W Górach Stołowych miałam się pojawić, owszem, ale w lipcu. Ze startu w Maratonie Gór Stołowych zrezygnowałam ze względu na ból nogi. Gdzieś tam sobie myślałam, żeby zapisać się na jesień na Garminową imprezę, ale jak w końcu zerknęłam na ich stronę, to wpisowe wzrosło już na tyle, że obudziło mi węża w kieszeni :) Trudno - myślałam. Widocznie nie dane mi było. Może za rok.
Okazało się, że ze startu z przyczyn zdrowotnych musi zrezygnować koleżanka, Hania. Nie namyślałam się długo i pakiet przejęłam. Przejęłam i...tradycyjnie wyrzuciłam z głowy, że czeka mnie jakieś ultra.
Obudziłam się z lekka z miesiąc wcześniej, gdy zaczęłam szukać noclegu. Trochę bardziej orzeźwiła mnie Ewa, moja rzeźnicka partnerka, również startująca, która zaczęła zadawać cała masę pytań. Czy widziałam na stronie organizatora jakie warunki panują. Yyyyyy - wrzesień, nowa szkoła, zebrania, zakupy - nie miałam nawet polubionego fanpage'a orgów. Będzie błoto, dużo błota.
Czy zabrałam ze sobą stuptuty. Yyyyyyy. Ja w ogóle nie mam stuptutów (tu nastała lekka cisza w słuchawce). No, nie mam. Bo myśl o tym, że takie coś właściwie by mi się przydało dopadała mnie na przykład, gdy brnęłam w śniegu do połowy łydki na Rajdzie Czterech Żywiołów. A potem człowiek wracał do domu i zapominał.
I jeszcze tu zrobię taką małą dygresję, że doprawdy nie wiem jakim cudem ja, pani chaos i prowizorka i Ewa - poukładana i zaplanowana, nie tylko nie pozabijałyśmy się biegnąć Rzeźnika, ale śmiem zaryzykować, że stanowiłyśmy całkiem zgrany zespół :)
Wróćmy jednak w Góry Stołowe. Ogarnęłam temat na tyle, że przyjęłam do wiadomości warunki pogodowe. Ogarnęłam (ledwo i prowizorycznie) temat żeli energetycznych i zerknęłam na profil trasy.
A potem jednak zaczęłam się bać. Bo Matylda i jak ona zniesie w sumie najdłuższy beze mnie czas od swoich narodzin. A jeśli trzeba będzie ją nakarmić w trakcie i się jakoś nie zgramy ze spotkaniem na punkcie? A jeśli umrę, zdechnę gdzieś na trasie i ta rozłąka potrwa o wiele dłużej? Nie wiedziałam jakim terenem dokładnie poprowadzona jest ta trasa. Znany mi sprzed paru lat Maraton Gór Stołowych miał sporo fragmentów dość trudnych technicznie. I co z tego, że teraz mam ciut większe doświadczenie, jak przygotowanie pod przebiegnięcie 53 kilometrów raczej mizerne? Jestem rok po porodzie i do tej pory nie udało mi się wprowadzić do mojego truchtania żadnych długich wybiegań. Tyle co starty w zawodach. Dwa razy 30 kilometrów w maju i sierpniu, no i dwa półmaratony: w marcu i na początku września. Tak w sumie to trochę śmiech na sali, nie?
Mój stres powiększyło dziecię nr 4 odmawiając rano mojego mleka. Na nic moje przekonywanie, że nie wie co czyni, bo matkę jak dobrze pójdzie zobaczy po jakiś siedmiu godzinach. Nie i już.
Ruszyłyśmy z Ewa razem, ale po jakimś kilometrze czy dwóch, nie chcąc jej spowalniać, powiedziałam, żeby nie patrzyła się na mnie tylko leciała swoje. Życzyłyśmy sobie powodzenia, do zobaczenia na mecie, Ewa ruszyła i....okazało się, że trzymając swoje tempo jestem cały czas za nią! Czasem to było kilka, czasem kilkadziesiąt metrów - ale generalnie prawie przez cały czas widziałam przed sobą plecy Avy.
Nie mniej zdziwiony był Tibor, który czekał na nas na pierwszym punkcie na siódmym kilometrze. Pozagrzewał Ewę do walki, po czym przeleciałam ja i zobaczyłam jak mąż robi wielkie oczy i duka "ojej! To Ty!". Nie wiedziałam czy mam go walnąć w łeb i strzelić focha, czy zacząć się śmiać widząc jak próbuje szybko wyciągnąć komórkę z kieszeni, żeby zrobić mi zdjęcie :)))
No dobra - ale to dopiero siódmy kilometr. Przede mną było jeszcze 46. Jeszcze tyle rzeczy się może zdarzyć.
Czas mijał i nic strasznego się nie działo. Biegło mi się dobrze. W pewnym momencie nawet wskoczyłam przed Ewę, która nie zauważyła w porę skręcającej trasy. Ja zdążyłam wyhamować i pobiec dobrze. Co prawda nie wierzyłam, że taki stan rzeczy utrzyma się długo - ale na razie dobrze się bawiłam i biegłam.
Ciekawie zrobiło się, gdy zbiegając przez jakąś łąkę ku drodze, kibicująca mi kobieta krzyknęła "brawo, piąta kobieta!"
Ooooo w mordę!. Piąta?? Ja, piąta?? O, ja pierniczę!
Tą pozycją poupajałam się jeszcze przez parę kilometrów. Wtedy dogoniła mnie Ewa, pochwaliła tempo i wyprzedziła. Wyprzedziła, ale...znów cały czas miałam ją w zasięgu wzroku. Na płaskim, szybsza, odskakiwała mi, ale na zbiegach nadrabiałam.
I tak sobie hasając przez lasy, łąki i błotko (rzeczywiście było go sporo), dogoniłyśmy dziewczynę przed nami. Kojarzyłam ją z początku biegu, gdy nas bez problemu wyprzedziła, ale teraz zdawała się mieć kryzys.
Fajnie, znów byłam piąta. Przyzwyczaiłam się do tej cyfry:) Szczególnie miło było mi zobaczyć potwierdzenie mojej pozycji od samego Marcina Świerca, który w kilku miejscach kibicował na trasie.
A potem wyleciawszy zza jakiegoś zakrętu zobaczyłam plecy następnej dziewczyny. Trzeciej dziewczyny. Powiem szczerze, że dreszcz emocji przeleciał mi wtedy po plecach. Kobieto - właśnie biegniesz swoje pierwsze pięćdziesiąt kilometrów od dwóch lat, pierwszy raz od porodu i właśnie ocierasz się o czołówkę kobiet! Nie myślałam o dogonieniu - już sam fakt, że kilkadziesiąt metrów przede mną biegnie trzecia kobiałka był dla mnie czymś fantastycznym.
Ewa natomiast poczuła wiatr w żagle. Poczaiła się, poczaiła i w którymś momencie zobaczyłam, że trzecia już nie jest trzecią, a moja rzeźnicka partnerka zaczęła znikać mi z oczu. Cóż.. taka kolej rzeczy.
Skupiłam się na dziewczynie przede mną. Skoro zaczęłam ją widzieć - to znaczy, że biegnę ciut szybciej od niej. Jest duża szansa, że jak dalej będę robić swoje, to ją w końcu dogonię. I rzeczywiście - powoli, powoli, ale dystans do nas się zmniejszał. Moje dobre samopoczucie zostało przerwane znów przez jakąś kibicującą panią, która tuż po tym jak ją minęłam krzyknęła "brawo, panie!". Ej, zaraz, zaraz. Ja ją minęłam a ona dopiero wtedy zaczęła kibicować? To oznaczało, że jest nas więcej niż dwie. Odwróciłam się. I rzeczywiście, całkiem blisko za mną zobaczyłam dziewczynę, którą jakiś czas temu wyprzedziłam. Niestety, nie wyglądała już jakby miała kryzys :) No, nie! Ale ja naprawdę już się przyzwyczaiłam do tego piątego miejsca:)
Usiłowałam spiąć pośladki i nie dać się. Wyszło mi z tego tyle, że wyprzedziłam kobietę przede mną i....znów zaczęłam doganiać Ewę. Tymczasem dziewczyna za mną bez żadnego problemu wciągnęła na jakimś podbiegu i mnie i Avę nosem i tyle ją widziałyśmy.
Zrównałam się z Ewą, która zaczęła się żalić na kryzys. To był - nie pamiętam dobrze - chyba 45 kilometr. Stwierdziłam w duchu, że skoro niby osobno a i tak prawie że razem robimy tę trasę, to może pobiegnę z nią i ją trochę popodtrzymuję na duchu, razem się popodtrzymujemy. I tak raz ja przodem, raz Ewcia przodem podążałyśmy w kierunku mety.
Wreszcie Pasterka i upragniona przeze mnie cola (picia w bukłaku miałam jak na lekarstwo i po prostu marzyłam o łyku coli). A potem ostatni, długi zbieg. Lubię zbiegi.
Odwracałam się, próbowałam zachęcać Ewę do wysiłku, ale zaczęła coś napomykać, żeby na nią nie czekać. Wreszcie ostatnie dwa i pół kilometra, niestety, asfaltu. Mały acz intensywny podbieg i już cały czas raczej w dół do mety. Tu Ewa już zdecydowanie stwierdziła, że mam lecieć sama, więc pobiegłam.
Trochę byłam zdezorientowana dystansem. Niby wiedziałam, że to już końcówka - ale zegarek właśnie pokazał mi 53 kilometr - a tu dookoła łąki, lasy i ani widu ani słychu mety. W dodatku w dalszym ciągu biegliśmy po czeskiej stronie.
Wreszcie zza drzew wiatr przyniósł echo odgłosów z mety. Jeszcze tylko okrążyć zalew, sprint przez mostek i.... podbieg na metę. O, powiem Wam, że to iście szatański pomysł :)
Z bananem na ustach po 6 godzinach i 27 minutach jako czwarta kobieta melduję się na mecie. Ewa wpada kilkanaście sekund za mną.
Nie mogłam - i dalej nie mogę - uwierzyć w to co się stało. Jak? Jakim cudem? Żadnej ściany, żadnego mega kryzysu, Dużo biegłam jak na bieg górski, dobrze mi się zbiegało. Może moje ciało coś sobie przypomniało. Może pomogło to, że spodziewałam się trudniejszej trasy, więcej schodów, kamieni. Może przebiegnięcie półmaratonu na początku września zrobiło mi dobrze. Nie wiem. Nikt chyba, włącznie z moim mężem, matko - przede wszystkim włącznie ze mną- nie spodziewał się, że pójdzie mi, kurczę, po prostu dobrze.
Oczywiście nie popadajmy w zbytni samozachwyt. Pierwsza kobieta pojawiła się na mecie półtorej godziny przede mną, druga ponad godzinę. Anna Kącka i Edyta Lewandowska to zdecydowanie inna liga.
Jeszcze trzeba było odczekać na jakże miły punkt programu - czyli dekoracje :) Ewa wskoczyła na najwyższe podium w swojej kategorii wiekowej. Ja w swojej teoretycznie byłam trzecia, ale organizatorzy przyjęli zasadę nie dublowania się nagród open i w kategoriach, więc pod nogami miałam ostatecznie jedynkę :) I jeszcze zgarnęłyśmy nagrody w kategorii blogerów.
A Matylda? Przeżyła. Sporo spała. Na mecie oczywiście zażądała cyca. Potem zrobiła się nieodkładalna do wózka. Cóż. Jej zbójeckie prawo. Szczególnie, gdy matka znika na kilka godzin, a potem pojawia się śmierdząca potem i upaprana błockiem :)
To nie był koniec atrakcji. Następnego dnia startował mój małżonek na krótszej, 24 kilometrowej trasie. I wybiegał ósme miejsce open i drugie w kategorii wiekowej. Sława i chwała!
Jakieś podsumowanie? Chyba już wszystko napisałam. Cieszę się jak cholera. To dobrze wróży na przyszłość, bo do Transgrancanarii zostało 21 tygodni.
Haniu, obiecałam, że postaram się godnie przejąć Twój pakiet. Zrobiłam co mogłam:) Wracaj szybko na biegowe ścieżki.
Okazało się, że ze startu z przyczyn zdrowotnych musi zrezygnować koleżanka, Hania. Nie namyślałam się długo i pakiet przejęłam. Przejęłam i...tradycyjnie wyrzuciłam z głowy, że czeka mnie jakieś ultra.
Obudziłam się z lekka z miesiąc wcześniej, gdy zaczęłam szukać noclegu. Trochę bardziej orzeźwiła mnie Ewa, moja rzeźnicka partnerka, również startująca, która zaczęła zadawać cała masę pytań. Czy widziałam na stronie organizatora jakie warunki panują. Yyyyyy - wrzesień, nowa szkoła, zebrania, zakupy - nie miałam nawet polubionego fanpage'a orgów. Będzie błoto, dużo błota.
Czy zabrałam ze sobą stuptuty. Yyyyyyy. Ja w ogóle nie mam stuptutów (tu nastała lekka cisza w słuchawce). No, nie mam. Bo myśl o tym, że takie coś właściwie by mi się przydało dopadała mnie na przykład, gdy brnęłam w śniegu do połowy łydki na Rajdzie Czterech Żywiołów. A potem człowiek wracał do domu i zapominał.
I jeszcze tu zrobię taką małą dygresję, że doprawdy nie wiem jakim cudem ja, pani chaos i prowizorka i Ewa - poukładana i zaplanowana, nie tylko nie pozabijałyśmy się biegnąć Rzeźnika, ale śmiem zaryzykować, że stanowiłyśmy całkiem zgrany zespół :)
Wróćmy jednak w Góry Stołowe. Ogarnęłam temat na tyle, że przyjęłam do wiadomości warunki pogodowe. Ogarnęłam (ledwo i prowizorycznie) temat żeli energetycznych i zerknęłam na profil trasy.
A potem jednak zaczęłam się bać. Bo Matylda i jak ona zniesie w sumie najdłuższy beze mnie czas od swoich narodzin. A jeśli trzeba będzie ją nakarmić w trakcie i się jakoś nie zgramy ze spotkaniem na punkcie? A jeśli umrę, zdechnę gdzieś na trasie i ta rozłąka potrwa o wiele dłużej? Nie wiedziałam jakim terenem dokładnie poprowadzona jest ta trasa. Znany mi sprzed paru lat Maraton Gór Stołowych miał sporo fragmentów dość trudnych technicznie. I co z tego, że teraz mam ciut większe doświadczenie, jak przygotowanie pod przebiegnięcie 53 kilometrów raczej mizerne? Jestem rok po porodzie i do tej pory nie udało mi się wprowadzić do mojego truchtania żadnych długich wybiegań. Tyle co starty w zawodach. Dwa razy 30 kilometrów w maju i sierpniu, no i dwa półmaratony: w marcu i na początku września. Tak w sumie to trochę śmiech na sali, nie?
Mój stres powiększyło dziecię nr 4 odmawiając rano mojego mleka. Na nic moje przekonywanie, że nie wie co czyni, bo matkę jak dobrze pójdzie zobaczy po jakiś siedmiu godzinach. Nie i już.
fot. Tibor |
Ruszyłyśmy z Ewa razem, ale po jakimś kilometrze czy dwóch, nie chcąc jej spowalniać, powiedziałam, żeby nie patrzyła się na mnie tylko leciała swoje. Życzyłyśmy sobie powodzenia, do zobaczenia na mecie, Ewa ruszyła i....okazało się, że trzymając swoje tempo jestem cały czas za nią! Czasem to było kilka, czasem kilkadziesiąt metrów - ale generalnie prawie przez cały czas widziałam przed sobą plecy Avy.
Nie mniej zdziwiony był Tibor, który czekał na nas na pierwszym punkcie na siódmym kilometrze. Pozagrzewał Ewę do walki, po czym przeleciałam ja i zobaczyłam jak mąż robi wielkie oczy i duka "ojej! To Ty!". Nie wiedziałam czy mam go walnąć w łeb i strzelić focha, czy zacząć się śmiać widząc jak próbuje szybko wyciągnąć komórkę z kieszeni, żeby zrobić mi zdjęcie :)))
No dobra - ale to dopiero siódmy kilometr. Przede mną było jeszcze 46. Jeszcze tyle rzeczy się może zdarzyć.
Czas mijał i nic strasznego się nie działo. Biegło mi się dobrze. W pewnym momencie nawet wskoczyłam przed Ewę, która nie zauważyła w porę skręcającej trasy. Ja zdążyłam wyhamować i pobiec dobrze. Co prawda nie wierzyłam, że taki stan rzeczy utrzyma się długo - ale na razie dobrze się bawiłam i biegłam.
Ciekawie zrobiło się, gdy zbiegając przez jakąś łąkę ku drodze, kibicująca mi kobieta krzyknęła "brawo, piąta kobieta!"
Ooooo w mordę!. Piąta?? Ja, piąta?? O, ja pierniczę!
Tą pozycją poupajałam się jeszcze przez parę kilometrów. Wtedy dogoniła mnie Ewa, pochwaliła tempo i wyprzedziła. Wyprzedziła, ale...znów cały czas miałam ją w zasięgu wzroku. Na płaskim, szybsza, odskakiwała mi, ale na zbiegach nadrabiałam.
I tak sobie hasając przez lasy, łąki i błotko (rzeczywiście było go sporo), dogoniłyśmy dziewczynę przed nami. Kojarzyłam ją z początku biegu, gdy nas bez problemu wyprzedziła, ale teraz zdawała się mieć kryzys.
Fajnie, znów byłam piąta. Przyzwyczaiłam się do tej cyfry:) Szczególnie miło było mi zobaczyć potwierdzenie mojej pozycji od samego Marcina Świerca, który w kilku miejscach kibicował na trasie.
A potem wyleciawszy zza jakiegoś zakrętu zobaczyłam plecy następnej dziewczyny. Trzeciej dziewczyny. Powiem szczerze, że dreszcz emocji przeleciał mi wtedy po plecach. Kobieto - właśnie biegniesz swoje pierwsze pięćdziesiąt kilometrów od dwóch lat, pierwszy raz od porodu i właśnie ocierasz się o czołówkę kobiet! Nie myślałam o dogonieniu - już sam fakt, że kilkadziesiąt metrów przede mną biegnie trzecia kobiałka był dla mnie czymś fantastycznym.
Ewa natomiast poczuła wiatr w żagle. Poczaiła się, poczaiła i w którymś momencie zobaczyłam, że trzecia już nie jest trzecią, a moja rzeźnicka partnerka zaczęła znikać mi z oczu. Cóż.. taka kolej rzeczy.
Skupiłam się na dziewczynie przede mną. Skoro zaczęłam ją widzieć - to znaczy, że biegnę ciut szybciej od niej. Jest duża szansa, że jak dalej będę robić swoje, to ją w końcu dogonię. I rzeczywiście - powoli, powoli, ale dystans do nas się zmniejszał. Moje dobre samopoczucie zostało przerwane znów przez jakąś kibicującą panią, która tuż po tym jak ją minęłam krzyknęła "brawo, panie!". Ej, zaraz, zaraz. Ja ją minęłam a ona dopiero wtedy zaczęła kibicować? To oznaczało, że jest nas więcej niż dwie. Odwróciłam się. I rzeczywiście, całkiem blisko za mną zobaczyłam dziewczynę, którą jakiś czas temu wyprzedziłam. Niestety, nie wyglądała już jakby miała kryzys :) No, nie! Ale ja naprawdę już się przyzwyczaiłam do tego piątego miejsca:)
Usiłowałam spiąć pośladki i nie dać się. Wyszło mi z tego tyle, że wyprzedziłam kobietę przede mną i....znów zaczęłam doganiać Ewę. Tymczasem dziewczyna za mną bez żadnego problemu wciągnęła na jakimś podbiegu i mnie i Avę nosem i tyle ją widziałyśmy.
Zrównałam się z Ewą, która zaczęła się żalić na kryzys. To był - nie pamiętam dobrze - chyba 45 kilometr. Stwierdziłam w duchu, że skoro niby osobno a i tak prawie że razem robimy tę trasę, to może pobiegnę z nią i ją trochę popodtrzymuję na duchu, razem się popodtrzymujemy. I tak raz ja przodem, raz Ewcia przodem podążałyśmy w kierunku mety.
Wreszcie Pasterka i upragniona przeze mnie cola (picia w bukłaku miałam jak na lekarstwo i po prostu marzyłam o łyku coli). A potem ostatni, długi zbieg. Lubię zbiegi.
fot. maratomania |
fot. maratomania |
Odwracałam się, próbowałam zachęcać Ewę do wysiłku, ale zaczęła coś napomykać, żeby na nią nie czekać. Wreszcie ostatnie dwa i pół kilometra, niestety, asfaltu. Mały acz intensywny podbieg i już cały czas raczej w dół do mety. Tu Ewa już zdecydowanie stwierdziła, że mam lecieć sama, więc pobiegłam.
Trochę byłam zdezorientowana dystansem. Niby wiedziałam, że to już końcówka - ale zegarek właśnie pokazał mi 53 kilometr - a tu dookoła łąki, lasy i ani widu ani słychu mety. W dodatku w dalszym ciągu biegliśmy po czeskiej stronie.
fot. maratomania |
Wreszcie zza drzew wiatr przyniósł echo odgłosów z mety. Jeszcze tylko okrążyć zalew, sprint przez mostek i.... podbieg na metę. O, powiem Wam, że to iście szatański pomysł :)
Z bananem na ustach po 6 godzinach i 27 minutach jako czwarta kobieta melduję się na mecie. Ewa wpada kilkanaście sekund za mną.
fot. maratomania |
Miejsca od 3 do 5. Wielka radość :) fot. maratomania |
Oczywiście nie popadajmy w zbytni samozachwyt. Pierwsza kobieta pojawiła się na mecie półtorej godziny przede mną, druga ponad godzinę. Anna Kącka i Edyta Lewandowska to zdecydowanie inna liga.
Jeszcze trzeba było odczekać na jakże miły punkt programu - czyli dekoracje :) Ewa wskoczyła na najwyższe podium w swojej kategorii wiekowej. Ja w swojej teoretycznie byłam trzecia, ale organizatorzy przyjęli zasadę nie dublowania się nagród open i w kategoriach, więc pod nogami miałam ostatecznie jedynkę :) I jeszcze zgarnęłyśmy nagrody w kategorii blogerów.
fot. maratomania |
A Matylda? Przeżyła. Sporo spała. Na mecie oczywiście zażądała cyca. Potem zrobiła się nieodkładalna do wózka. Cóż. Jej zbójeckie prawo. Szczególnie, gdy matka znika na kilka godzin, a potem pojawia się śmierdząca potem i upaprana błockiem :)
fot. Tibor |
To nie był koniec atrakcji. Następnego dnia startował mój małżonek na krótszej, 24 kilometrowej trasie. I wybiegał ósme miejsce open i drugie w kategorii wiekowej. Sława i chwała!
Jakieś podsumowanie? Chyba już wszystko napisałam. Cieszę się jak cholera. To dobrze wróży na przyszłość, bo do Transgrancanarii zostało 21 tygodni.
Haniu, obiecałam, że postaram się godnie przejąć Twój pakiet. Zrobiłam co mogłam:) Wracaj szybko na biegowe ścieżki.