O co chodzi z tytułem? Pozwoliłam sobie sięgnąć do wspinaczkowego nazewnictwa. OS w żargonie wspinaczy oznacza najbardziej pożądane, czyste przejście drogi, bez jej wcześniejszej znajomości, on sight - od strzału. Jak się domyślacie taki styl jest możliwy tylko raz, gdyż każda następna wspinaczka na danej drodze będzie już pozbawiona tej "dziewiczości". Nieoficjalnie, żartobliwie, czasami używa się określenia "OS po latach". Czyli niby się tą drogę już robiło - ale było to tak dawno temu, że człowiek ni huhu nie pamięta trudności, kluczowych chwytów, patencików. Świeżynka - mimo, że oficjalnie on sightu po raz drugi w kajeciku przejść wpisać sobie nie można.
26 marca stając na starcie mojego siódmego półmaratonu czułam się taką świeżynką z odzysku. I co z tego, że półmaratonów na koncie mam kilka. Że dłuższe dystanse już biegałam, a 21 kilometrów to treningowo byłam w stanie pyknąć, ot, tak z marszu niemalże. Ciąża, cesarka i połóg wszystko zmieniły. I to jak i czy w ogóle przebiegnę ten dystans było dla mnie jedną wielką niewiadomą.
Na półmaraton zapisałam się 11 listopada, zanim zaczęłam biegać po porodzie. Byłam pełna nadziei, że wszystko pójdzie dobrze.
Że Matylda - wtedy potwornie do mnie przyklejony niemowlaś - mając pół roku wytrzyma beze mnie te dwie godziny.
Że dam radę jako tako ogarnąć bieganie na tyle, by moje nogi dały radę kręcić przez 21 kilometrów.
Że się nie skontuzjuję przed zawodami, tak jak przed debiutem (klasyka gatunku: shin splints)
Że moje stawy wytrzymają nadprogramowe kilogramy. Bo w dniu zapisów ważyłam 10 kilo więcej niż przed ciążą.
Zaczęłam biegać 13 listopada. Do dnia startu wykonałam 49 treningów biegowych i 6 treningów ogólnorozwojowych (zapisałam się do klubu fitness, żeby wzmocnić inne części mojego ciała - na przykład brzuch). Przebiegłam prawie 380 km. Dwa razy wzięłam udział w zawodach na 5 km. Mój pociążowy balast zmniejszył się o 8 kg,
Niewiele tych kilometrów- ale zaczynałam od zera. Nie chciałam przegiąć - musiałam wziąć pod uwagę Matyldę przede wszystkim, musiałam wziąć pod uwagę moje ciało, które cały czas dochodzi do siebie po trudach ciąży i czwartym cesarskim cięciu. No i bałam się ewentualnej kontuzji.
W planach miałam powoli, powoli zwiększać maksymalny dystans, tak, żeby dojść do 15 kilometrów. Nie udało się. A to czasu nie było, a to Matylda kwękała, a to pogoda nie pozwalała. A gdy raz jeden jedyny wszystko się zgrało: czas, pogoda, moja forma - to jelita me się zbuntowały i musiałam wcześniej pędzić do domu :)
Najdłuższe moje bieganie wyniosło 12,2 km. Tyle mi musiało wystarczyć do przebiegnięcia półmaratonu.
Jak mi poszło? No muszę powiedzieć, że w swoim debiucie sprzed czterech lat wykazałam się większą dozą rozumu :)) Stanęłam sobie wtedy grzecznie z tyłu, przez pół dystansu biegłam nie szarżując, potem uznałam, że mogę przyspieszyć, bez problemu to zrobiłam i wykrzesałam jeszcze siły na ładny finisz. Czas wtedy osiągnęłam gorszy niż teraz, 1:58 z kawałkiem, ale po prostu ładnie pobiegłam.
Teraz... cóż... Teraz zdecydowanie do głosu doszło serce i to ono rządziło moimi poczynaniami:)
Tak więc stanęłam w strefie na godzinę pięćdziesiąt - pomimo, że głowa stłumionym głosem próbowała mi powiedzieć, że nie ma szans, żeby taki czas zrobić. Ale co tam głowa - niech siedzi cicho! Obok siebie miałam Ewę, moją rzeźnicką partnerkę, która biegła półmaraton treningowo. Ostatni raz biegłyśmy razem właśnie na Rzeźniku - więc jakże mogłam podreptać do dalszych stref czasowych, no jak?
No i jeszcze ta atmosfera, ten tłum. Heloł - to półmaraton! Tu się walczy, tu się biega. A ja ostatni raz taki dystans biegłam rok temu, a walczyłam o cokolwiek jeszcze dawniej.
|
Pomimo zimna humory przed startem dopisywały
fot. Ren A.Gąs |
Do 12 kilometra biegło mi się wyśmienicie. Ze średnim tempem około 5:10 min/km. (chyba nawet szybciej, bo sprawdzałam potem międzyczasy. Do 10 kilometra prognozowano mi złamanie 1:50) To się musiało źle skończyć - ale tak jak mówiłam serce dyktowało warunki. Na zbiegu przy Agrykoli tak puściłam nogi swobodnie, że tempo z całego kilometra wyszło 4:38! Super było, biegło się świetnie, nawet pogoda coś zaczęła się poprawiać i moje ręce przestały być zgrabiałe.
Na 13 kilometrze pożegnałam się z Ewą, która wg swoich zaleceń treningowych miała przyspieszyć. A ja poczułam pierwsze delikatne wrażenie, że dotychczasowe tempo utrzymać będzie trudno.
Na piętnastym kilometrze byłam już tego pewna. Na tyle pewna, że postanowiłam posilić się żelem, który szczęśliwie przed startem dostałam od Kasi- Rakiety. Pomimo tego tempo powoli, powoli szło w dół.
A potem był siedemnasty kilometr, a na nim podwójny podbieg: na estakadę nad Rondem Starzyńskiego i zaraz za nim na most Gdański.
I to był koniec. Jeśli ten żel cokolwiek mi dał, to wszystko zostało na tych dwóch podbiegach.
Przebierałam nogami prawie zmuszając się do każdego kroku. Oczywiście w duchu stwierdziłam, że to bieganie jest przereklamowane, do bani, ja się do tego już chyba nie nadaję i na ch...olerę mi te półmaratony i maratony.
|
Końcówka, za mną z lewej strony znacznik 20 kilometra. Że jestem zmęczona można poznać po mojej prawej ręce. Nie kontroluję jej wtedy, wywijam wtedy dłoń do góry , a całą rękę podkurczam. |
A potem na sam koniec pojawiła się kostka brukowa na Bonifraterskiej. I to już był gwóźdź do mojej biegowej trumny. Nie wykrzesałam ani grama siły na finisz, nie byłam w stanie. Wlokąc się dotarłam aż do mety. Czas? 1:52:12. Jak na czwórkę dzieci i pół roku po porodzie - czas na szóstkę. Ale wykonanie i styl: pała.
Jak to wszystko wytrzymało dziecię nr 4?
Na start udaliśmy się całą rodziną. Plan był taki, żeby jeszcze przed startem Matyldę zatankować. Ta jednak popsuła mi szyki, bo zasnęła. Postanowiliśmy jej nie budzić. Jej pierwsza drzemka jest najdłuższa. Przy dobrych wiatrach mogła dospać do mojego finiszu.
|
Kibice |
Mąż z dzieciakami miał stać w różnych miejscach na trasie i kibicować. Zobaczyliśmy się tylko raz, na samym początku. Potem gdzieś mu zniknęłam w tłumie. Ponieważ nie był pewien czy mnie przegapił czy biegnę wolniej, na wszelki wypadek poczekał tak długo, aż pojawiły się zające z czasami powyżej dwóch godzin. Uznał, że tak wolno to chyba nie biegnę i z dzieciakami ruszył w kierunku mety. Nie wiem jak to się stało, ale nie ustaliliśmy z mężem gdzie się spotykamy po wszystkim. Ale spokojnie - mój mąż był przewidujący. Wysyłał smsy mojej komórce. Komórka tkwiła w torbie, która z kolej kołysała się przy wózku prowadzonym przez mojego męża :))
Jakimś cudem udało nam się odnaleźć (facet z czwórką dzieci jednak rzuca się w oczy). Trwało to jednak dłużej niż zakładaliśmy. Matylda zdążyła się już obudzić, zgłodnieć i zniecierpliwić. Na tyle bardzo, że jak mnie zobaczyła, zamiast oszaleć z radości, że przybył drink bar, zrobiła mi karczemną awanturę. Łaskawie zjadła z jednej piersi, przeszła do ciągu dalszego awantury, a następnie odmówiła odłożenia do wózka :)
Ot i cała historia mojego pierwszego po porodzie półmaratonu. Z jednej strony ten start pokazał, że pod wieloma względami nie jest tak źle z moją formą. Z drugiej pokazał miejsce w szeregu :)
Co dalej? Cóż...będę dalej biegać, choć to takie przereklamowane :P W połowie maja będę szlajać się po Kampinosie na Biegu Łosia.
Jeszcze nie odchodźcie. Jeszcze jedna ważna rzecz związana z Półmaratonem Warszawskim.
Jak wiecie wybrałam charytatywną ścieżkę startu w ramach akcji #biegamdobrze. Wybrałam Fundację Wcześniak i na jej konto starałam się wszystkich dookoła namówić na wpłatę. Uzbierane przynajmniej 300 zł oznaczało dla mnie pakiet startowy.
Udało się zebrać dwa razy więcej:) Dokładnie 600 zł :)
Dostałam takie oto podziękowanie - ale tak naprawdę należy się ono Wam - moi drodzy wpłacający Znajomi i Nieznajomi. Dziękuję.