czwartek, 21 kwietnia 2016

Harpuś po raz drugi

Harpagan to jedna z wielu zaplanowanych aktywności, którą chwilowo muszę odłożyć na półkę i przesunąć na bliżej nieokreśloną przyszłość. To był jeden z naszych - moich i Tibora celów na ten rok. Zmierzyć się z trasą 50 km pieszo plus 100 km na rowerze w ramach jednej z największych, jeśli nie największej imprezy BnO.
Na 51 Harpaganie jednak się pojawiliśmy. Tibor postanowił spróbować sam, a ja z dzieckiem nr 2 i 3 (najstarszy wybrał zawody judo i urodziny koleżanki, więc został w domu z babcią) zapisaliśmy się ponownie na Harpusia - czyli 10 kilometrowy spacer z mapą po lasach, tym razem w okolicach Bytowa (kto chce wiedzieć jak było poprzednim razem - zapraszam TU)
Wyjazd był na totalnego wariata. Trasa 150 startowała 15 kwietnia w piątek o 21. Problem w tym, że mieszkamy ładnych parę godzin jazdy od Kaszub; małżonek pracuje, dzieciaki mają szkołę.
Latorośle z placówek zgarnęłam w trybie ekspresowym, prawie że równo z dzwonkiem oznajmiającym koniec lekcji, szybko pod pracę męża i rura w kierunku Bytowa.
Dotarliśmy o 20.30. W sam raz, żeby Tibor zdołał odebrać pakiet, przygotować się i popędzić na start, a dziecko nr 2  zdążyło bratu przytrzasnąć palce drzwiami samochodu...(na szczęście skończyło się tylko na ryku na cały parking i pół miasteczka, i zdartą skórą na palcu).



Po wszystkim czekała mnie jeszcze godzinna jazda do znajomych, gdzie spaliśmy.
Harpuś ruszał w sobotę o 11.30. I cóż zrobiłam z tą informacją, wiedząc, że od Bytowa jestem oddalona o 70 kilometrów, że na Harpagana zapisało się 1,5 tysiąca osób, że miasteczko jest małe i ilość miejsc do parkowania ma ograniczoną, że muszę jeszcze dopełnić formalności przedstartowych? Oczywiście wyruszyłam spod domu znajomych dopiero o godzinie 10. Co oznaczało, że przy baaardzo sprzyjających wiatrach zdążymy na start na styk. A przy mniej sprzyjających po prostu się spóźnimy.
No i się spóźniliśmy :)) Oczywiście z miejscami do parkowania był problem, formalności w biurze zawodów trwały dłużej niż zakładałam (nie zna pani numeru startowego? Proszę wyjść na korytarz i poszukać po lewej stronie. Podpisała pani oświadczenie? Proszę wyjść na korytarz, na stoliku są formularze). Do tego wszystkiego zdołałam zatrzasnąć się w toalecie. Drzwi po krótkiej szarpaninie puściły, ale jak się później okazało tylko przesunęłam swoje przeznaczenie. Po południu zatrzasnęłam się już na amen :))
Wreszcie po pokonaniu wszystkich przeciwności losu dotarliśmy na zamek, gdzie był start i odebraliśmy mapy. Grupa na ten dystans oczywiście już ruszyła, byliśmy jednymi z ostatnich maruderów.
Początek drogi to była walka z oporem dziecka nr 2.  Dzieciaki zostały zgarnięte do auta prosto z trampoliny i szczególnie Jasiek okazywał z tego powodu jawne niezadowolenie. Nic mu nie pasowało. Słońce świeciło za mocno, wiatr wiał za bardzo, mapa mu przeszkadzała, nogi go bolały już po kilkuset metrach, a tak w ogóle mamo, przecież ci mówiłem, że ja biegów na orientację nienawidzę.

Buntownik


Na szczęście po zejściu z chodnika idącego wzdłuż szosy w polną drogę, humor trochę się poprawił. W okolicach 3 punktu Johny zainteresował się mapą, którą dzierżył w dłoni. Zainteresował się na tyle skutecznie, że przez cały las przenawigował nas praktycznie sam. Pod koniec nawet stwierdził, że uwielbia takie biegi :) Dziecko nr 3, które pół roku przedtem na koniec było już marudzące, tym razem bez mrugnięcia okiem przeszło prawie 12 km.



w kolejce do podbicia punktu

Jest! Jest!




Tym razem ani razu nie zabłądziliśmy. Nie wiem czy to wynikało z moich marudzeń na blogu (a relację z jesieni orgowie czytali) czy to był przypadek, ale trasa była o niebo łatwiejsza niż z jesieni zeszłego roku. Moim zdaniem to bardzo dobrze. Bo to ma być zabawa dla całej rodziny, również dla tych najmłodszych. A emocje związane z błądzeniem i zastanawianiem się gdzie jest ten cholerny punkt - zostawmy na dłuższe trasy.


Bułka mocy. I kijaszek..yyyyy, bazuka, znaczy :)

Którędy teraz?


Na pewno organizatorzy wyciągnęli wnioski w sprawie pamiątkowych dyplomów. Tym razem nie trzeba było czekać na nie godzinami. Harpusie miały dyplomy wypisywane od ręki na linii mety. Brawo!
Kaszuby jak zwykle nie zawiodły i jestem nimi coraz bardziej zauroczona. Pagórkami, lasami, tajemniczymi jeziorkami ukrytymi wśród drzew. Piękne tereny.






A co z moim harpaganem? Małżonek trasę biegową ukończył w całkiem niezłym czasie, w bazie zameldował się jako czwarty zawodnik. Niestety na rowerze nie poszło już tak dobrze. Udało mu się zaliczyć wszystkie punkty (podobno tylko jako jedna z trzech osób), niestety nie zmieścił się w limicie czasowym przewidzianym na trasę rowerową. Nie zmieścił się właściwie z powodu jednego punktu, którego nie chciał (nie potrafił?) odpuścić. Poszukiwania, choć zakończone ostatecznie sukcesem, kosztowały go przekroczeniem dopuszczalnego czasu. Niedosyt jest, porachunki trzeba wyrównać.
We'll be back!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger