Jak mi idzie życie z nowym elementem na pokładzie?
Cóż...ten wpis miał się pojawić tydzień temu ;) Nawet teraz nie mam gwarancji, że uda mi się go napisać w ciągu. Jednym słowem: standard z niemowlakiem w domu.
Cały czas powtarzam, że Matyldzia jest grzeczniutka. Marudzi tylko wtedy gdy chce jeść, ma pełną pieluszkę, trzeba ją odbeknąć po jedzeniu, ulało się, męczą gazy w brzuszku, nie może zasnąć, chce zasnąć na moich rękach, chce zasnąć na moich rękach, ale nie wie w jakiej pozycji, nudzi jej się i nie chce leżeć. A tak poza tym to śpi :))
Ot, choćby tydzień temu. w niedzielę. Wracam do domu z dzieckiem nr 3 i 4 przeraźliwie przemarznięta. Tylko gorąca woda w wannie może mnie uratować. Napusczam wodę i od razu się do niej ładuję. O, jak dobrze. Na razie woda ledwo zakrywa mi nogi, ale jeszcze trochę i się całą w niej zanurzę.
Moje spa trwa jakieś 15 sekund, gdy z pokoju obok zaczynają mnie dobiegać popłakiwania Matyldy. O, nie! Może zaśnie? Nie, nie zaśnie. Może się tak szybciutko zanurzyć, choć przez chwileczkę poczuć miłe ciepełko? Bez sensu - będzie mi jeszcze bardziej zimno jak wyjdę.
Szczękając zębami gramolę się z wanny, wycieram i drepczę do łóżeczka. Beeeeek! No tak - wydanie z siebie dźwięku rodem jak spod budki z piwem przez moją subtelną dziewczyneczkę ma zdecydowanie pierwszeństwo przed kąpielą.
Odkładam do łóżeczka. Śpi. Śpi. Śpi. Idę do łazienki i dalej puszczam wodę. Śpi. Śpi. Śpi. Wchodzę ponownie do wanny. Śpi. Śpi. Nie śpi.
Po raz drugi gramolę się z ciepłej wody, zawijam w koc i idę do sypialni tym razem nakarmić.
Trzeciej próby nie dokonuję, więc zgodnie z przewidywaniami Matyldziątko śpi przez następne 3 godziny.
Czemu byłam tak przemarznięta? Wracałam z urodzin kolegi z klasy dziecka nr 3. Urodziny odbywały się w Centrum Olimpijskim, kawał drogi od mojego domu. Musieliśmy się tam dostać komunikacją miejską, gdyż małżonek z resztą dzieciarni pojechał autem na weekend w Góry Stołowe.
Po urodzinach postanowiłam wrócić innym autobusem niż przyjechałam i powrót połączyć z krótkim spacerkiem po Kępie Potockiej, w pobliżu której się znajdowałam.
Niestety, chyba postanowiłam nadrobić brak ciążowego prostowania zwojów mózgowych i po raz drugi w ciągu tego weekendu wyłączyłam myślenie. Zapomniałam, że znajduję się dokładnie z drugiej strony parku, niż interesujący mnie przystanek autobusowy. Zafundowałam dzieciom nadprogramowy blisko 3 kilometrowy spacer, a sobie dygotki po powrocie do domu.
A co odwaliłam za pierwszym razem? Cóż... pomyliłam dni urodzin. Pierwszy raz w Centrum Olimpijskim pojawiliśmy się dzień wcześniej... Tyle z tego mam, że w to miejsce spod swojego domu umiem dojechać co najmniej na cztery różne sposoby: z przesiadką, bez przesiadki, z krótki, długim spacerem. Do wyboru, do koloru.
Jak w tym wszystkim będę w stanie wygospodarować czas na bieganie - nie wiem, szczerze mówiąc :) Mam nadzieję, że do tego czasu całą rodzina dotrze się jakoś. Mnie mózg wróci na swoje miejsce, Matylda stanie się bardziej przewidywalna, ja dojdę do siebie po cesarce, zaczniemy bardziej ogarniać resztę dzieciaków i nie padać na przysłowiowy ryj wieczorem.
Na biegowe relacje i fotki będziecie musieli jeszcze trochę poczekać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz