Zastanawiałam się czy w ogóle pisać relację z tego biegu. Po pierwsze dlatego, że dalej w kolejce na wenę twórczą czeka Harpuś z października. A po drugie: ile razy można pisać relację z biegu, który ma najnudniejszy track na świecie?? Pięć kilometrów ulicą Jana Pawła, nawrotka i drugie pięć kilometrów z powrotem. Koniec.
No ale to jednak nie jest zwykła dycha. To bieg, który dla wielu jest ukoronowaniem całego sezonu. To tu ludzie szykują się na bicie życiówek, to tu można wysłuchać z 15 tysięcy gardeł Mazurka Dąbrowskiego (ciary!), to tu można obejrzeć biało- czerwony pulsujący tłum (ciary także!).
Nie biegam dyszek zbyt często. Właściwie ostatni raz biegłam taki dystans dwa lata temu. I to też był Bieg Niepodległości. Moja życiówka na tym dystansie z jakimż wdzięcznym ogonkiem, 46:01, miała czteroletnią brodę i pochodziła również z Biegu Niepodległości.
Ale na bieg zapisywałam się bez żadnych strasznych oczekiwań. Znaczy, nie oszukujmy się, poprawienie tego ogonka byłoby bardzo miłe. Ale z powodu braku życiówki nie rwałabym włosów z głowy.
Byłam ciekawa co wymyśli twórca Planu (nic się nie zmieniło. Dalej "Plan" wychodzi mi tylko wielką literą ;) na widok wpisanych zawodów na 10 km. Wypadały równo dwa tygodnie po maratonie we Frankfurcie. Jak wpleść regenerację po czterdziestu dwóch kilometrach i jednocześnie rozruszać nogi przed o wiele krótszym i szybszym dystansem?
No i wymyślił takie fajne, szybkie interwały, że zaczęłam wierzyć, że to się jednak uda i jedenastego listopada poskładam to wszystko w jakiś fajny wynik. (Choć powiem Wam szczerze, że jak zajrzałam w statystyki mojej życiówkowej dychy i zobaczyłam, że żeby ją poprawić muszę pobiec szybciej niż 4:35 min/km, to zrobiło mi się słabo ;)
Dzień biegu nie był za ciepły. Rano nawet coś popadało, było dość wietrznie. Na szczęście nie wiało wzdłuż trasy (bo to by oznaczało biegnięcie połowy dystansu pod wiatr). Wielu biegaczy było ubranych na długo, ale ja postanowiłam się trochę bardziej wyletnić :) Co prawda na rozgrzewce prawie szczękałam zębami - ale w trakcie biegu było mi w sam raz.
Ustawiłam się zgodnie z przypisaną mi strefą, blisko tablicy z napisem 45 minut. Po czym po starcie męłłam bardzo brzydkie słowa w ustach, próbując przeciskać się pomiędzy tabunami biegaczy, mającymi ewidentnie kłopot z trafieniem do właściwej strefy.
Ja wszystko rozumiem: że zimno, że trzeba było sporo czekać, bo wypuszczenie w falach piętnastu tysięcy luda trochę trwa. Ale mimo wszystko oficjalnie bardzo, bardzo proszę: ludzie, ustawiajcie się w swoich strefach startowych a najlepiej zgodnie z aktualną formą. Biegacze, których mijałam przez pierwszy kilometr, truchtali w tempie o wiele, wiele wolniejszym niż zakładała strefa, z której ruszyli. Ba, na czwartym, piątym kilometrze mijałam ludzi, którzy już maszerowali.
Nie wiem, jakim cudem przy tych wszystkich mijankach, przeciskankach i skakaniu, pierwszy kilometr wszedł mi w 4:37. Nastroiło mnie to optymistycznie. Byle to utrzymać, byle nie wolniej, byle wiatr nie przeszkodził, byle podbieg na wiadukt za bardzo nie zmasakrował.
Ale wszystko szło dobrze. Wiatr, owszem był, ale wiał poprzecznie. Dawał się odczuć w momentach przekraczania skrzyżowań, gdy atakował z boczku. Wiadukt nie był taki straszny. Tempo było jak dla mnie kosmiczne; na czwartym kilometrze zarejestrowałam 4:19!. Nawrotka w połowie i znów trochę nerwówki, bo wszyscy chcieli zawrócić po jak najmniejszym łuku, a zaraz potem pojawiły się stoły z wodą.
Na siódmym kilometrze miałam malutki kryzys - ale kryzysy przy tempie 4:26 to ja mogę mieć :) Po prostu poczułam zmęczenie dystansem. Nigdy wcześniej przecież nie biegałam w takim tempie. A potem jakoś wzięłam się w garść. Byle jak najszybciej pokonać znów wiadukt, potem będzie z górki i rura! Dajesz, Aga, nie myśl, że jest ciężko i źle, zaraz będzie meta! Dziewiąty kilometr w kosmiczne jak dla mnie 4:13 i...nie utrzymałam takiego tempa. Ostatni kilometr, pomimo, że niesiona dopingiem męża i dzieciaków, zwolniłam lekko. Metę przekroczyłam po 44 minutach i pięćdziesięciu trzech sekundach.
Oczywiście, sama nie dałabym rady tak szybko przebierać nogami, zaowocował narzucony przez Piotra reżim treningowy.
Radość jest wielka, oczywiście. Rok temu nie biegałam jeszcze po porodzie - a tu takim ładnym wynikiem zakończyłam ten sezon.
No właśnie: to wcale nie miał być ostatni bieg w tym roku. Zakończenie miało być na Moczydle, z którym wiązałam nadzieję na równie ładny bieg. Niestety, pomimo, że czułam się dobrze, gdzieś tam w środku musiało nastąpić jakieś tąpnięcie odporności (może po maratonie?) i uzewnętrzniło się pod postacią półpaśca :( Przymusowy zaciągnięty ręczny średnio mnie ucieszył, no ale co zrobić. Powoli wracam na biegowe ścieżki. Do Transgrancanarii zostało 12 tygodni...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz