtorej godziny przed limitem, więc Tibor spokojnie mógł ruszyć dalej. Chyba się bał, że zmienię zdanie, bo ledwo podeszliśmy do obsługi zajmującej się zczytywaniem czipów z numerów startowych, zza moich pleców oznajmił, że ja już kończę i schodzę z trasy. Za grosz zaufania, no :P
Ja znów marzyłam tylko i wyłącznie o pomarańczach. A tu gość z obsługi gdzieś mnie ciągnie. W locie, przechodząc koło pojemników z żarciem, złapałam pomarańczę. Facet zaczął się śmiać.
Gdzieś mnie jeszcze zaanonsowano, obcięto mi kawałek numeru na którym był napis DNF (jak się potem okazało numer startowy upoważniał do odbioru kamizelki finiszera - więc w ten sposób oznaczano tych, którzy biegu nie ukończyli). I już. Przestałam być zawodnikiem MIUT-a.
Dorwałam się z powrotem do pomarańczy pochłaniając jedną ćwiartkę za drugą i było mi znów trochę dziwnie. Tibor szykował się na dalszą trasę; dookoła mnie kręcili się pozostali zawodnicy. Jedni wchodzili, inni lecieli dalej. Ja pomimo, że wśród nich, byłam już kimś innym, już do nich nie należałam.
Pożegnałam się z mężem i ruszyliśmy z Wojtkiem na siódmy punkt, 58 kilometr, łapać Ewę.
Ewie od samego początku szło bardzo dobrze i cały czas trzymała się czołówki swojej kategorii wiekowej. Druga, czwarta, piąta
wspieramy Ewę fot. Wojtek Siwoń |
Po wsparciu mentalnym Avy, zostałam odwieziona do hotelu. Było mi zimno, a najbardziej w stopy. Nic dziwnego: moje buty już na starcie nie były okazem nowości, prezentując przetarcia i dziury tu i ówdzie. Przez te wszystkie otwory woda z błota, przekraczanych strumieni, strumyczków, kałuż swobodnie sobie wpływała. Kamienie na trasie zrobiły swoje i buty przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy. Stopy od wilgoci były zmacerowane, na podeszwie odkryłam spory pęcherz. Miałam trudności z domyciem nóg od błota. No i zaczynała odzywać się spieczona słońcem skóra.
Buty po biegu |
Po umyciu się i przebraniu ruszyliśmy do Machico, na metę. Wojtek obserwował postępy naszych na poszczególnych punktach. Tibor, który na długich dystansach ma tendencję do zbyt szybkiego zaczynania i umierania potem, trzymamy na uwięzi przez 45 kilometrów wyrwał do przodu i odrabiał straty do Ewy. Ewa natomiast w którymś momencie wyprzedziła dwie rywalki i jako trzecia w swojej kategorii pewnie podążała ku mecie.
Siedziałam, dopingowałam i ...smętnie patrzyłam się na metę. Bramki przekraczali kolejni zawodnicy. Umordowani, brudni, zmęczeni, czasem pary trzymające się za ręce, czasem przyjaciele. Wszyscy niesamowicie szczęśliwi. O, jak ja im zazdrościłam, jak bardzo mi było źle, że te sceny mogę obserwować tylko z boku.
I co z tego, że na fejsiku posypały się gratulacje. Co z tego, że byłam pocieszana przez Avę i męża, że pokonałam najtrudniejszą i najpiękniejszą część trasy. Człowiek nie zapisuje się na ultra, żeby pokonać jego część. Każdy chce przekroczyć linię mety. Ja też.
Przez następne dni byłam chwilami okropna. Miałam huśtawkę nastrojów - od dumy po totalne zniechęcenie. Rykoszetem obrywał mój mąż.
A na koniec okazało się, że na oficjalnej stronie z wynikami nie ma moich międzyczasów z punktów. Przy moim nazwisku jest informacja "gave up" i tyle. Zauważyłam, że są osoby, które mają przy nazwisku DNF - i wtedy można obejrzeć czasy z punktów, do których dotarli. Nie wiem o co chodzi. Tibor twierdzi, że być może już w biurze zawodów oznaczyli mnie jako niestartującą. Z drugiej strony na starcie i na każdym punkcie zawodnik był sprawdzany podwójnie. Po pierwsze przechodził przez punkt pomiaru czasu, po drugie był osobno skanowany przez obsługę jakimś urządzeniem z wyświetlaczem. Gdyby mój numer był nieaktywny chyba by to wyszło?
W każdym razie po powyższym odkryciu, znów złapałam doła. Poczułam się jakby mój cały wysiłek został anulowany, wysłany w niebyt. Jeszcze mój mąż beztrosko rzucił, że o co mi chodzi - mogę sobie sprawdzić przy jego nazwisku, przecież biegliśmy razem. To nie o to chodzi, żeby sprawdzić u niego; chciałam oficjalnie, czarno na białym zobaczyć swoje dane i przy nich czasy. Napisaliśmy maila do organizatora z prośbą o wyjaśnienie tej zagadki, czekamy na odpowiedź.
W ciągu następnych dni natykaliśmy się na innych zawodników; w drodze na lotnisku zaczepili nas rodacy z pytaniem o bieg - i znów czułam się wyłączona trochę poza nawias. Baba z ciążowym brzuchem nie mogła przecież biec, nie? Więc wszyscy kierowali uwagę na resztę towarzystwa. Wiem, że obiektywnie rzecz biorąc powinno mnie to bawić - ale jakoś nie było mi do śmiechu, nic na to nie poradzę.
Sprawę pogorszył jeszcze trochę mąż, który - tu obiektywnie się przyznaję - w momencie mojego wyjątkowo podłego nastroju i czepiania się - w końcu w złości stwierdził, że jestem cholerną bohaterką i to jest bieg ultra, na którym ludzie dają z siebie wszystko, padają ze zmęczenie i to nie jest normalne, że na trasę wychodzi sobie baba w ciąży.
Tak więc po wszystkim moje odczucia są dość ambiwaletne. Cieszę się, że zrobiłam 45 kilometrów, najtrudniejszą część trasy, ponad 3800 m przewyższeń. A jednocześnie mam wrażenie, że złamałam jakieś tabu. Patrzę na zdjęcia i japa mi się śmieje na wspomnienie tych miejsc, widoków, przestrzeni - a potem łapię doła na wspomnienie wydawanych kamizelek finiszerów, na które mogłam sobie tylko popatrzeć.
Wychodzi mi, że rada na to jest tylko jedna: wrócić tu i dokończyć to co zaczęłam. Jeszcze nie wiem czy to będzie 85 km, czy może pełny MIUT. Czy to będzie za dwa lata czy w innym czasie (wiadomo jak u nas jest z planowaniem). Ale chcę tu wrócić. Ta trasa jest tego warta.