Na starcie kolorowo, głośno. Didżej, muzyka. Odliczanie i okrzyk prowadzącego "we see you in Machico!". A ja w tej chwili znów poczułam gulę w gardle. Kto się będzie widział - ten będzie...
Ruszyliśmy. Po kilkunastu metrach płaskiego od razu zaczęło się podejście po asfalcie. Kijaszki w dłoń i spokojne prawa- lewa, zgodnie z przewidywaniami na szarym końcu stawki.
Resztę zawodników ku naszemu zaskoczeniu dość szybko dogoniliśmy. A powodem tego był...korek.
Okazało się, że trasa z asfaltu skręca na wąską ścieżynkę prowadzącą, oczywiście, pod górę. Nieoczekiwane zwężenie trasy zaowocowało kolejką.
Ścieżynka szybko uświadomiła mi, że pozostawienie w Warszawie speedcrossów było sporym błędem. Przez cały tydzień przed naszym przybyciem na Maderze padało. Na dwa dni przed zawodami przez wyspę przeszedł front przynosząc ze sobą ulewne opady. To, plus liczne strumyczki teraz dodatkowo napędzone opadami, plus te prawie trzysta osób, które przeszły przed nami, zaowocowały mega błotem. Na szczęście żadną glebą się nie skończyło, nie szalałam, uważałam, miałam kijki. Ale jeszcze nie raz na trasie wzdychałam do moich salomonów.
Trasa do pierwszego punktu kontrolnego nie była jakoś strasznie wymagająca. Owszem, było pod górkę, ale równie często dało się normalnie biec. Niespodzianką dla nas był tunel, przez który została poprowadzona trasa.
Ja mam tam wleźć?? |
A i owszem :) |
Widoczny na zdjęciach dukt z wodą to tzw. lewada, czyli kanał służący do transportu wody z wyżej położonych części wyspy do niższych. Wzdłuż lewad są poprowadzone węższe bądź szersze ścieżki i trasa MIUT-a w niższych partiach często była poprowadzona wzdłuż tych kanałów.
Nieoczekiwanie dla mnie wyrósł nam pierwszy punkt kontrolny. Nieoczekiwanie - bo czułam się świetnie, nic mnie nie bolało, nie czułam zmęczenia. To dobrze rokowało na dalsze kilometry.
Na punkcie witała wszystkich radosna wolontariuszka. "Good morning! It's beautiful day! You are beautiful!" Po czym odwróciłam się profilem, a dziewczyna wydała pełen zaskoczenia okrzyk. Chyba właśnie się zorientowała, że jestem w ciąży ;)
Tibor twierdzi, że wyżej sporo osób wpatrywało się w mój brzuch, ale chyba nikt nie dopuszczał do siebie na serio myśli, że on oznaczał to co oznaczał.
Na każdym punkcie kontrolnym stała taka tablica. Informowała gdzie się aktualnie znajdujemy, w jakiej odległości jest następny punkt, co się na nim znajduje oraz dalszy profil trasy. |
Od tej chwili przestaliśmy tak bardzo odczuwać, że jesteśmy na szarym końcu. Na tym punkcie trasa Ultra i MIUT łączyły się. Pojawili się mniej lub bardziej zmęczeni (częściej to drugie) zawodnicy z najdłuższej, 115 kilometrowej trasy.
Droga pomiędzy pierwszym i drugim punktem dała już troszeczkę popalić i pierwszy raz pokazała z czym najczęściej będziemy mieć do czynienia: ze schodami. Tu już suunto się przydało, co jakiś czas wydając z siebie ostrzegawcze piski i zmuszając mnie do zwolnienia tempa.
Trasa w niższych partiach była niesamowitym przeżyciem ze względu na roślinność. Madera jest zieloną wyspą, pełną różnorodnej roślinności. Człowiek szedł i miał wrażenie, jakby się znajdował w jakimś tropikalnym lesie. Nieznane krzewy, drzewa, niesamowite kształty liści, kwiatów. I w tym wszystkim odurzająca, przyjemna mieszanka zapachów, wśród których przebijał się jeden, jakiś taki znajomy trochę... Tiborowi udało się go zidentyfikować: lasy na Maderze pachną eukaliptusem.
Końcówka tego odcinka to był zbieg asfaltem. Po pierwszej próbie hamowania, stwierdziłam,że to nie ma sensu, zarżnę nogi i puściłam się po prostu w dół. Chwilowo miałam w nosie tętno, tempo i dostojność mojego stanu ;)
To był drugi checkpoint, 13 kilometr. To tu miałam teoretycznie zejść z trasy. A ja...czułam się świetnie. Ciutkę czułam mięśnie po zbiegu - ale po za tym nie czułam zmęczona, nic mnie nie bolało, dziecię w brzuchu też nie dawało żadnych niepokojących znaków.
Wyciągnęłam komórkę i dałam znać Wojtkowi, żeby jechał od razu na 29 kilometr.
Posiliłam się pomarańczami (zresztą do końca, pomimo, że punkty były zaopatrzone w pierdyliard rzeczy - na czekoladzie i oliwkach zaczynając, a na rosole i ryżem z mięsem kończąc, jechałam tylko na pomarańczach; na nic innego nie miałam ochoty. No, może oprócz pepsi, która też była serwowana).
Z tego odcinka na pewno w pamięć zapadła mi - i pewnie nie tylko mi - zielona rura (z wodą chyba) wzdłuż, której trzeba było podejść, a jakże, po schodach.
Tu znów zegarek swoim pi pi pi przypominał mi o tętnie, a ja mrucząc pod nosem "tak, tak, wiem, wiem", posłusznie zwalniałam.
Oprócz tej nieszczęsnej rury, z racji nabierania wysokości, przed oczami zaczęły się roztaczać coraz przyjemniejsze widoczki. W miarę upływu kilometrów, w mojej głowie zaczęła kiełkować myśl. A gdyby tak iść dalej? Tibor też zaczął się o to pytać, widząc, że nie umieram, nie robię co pięć minut postojów, tylko po prostu idę lub truchtam do przodu.
Słysząc, że na serio rozważam pchanie się dalej, spytał się pół żartem pół serio, czy może jednak nie chcę zrobić całego dystansu. Bo potem to już w sumie jest z górki.
Przyznaję się bez bicia, że i mnie taka myśl przeszła przez głowę. A gdyby tak.... Ale równie szybko jak przyszła, została zastąpiona przez inną: nie. Nie zejście z trasy na 29 kilometrze, oznaczało dotarcie na 40 kilometr, do czwartego punktu, lub do piątego na 45-tym kilometrze. W chrust kilometrów. Owszem, z tego ostatniego trasa idzie już raczej z górki (oprócz jednego podejścia). Ale drugą połowę pokonuje się już w większości po ciemku. Czterdzieści kilometrów.
Każde szaleństwo ma swoje granice.
I jak tu schodzić z trasy? |
Zbieg do trzeciego checkpointu, Curras das Freiras |
Po dotarciu na punkt, mówię zaskoczonemu Wojtkowi, że idziemy dalej i że widzimy się na Pico do Aireiro.
Część 3 =>=>=>
jakie widoki....
OdpowiedzUsuńWidoki powalały :)
Usuń