Trasa szczęśliwie szła głównie lasami. Fragmenty na otwartej przestrzeni były straszne ze względu na bezlitosne słońce.
Nie jestem w stanie opowiedzieć kilometra po kilometrze. W głowie zostały mi obrazy, fragmenty. Część z nich nie umiem przypisać do konkretnego momentu biegu. Pamiętam ścieżkę idącą wśród wysokich, potężnych drzew, mam wrażenie, że głównie dębów. Ludzie wyglądali tak nędznie na tle tych konarów i pni, że aż wyciągnęłam telefon i usiłowałam w biegu zrobić zdjęcie.
Pamiętam przeloty polanami, gdzie człowiek od razu przyspieszał, żeby jak najszybciej skryć się pomiędzy drzewami. Pamiętam singletracki przez dzikie, pełne kolorowych kwiatów łąki, albo trawersujące zbocza ścieżki wprowadzające w bieszczadzkie klimaty.
Wiem, nieostre. Bo robione w biegu. |
Trochę bieszczadzkie klimaty, nie? |
Mocno zaskoczyły mnie zbiegi. Strome, wąskie. W wielu miejscach o jakimś większym rozpędzeniu mogłam zapomnieć, jeśli życie było mi miłe. Jak tu pędzić, jak trasa na przykład szła ostrymi serpentynami w dół. Ścieżka szeroka akurat na dwie stopy idąca rancikiem. Jakakolwiek pomyłka, potknięcie o korzeń - i lądowanie byłoby z dobre dwadzieścia metrów niżej. Jak się rozpędzić jak single track idzie wśród dzikich róż, których pędy rosną w poprzek i człowiek tylko czeka, które wnyki złapią go za kostki w swoje sidła.
Starałam się nie kalkulować. Po pierwsze to moje pierwsze tak długie bieganie po urodzeniu Matyldy. Po drugie słońce. Trzeba było rozsądnie szafować siłami. Jednak, gdy dobiegałam do pierwszego punktu kontrolnego - a był to jedyny fragment z agrafką - nie mogłam się powstrzymać, żeby nie policzyć dziewczyn, które leciały już w drugą stronę. Wyszło mi, że jestem coś w okolicach dwunastego miejsca (byłam tak naprawdę trzynasta). Kurczę, uznałam, że jest nieźle.
Pomimo upału starałam się nie zmarudzić za bardzo przy napojach. Szybkie dwa kubeczki coli, lód na kark (tak - na punktach był dostępny lód w kostkach: ge - nial - ne!) i dalej w drogę - ale to nie wystarczyło i ze trzy dziołchy i tak mnie potem wzięły.
A potem moim oczom pojawiło się podejście na szczyt Vöröskő. Zobaczyłam mega strome zbocze. Piaszczyste, pełne korzeni drzew. Skrzyżowanie Jasła, Chyrlatej z cholera wie czym jeszcze. Chyba nawet jęknęłam. U podnóża czekał lotny punkt kontrolny, a oprócz tego dziewczyny częstowały wodą. Uwierzcie mi, że wtedy ta zimna zwykła woda smakowała mi najlepiej w życiu.
A potem trzeba było rozpocząć mozolne skrabanie. Było strasznie. Tempo miałam jakieś gorzej niż żółwie. Stromo było potwornie, nogi chwilami zjeżdżały na suchym piachu. Powoli, pokracznie, krok za krokiem drapałam się w górę w duchu gadając ze sobą. Że chyba mnie powaliło. Że po co mi to. Że za miesiąc wymyśliłam sobie bieg o 20 kilometrów dłuższy od tego i może tak komuś oddać pakiet na te cholerne Góry Stołowe? A może tak szybko wrócić do dziewczyn na punkt i porwać im tą zimną, pyszną wodę? Wodo, wodo, mój sssskarbie :P
Podejście na Vöröskő. Chwilami było stromiej niż widać na tym zdjęciu |
I wtedy dziewczyna, która szła przede mną zatrzymała się i mnie przepuściła. To mi jakoś dodało skrzydeł. Mentalnie oczywiście, bo ciężko było frunąć po tym czymś. Zresztą na sam koniec często - gęsto szłam na czworakach po prostu (w domu popatrzyłam na mapkę. Całe podejście miało około kilometra. I na tym kilometrze podchodziło się dwieście metrów w górę. Od miejsca gdzie stał lotny punkt kontrolny było jakieś 500 metrów i ponad 120 metrów w górę. Jakieś pytania?)
W duchu wiedziałam, że nie mogę się zatrzymać, Powoli, powoli, ale do przodu. Cały czas do przodu. W końcu wyszłam na otwartą przestrzeń. Wychynęłam z lasu, z krzaków i zobaczyłam przed sobą w dole daleko zakręcający Dunaj. To było tak niespodziewane i niesamowite, że przez chwilkę po prostu gapiłam się przed siebie. A potem zniknęłam w następnych krzakach :)
Wiedziałam, że najgorsze podejście w tym biegu mam już za sobą. Było jeszcze jedno, ale już nie tak długie i ciutkę mniej strome. Obydwa jednak dały zdrowo popalić.
Na szczycie Vöröskő, 521 m n.p.m |
Na tym etapie bardzo często biegłam już sama. Miało to swoje konsekwencje związane z oznaczeniem trasy. Chwilami musiałam sama podejmować decyzje jak biec. Bo trasa była oznaczona mniej więcej tak jak szlak wokół Balatonu ;) Chwilami było dobrze, a chwilami na odwal się i bez wyobraźni.Trzykrotnie widziałam zawodników biegnących z jakiejś dziwnej strony, ewidentnie po zgubieniu drogi. Sama ze trzy razy o mały włos przegapiłabym jakieś rozgałęzienie.
O jednym takim ewidentnym źle oznaczonym miejscu opowiem. Biegnę drogą przez las. Od czasu do czasu na gałęziach z prawej strony wiszą taśmy. Dobiegam do skrzyżowania. Droga w poprzek identycznej szerokości jak ta, po której biegnę. Z boku przed skrzyżowaniem wisi taśma, jedna. Gdyby był skręt powinny wisieć dwie - przynajmniej tak do tej pory zauważyłam. A tu jedna. Nie pasowało mi, że byłam tak trochę w głębi powieszona. Stanęłam. Oprócz tej jednej jedynej taśmy nic innego nie widziałam. Ani z przodu, ani z boku. Po chwili wahania skręciłam. I po dobrych dwudziestu metrach zobaczyłam wiszącą następną taśmę. Ile osób pobiegło prosto? Nie wiem. Takich historii miałam kilka po drodze. Na koniec było to strasznie męczące. Kilometry w nogach, mózg się lasuje od słońca - a tu człowiek zmysły musiał mieć maksymalnie wyostrzone, żeby nie przegapić niedokładnie i zbyt rzadko chwilami oznaczonej trasy. Pod koniec zresztą wypatrywać trzeba było nie taśm, a wymalowanych różowym sprayem kropek i strzałek.
Miałam jeszcze jedną przygodę, z bukłakiem z wodą. Biegłam sobie właśnie bardzo fajną ścieżynką w dół, gdy poczułam jak moje plecy robią się dziwnie mokre i zimne...Szybko ściągnęłam plecak. Okazało się, że wysunęło się plastikowe zamknięcie bukłaka i część izotonika wychlapała mi się na plecy.
Drugi punkt kontrolny był już poza strefą lasu. Obsługa stała z dzbanami z wodą i wylewała całe litry na przybiegających zawodników. Ja też skorzystałam. Potem tradycyjnie: lód, cola, woda, cola i dalej do przodu. Zostało ostatnie pięć kilometrów. Teoretycznie po płaskim, ale cień, który dawały drzewa zostawiliśmy za sobą. Ostatnie kilometry szły już ulicami wiosek otaczających Szentendre.
Na początku szło mi całkiem żwawo. Do momentu, gdy za zakrętem zobaczyłam przed sobą dziewczynę, która zmęczona upałem maszerowała. I wtedy moja głowa zrobiła mi głupi numer i odmówiła współpracy. Powiedziała "widzisz, można iść!". I moje nogi zatrzymały się.
Ten ostatni fragment to była moja walka z głową. Walka o te fragmenty pokonane truchtem. Na początku ją przegrywałam. Odcinków przemaszerowanych było więcej. Do momentu, gdy przegoniłam dziewczynę przede mną. Nie byłam już w stanie przejść do ciągłego biegu, ale chociaż starałam się, żeby odcinki biegane były jak najdłuższe. Nie dam się wyprzedzić. Nie teraz na sam koniec. Gdzie to cholerne Szentendre?
Wreszcie rozpoznaję, że jestem na tyłach turystycznej części miasta. Miga mi zresztą zza rogu twarz Tibora. Biegnę.
Powiem szczerze, te kilka czy kilkanaście godzin wysiłku jest warte takich chwil jak ta. Gdy pędzę urokliwymi uliczkami niesiona krzykami widzów i turystów siedzących w ogródkach restauracji. Zrobiłam to! Udało się! Trzy godziny i kwadrans. Czternasta kobieta - więc jak na matkę czwórki dzieci, w tym jedno niemowlę, całkiem nieźle :)
Ręcznik na moich ramionach to następny po lodzie fajny pomysł organizatorów. Na mecie każdemu wręczano zimny, mokry ręcznik. Jestem pewna, że jak obwinęłam nim głowę słyszałam syk chłodzonej głowy ;) |
Matylda nieobecność matki olała cienkim sikiem, przybycie zresztą też;). Była zbyt zajęta swoją zabawką, żeby poświęcić mi więcej czasu ;)
Pakietu na Supermaraton Gór Stołowych jednak nie oddam ;)
Piękny kraj, nie mogę się doczekać, aby tam kiedyś pojechać. :)
OdpowiedzUsuń