Teraz podjął kolejną próbę, a ja z dzieciakami po raz kolejny pojawiłam się na starcie najkrótszego dystansu, Harpusia. Nie sama. Po pierwsze zachęciłam znajomą, u której nocowaliśmy (jej mąż zresztą startował na trasie rowerowej 100 km). Znajoma z trójką dzieci, najmłodszy półtora miesiąca młodszy do mojej Matyldy. "Chodź!" mówiłam. "Jasne, że dasz radę z wózkiem! Rok temu przez wszystkie punkty przenawigował mój Jasiek, wtedy siedmioletni. Widziałam osoby z wózkami. Fajnie będzie!"
Chyba w podobny deseń zachęcałam Pawła - połówkę teamu Słomiane Bambusy, który zastanawiał się czy jego młodsza pociecha, czterolatek da radę przejść trasę.
Chłop mój zaczął zmagania dzień wcześniej, o dwudziestej pierwszej, zaliczając frontową ulewę przewalającą się w nocy nad okolicą. My mieliśmy już ładną pogodę, ale wiało przeokrutnie. O 11, sporą gromadką, bo w trzy osoby dorosłe, dziewięcioro dzieci i dwa wózki ruszyliśmy na spotkanie z trasą.
Początek był całkiem przyjemny i z dwoma pierwszymi punktami nie było żadnych problemów
Dzielny, mały piechur |
Pierwsza przygoda zaczęła się w trakcie człapania ku punktowi trzeciemu, gdy dobra wydawałoby się droga, nagle i niespodziewanie zmieniła kierunek na zupełnie niedobry. Krótka konsternacja - ale jak to? Dlaczego?
Ponieważ mieliśmy przeciąć szosę, która była w zasięgu naszych oczu, została podjęta decyzja, że nie marnujemy czasu na szukanie, tylko leziemy na skróty (sprawdziłam później w domu. Tej drogi nie było na mapie. Podejrzewam, że powstała, żeby podjechać pod karczowany kawałek. Nauczka na przyszłość: sprawdzać dokładniej odległości na mapie)
Część ekipy zastanawia się co to za droga... |
...a część korzysta z przerwy na najwspanialszą zabawę świata :) |
Skróty |
Myślałam, że emmaljunga jest czołgiem. Ale TO, to jest naprawdę czołg. |
Przechodzenie przez wykarczowany las pokazało, że wózek koleżanki jednak aż tak terenowy nie jest i trzeba było go po prostu przenieść. Ja natomiast coraz bardziej doceniałam wielkie koła w moim.
Dojście do punktu czwartego wprowadziło nas w jeszcze większą konsternację, bo z mapy jak wół wynikało, że organizator wymyślił atrakcję pod postacią strumienia
To teraz tam, przez strumień. A potem pod górę. |
Paweł podjął się przeniesienia dzieci przez wodę i po prostu wlazł do strumienia. Ja za długo nie cieszyłam się suchymi butami. Próbując skorzystać z pnia, władowałam się po kostki w mega błocko. Mój wózek dzięki wielkim kołom został po prostu do strumienia wstawiony :)
Zaczęliśmy wszyscy dostawać głupawki chichrając się z harpusiowej, rodzinnej trasy :)
Po wodnej przeprawie nie dane nam było odpocząć. Punkt był około 200 metrów od nas. Tylko, że oddzielało nas od niego spore zbocze. Było tak strome, że wózki musieliśmy wnosić, bo nie dało się ich pchać. I tu po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę, że poruszamy tak wolno, że nie wiadomo czy zmieścimy się w limicie (5 godzin)
Wiola targa gondolkę |
Mamo! Znaleźliśmy punkt! |
Dalsza trasa również obfitowała w niespodzianki. Przede wszystkim często wskazania mapy nijak się miały do tego co w terenie. Ledwo zaznaczona dróżka w realu okazywała się szeroką drogą, a dobrze zaznaczona drogą, zarośniętym chaszczami szlakiem. Zaznaczone na mapie przecinki czasem były okazałe, łatwe nie tylko do zlokalizowania ale i do przejścia, a czasem istniały tylko na papierze. Czasem wszystko się zgadzało - ale spowalniały nas na przykład takie rzeczy:
Wycięte krzaki po bokach drogi zostały rzucone na nią. Żeby przedostać się dalej z wózkami, trzeba było drogę choć trochę oczyścić. |
Te różnice pomiędzy oznaczeniami na mapie, a tym co przed oczami, spowodowały, że pomiędzy punktem piątym a szóstym po raz drugi się "zakapućkaliśmy". Pomimo, że patrząc na mapę nie powinniśmy mieć żadnych problemów z nawigacją, jakimś cudem znaleźliśmy się na zupełnie innej drodze. Punkt został ostatecznie znaleziony, zresztą bardzo urokliwy, nad jeziorem, ale w tym miejscu stało się dla nas jasne, że limit jest poza naszym zasięgiem. Postanowiliśmy nie rezygnować i tak znaleźć wszystkie punkty, dla własnej satysfakcji.
Jezioro Brody |
Dalsza droga nawigacyjnie przebiegała bez większych wtop, ale dostarczyłam Pawłowi atrakcji stwierdzając przed dziewiątym punktem, że brakuje mi dwóch kart. Podejrzewałam, że mógł je zgubić Jasiek, który ostatnio je podbijał. Paweł westchnął i dzielnie zawrócił do poprzedniego punktu szukając zguby. Nie znalazł i nic dziwnego, bo po kolejnym przetrząsaniu rzeczy, znalazłam je w swojej torbie.... cud prawdziwy, że nie zostałam uduszona :)
Rzadko kiedy mieliśmy tak komfortowy szlak :) |
W Cewicach, w bazie Rajdu, pojawiliśmy się prawie godzinie po limicie. Dzieci przeżyły. Aż się dziwiłam, że żadne specjalnie nie marudziło, choć zrobiliśmy więcej niż dziesięć kilometrów (mnie wyszło około 14, Pawłowi 16). Wózkowe brzdące cierpliwie zniosły pomysły ich matek, w wielu miejscach po prostu śpiąc. Jest co opowiadać - to jest pewne, ale tegoroczny Harpuś wcale łatwy nie był. Szczególnie gdy się lezie z wózkiem:)
Jedno jest pewne. Jeśli kiedykolwiek będę Cię do czegoś przekonywać, że coś jest łatwe i że matki z wózkami to robią - możesz się spodziewać wszystkiego ;)
A jak tam mój Harpagan? Cóż - będzie próba nr 3 na jesieni. Za długo mężowi poszła część piesza. Wpływ na pewno na to miała pogoda. Pierwszą część ukończył godzinę po otwarciu części rowerowej (rok temu miał dwie godziny zapasu). Na części rowerowej wiedząc już, że szans na komplet punktów nie ma, odpuścił starając zmieścić się w limicie i zająć jak najlepsze miejsce. Nie przewidział, że wiatr jest tak silny, że przejechanie piętnastu kilometrów zajmie ponad godzinę. Z zebranych punktów wychodziło drugie miejsce. Przekroczenie limitu o 15 minut spowodowało spadek na jedenaste.
Jesień znów upłynie pod znakiem Harpagana. Ja tam się nie martwię. Kaszuby jak zawsze będą piękne.
Bardzo ciekawy artykuł, dzięki.
OdpowiedzUsuń