niedziela, 5 czerwca 2016

Podsumowanie półmetkowe

Podsumowanie półmetkowe
Uznałam, że dziś jest dobry dzień na podsumowanie. A dlaczego?
A dlatego. Te zdjęcia dzieli równo rok:

fot. W. Siwoń



Pierwsze - to ostatnie metry Biegu Rzeźnika. Na zdjęciu jestem bardzo poważna, bo właśnie zza ostatniego zakrętu stała się widoczna meta, tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki. A mnie wzruszenie zaczęło dławić w gardle.
Drugie - cóż... Mówi samo przez się ;) To też ja. Dziś. Już za półmetkiem ciąży.

Ciąża spowodowała niezłe zamieszanie w naszym życiu i jeszcze większy mętlik w mojej głowie. Były okresy buntu, były okresy spokoju. Były momenty wielkiej senności i "dajcie mi wszyscy święty spokój" i etap "działać! Biegać! Robić coś!".

Dużo do tej pory było ruchu jak na ciężarówkę. I był górski półmaraton i półmaraton uliczny i pięć kilometrów w ramach Ekidenu. No i szaleństwo pod postacią, ekhm, jakby nie patrzeć małego ultra - czyli Madera. Było przede wszystkim truchtanie ot tak, dla siebie. Był rower (głównie w ramach odwożenia dzieci do szkoły i przedszkola) i epizod wspinania.
Co do biegania,  wiedziałam, że zbliża się już ku końcowi. Wystarczy się spojrzeć na mój brzuch :) Już nawet raz obwieściłam koniec. Latanie pod koniec maja po parku w trakcie nagrywania programu dla tvp, trochę mnie jednak ośmieliło - bo czułam się bardzo dobrze. Wyrwałam jeszcze dwa ponad siedmiokilometrowe truchtania w Arco. 

wypinam brzuchola :)


No właśnie: Arco. Miasteczko w północnych Włoszech położone w okolicach przepięknego jeziora Garda. Rejon, gdzie można robić...wszystko. Wspinanie, bieganie, szosówka, mtb - co się komu podoba.


okolice Gardy


Wyjazd, jak większość tegorocznych, został zaplanowany jeszcze przed ciążą. My, znajomi, pierdyliardy skał i dróg wspinaczkowych. W ostatniej chwili podjęliśmy decyzję o zabraniu ze sobą dziecka nr 2.
Ach, czego ja tam nie miałam robić. A potem zonk. Ale, że co? Dziewięć dni na miejscu, w TAKIM miejscu i ja mam pod tymi skałami sterczeć?
Zachęcona artykułem o wspianiu  w ciąży, zaczęłam poszukiwania kogoś, kto pożyczyłby mi pełną uprząż piersiową. Udało się taką znaleźć - ale była to uprząż przemysłowa. Ciężka jak jasny pierun i górna jej część była tak skonstruowana, że przez brzuch przechodził pas. Trochę się obawiałam, czy będzie się nadawała - ale spełniła swoją rolę doskonale. Dolną część zapinałam pod brzuchem, a zjechaniu jej z tyłka przeciwdziałały szelki i ten właśnie pas. Szczęśliwie brzuch miałam na tyle mały, że nic mnie nie uwierało i nie przeszkadzało.




Oczywiście wspinałam się na łatwych drogach, z dużym zapasem siły i głównie z tzw. górną asekuracją. Ostatniego dnia, wiedząc już, że daję sobie radę bez problemu, wypuściłam się ze znajomymi na łatwą drogę trzywyciągową.

Na ostatnim wyciągu Opera Prima


Jachu w akcji :)
Mąż w akcji :)



Ten wyjazd tak mi naładował baterie, że gdy po  usg na kontrolnej wizycie usłyszałam "oszczędzający tryb życia", przyjęłam to ze spokojem.
Nie, nie dzieje się nic złego. Nic mnie nie boli, dziecię rozwija się bardzo dobrze - i tak jak jego rodzeństwo już teraz zapowiada się na przyszłego dorodnego noworodka. Muszę jednak wziąć pod uwagę, że moja macica nie jest nówka sztuka nieśmigana ;). Parę dzieci z niej wyszło, w dodatku wszystkie przez cesarskie cięcie.  Tak więc, pomimo dobrego samopoczucia i żadnych niepokojących dolegliwości - odpuszczam bieganie. Tak na wszelki. 





Wg pani doktor w brzuchu rośnie mi dziewczynka ;)



Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger