Jeśli ktoś z Was ma ze współmałżonkiem takie same techniczne koszulki, różniące się tylko rozmiarem i ta koszulka Wam zginie, a poszukiwania prowadzone od co najmniej pół roku nie dają pożądanych efektów - zapiszcie się wspólnie na jakiś fajny, górski, długi bieg w drugim końcu świata. Jest szansa, że koszulka cudownie się znajdzie :) Oznajmi to wam soczysta kurwa puszczona przez współmałżonka ubierającego się w ciuchy startowe. Nie powiem: ucieszyłam się ze znalezionej zguby ;) Choć Tibor w koszulce sięgającej mu nad pępek wyglądał zabawnie :)
Doszliśmy ostatecznie od ładu: Tibor się ubrał, ja przestałam latać do toalety na samo spojrzenie na kijki i żele. Stres związany z wyjściem i jazdą do Las Palmas opisałam w poprzednim wpisie.
Czas poruszyć temat, który wisiał nad nami i przed biegiem i w jego trakcie. Temat, który dyskutowałam i z moim mężem i ze znajomymi, którzy dopytywali się: biegniecie razem czy osobno?
To skomplikowane :)
Chciałam osobno. Tibor chciał razem. Moją odpowiedź potraktował chyba trochę jako próbę jakiegoś wywyższenia się - bo w przeszłości zdarzyło się, że mąż mój przez nieodpowiednie odżywianie i nawadnianie zaliczył mega zgon na schodach na Szczeliniec podczas Maratonu Gór Stołowych. Bo przybiegłam przed nim na metę Ultramaratonu Bieszczadzkiego. Bo byłam trzecia wśród teamów kobiecych na Biegu Rzeźnika i poczułam się wtedy bardzo pewnie, zbyt pewnie.
A to nie do końca tak.
Od tamtych startów minęło parę lat. Mój mąż przebiegł kilka ultra, kilka krótszych biegów górskich. Trzy razy podchodził do Harpagana - który trwa przecież przez cała noc i pół dnia. Ma na koncie kilka pełnych dystansów w triatlonie. Trenował do tego biegu równie ciężko jak ja. Szanse na dobry bieg jak i zgon na trasie były moim zdaniem wyrównane. Transgrancanaria jest długim i trudnym biegiem. Żadne z nas nigdy wcześniej nie pokonało takiego dystansu. Nie wiadomo było co się stanie w trakcie, jak zareagują nasze organizmy. Mogła się zdarzyć powtórka z rozrywki z Gór Stołowych. Ale mogło być i w drugą stronę: to ja w którymś momencie mogłam stać się kulą u nogi, która tylko wstrzymuje będącego w lepszej dyspozycji męża. Nie chciałam żadnemu z nas odbierać szansy na pokonanie tego dystansu na miarę własnych możliwości. I pomyślałam, że powinniśmy spróbować wystartować osobno.
Co z tego wyjdzie - nie wiedziałam i dopuszczałam do siebie taki rozwój sytuacji, że ostatecznie skończymy razem. Mój mąż chyba nie był przekonany, bo stwierdził, że ok - ale jakbyśmy się spotkali na trasie, to każde z nas robi swoje. Zabrzmiało to dość kategorycznie i nie o to mi chodziło, szczerze mówiąc. Miałam nadzieję, że ten pewnego rodzaju konflikt sam się jakoś rozwiąże w trakcie biegu i nikt do nikogo nie będzie miał pretensji, niezależnie od tego czy tę metę przekroczymy ostatecznie razem czy nie.
Po starcie, z plaży zresztą, starałam się wmieszać w tłum, żeby zgubić się z Tiborem. Trudne to nie było, bo wystartowało ponad tysiąc osób. Zabawne jest to, że w tym miejscu, deptakiem, trzy lata wcześniej finiszowałam w półmaratonie. Teraz deptak oglądałam z wysokości plaży, a bieg dopiero zaczynałam. W dodatku lekką ręką licząc sześć razy dłuższy niż wtedy :)
Tradycyjnie nie pamiętam wszystkiego co się działo na trasie. W głowie zostały migawki. Bieg na przedmieściach Las Palmas wśród jakiś nieużytków, koszy na śmieci, nic ciekawego. Wkurzanie się trochę na ludzi, którzy w tym jeszcze nie rozciągniętym tłumie już sięgnęli po kijki. Przelot jakimś zaśmieconym lekko dnem wyschniętego potoku. Ludzie, fantastyczni ludzie kibicujący na trasie, czasem naprawdę niezłe tłumy. Wąż czołówek za mną i migających czerwonych lampek przede mną. Kilometry leciały, czas niezauważalnie również. Coraz mniej było kibiców, coraz mniej cywilizacji, ludzie coraz bardziej się rozciągali. Na pierwszych dwóch punktach nie zabawiłam długo. Pomarańcze, banany, cola do kubeczka, izotonik do flaska - i dalej w drogę. Gdzieś koło siedemnastego kilometra przestałam chojraczyć i wyciągnęłam kijki. Zaczęło robić się trudno. Nie padało - ale ślady burzy widać było na trasie. Kałuże, mokra trawa, śliskie kamienie czy wręcz gliniaste, rozmięknięte podłoże. Jak się leci taką śliską ścieżką, ewidentnie zboczem, a po stronie spadku w świetle czołówki widać kaktusy - to rurka trochę mięknie ;) Gdy zaczęły się solidne, kamieniste podejścia, niestety zwolniłam. Dwie rzeczy się na to złożyły: to, o czym wspominałam w poprzednim wpisie, czyli pewne braki w treningu oraz niewyspanie. To musiało być koło 3-4 nad ranem i mój organizm z lekka się zaczął buntować.
Wychynęliśmy po podejściu z jakiś krzaków na obrzeżach uśpionego miasteczka. To był prawie czterdziesty kilometr. A tam stał dziadek. Stał i szeptem, żeby nie pobudzić sąsiadów, dopingował nam, wyłaniającym się z nocy szaleńcom. To było strasznie wzruszające.
Przelot przez miasteczko, wbiegłam na punkt - napiłam się coli, odwróciłam się i zobaczyłam Tibora.
w ładnym momencie przerwę relację? :)
część trzecia=========>
Czekam na kolejną część😉
OdpowiedzUsuń