piątek, 19 października 2018

Join the mudness!

Dalej nie mogłam w to uwierzyć. Miało mnie tu nie być. Na cztery dni przed startem została podjęta decyzja, że tym razem pass, logistyka nas przerosła.
A teraz -  byłam tu. Z czołówką na głowie, wśród migających czerwonych lampek innych biegaczy, właśnie wybiegiwałam swoją wielką łemkowską przygodę.
Zakręt i skręt w polną drogę. Na zakręcie ktoś stał i kibicował. Wariat. Przecież jest środek nocy.
"Brawo, jesteś druga" - usłyszałam. Fajnie, fajnie, pomyślałam. Ale to żadna sztuka być drugą na piątym czy szóstym kilometrze. Zobaczymy, gdzie będę, gdy w nogach będzie setka.
Na razie jednak po prostu biegłam pod czarnym, rozgwieżdżonym beskidzkim niebem.




***



Plan A był prosty. Ja jadę na Łemkowynę, a mąż zostaje z dziećmi w Warszawie. Żeby nie ciągać ich przez pół Polski samochodem, bo nie wiadomo jaka będzie pogoda, bo taniej.
Plan A zaczął się sypać, gdy okazało się, że Tiborowi odwołali bieg we Wrocławiu, Spartan Race i w zamian zaproponowali zniżkę na start na Węgrzech, w Miskolcu. W tym samym terminie co moje Łemko...
Zrodził się plan B. Do dzieci zgarniamy jedną z babć, która zostaje z nimi w domu. My jedziemy w czwartek do Krynicy, ja zostaję, Tibor po przespanej nocy leci na swojego Spartana. Startuje, dobiega, wsiada w samochód i odbiera mnie na mecie.
Plan B zaczął się sypać, gdy okazało się, że niestety ale opieka na miejscu nad dziećmi jest niemożliwa, musimy je zawieźć na działkę do moich rodziców. Dziecko nr 2, które ledwo co wróciło do szkoły po dwóch tygodniach zapalenia krtani - znów by opuściło dzień. Dzieciaki miały swoje zajęcia pozalekcyjne, klasówki. Jak ważne są nasze starty? Ważniejsze od lekcji, zajęć judo, modelarni? Im bardziej zastanawialiśmy się jak to ugryźć - tym bardziej dochodziła do nas gorzka prawda, że musimy odpuścić. Tak, jesteśmy biegaczami, ultrasami. Ale jesteśmy też rodzicami.
I choć obiektywnie wiedziałam, że ta decyzja jest słuszna, całe moje ja buntowało się przeciwko takiemu obrotowi sprawy. Niby to tylko bieg, ale w głębi duszy czułam, że właśnie omija nas, mnie, coś wyjątkowego.
Trzy dni przed startem po dłuugiej rozmowie, pierdylnastym rozważeniu wszystkich możliwości, mój mąż dokonał niemożliwego. Ułożył plan C.
Plan ten co prawda był potwornie napięty, nie dawał nam praktycznie jakiegokolwiek odpoczynku przed startami, ale minimalizował niedogodności dla dzieci.
Nie będę tu tłumaczyć jak ostatecznie ogarnęliśmy kwestię dzieciarni. Jak próbowałam opowiedzieć to kilkorgu znajomym na żywo, gubili się gdzieś przy drugim dziecku :))

W Krynicy zamiast w czwartek, pojawiłam się w piątek, po dwudziestej drugiej, na 40 minut przed zamknięciem biura zawodów. Miałam 2,5 godziny do startu. Małżonek po wysadzeniu mnie, pojechał dalej w kierunku Węgier, żeby zdążyć na swój start o siódmej rano...







***




Pomimo tego przedstartowego szaleństwa, nie czułam zmęczenia w nocy. Pewnie dlatego, że nie mogłam sobie pozwolić na jakieś wyłączenie się. Najpierw skupienie, bo inni biegacze dookoła, trzeba uważać. Część mnie wyprzedzała, część wyprzedzałam ja. Czarna noc dookoła, zbiegi. Żeby tylko nie wywinąć kozła.
A potem były długie fragmenty, gdy biegłam sama. To moja czołówka, tylko i wyłącznie moja, oświetlała mi drogę i to ja musiałam w ciemności wypatrywać różowych wstążek z odblaskami. Chyba jeszcze nigdy na tak wczesnym etapie biegu nie biegłam zupełnie sama. Wtedy nie do końca rozumiałam czemu, dopiero teraz wiem, że po prostu biegłam raczej bliżej przodu stawki, więc ludzi z mojego dystansu było mało.
Koło dwunastego kilometra samotność się skończyła - zaczęłam doganiać pierwsze osoby z najdłuższego dystansu, 150, który ruszył godzinę przed nami.

W głowie mam takie migawki z tej nocnej części. Gwiazdy, miliard gwiazd nad głową. Aż chciało się wyłączyć czołówkę, podnieść głowę i po prostu pogapić się. Zdarzyło mi się parę razy zauważyć i taką spadającą.
Mgły, w które od czasu do czasu wbiegaliśmy i tańczące kropelki w świetle czołówki.
Niesamowity, tajemniczy cmentarz na Rotundzie.
I świt. Gdy nagle wyleciałam z lasu, przed sobą zobaczyłam czarny zarys gór, a nad nimi niczym najcenniejszy klejnot, niczym korona, niebo płonęło czerwienią. Wstawał nowy dzień.






***



Świt był pieruńsko zimny. Pomimo, że większość nocy przebiegłam z podwiniętymi rękawami  rozpiętej bluzy, teraz nie tylko zapięłam się pod szyję i opuściłam rękawy, ale jeszcze całe dłonie schowałam w rękawy, bo mi zgrabiały. W nogi mi tylko nie było zimno, bo cały czas byłam w ruchu. Naprawdę sporo biegłam. Nie widziałam dookoła siebie nikogo z mojego dystansu. Widocznie znalazłam swoje miejsce, idealnie wpasowując się między innych. Natomiast cały czas wyprzedzałam ludzi z najdłuższej trasy. Od paru osób znów usłyszałam, że jestem druga.

Na drugi punkt kontrolny na 42 kilometrze dotarłam wczesnym rankiem, po szóstej rano. Zgodnie z założeniami. I było to jedyne moje założenie, jakie robiłam przed startem :) Dalsze snucie planów chyba mnie przerosło :).
Za Wołowcem można było powoli wyłączać czołówki i zacząć podziwiać Beskidy. W świetle budzącego się dnia widać było snujące się mgły po łąkach, skąpane w złocie drzewa, wijący się szlak. Jeszcze było chłodno, ale niebo bez ani jednej chmurki zapowiadało, że będzie ciepło. Pamiętam, że pomyślałam, że trzeba jak najwięcej zrobić dystansu póki jeszcze słońce nie zaczęło grzać, bo może być ciężko.






***



Pięćdziesiąty pierwszy kilometr. Tylko ja i las. Jestem sama. Biegnę grzbietem wśród rudej buczyny. Jest cisza, spokój, dookoła mnie lecą liście. Chwila dekoncentracji. Chwila nieuwagi. Kamień, który na mnie czekał, na moją zmęczoną stopę. Lecę do przodu jak wystrzelona z katapulty. Nie wiem co mnie bardziej boli: skamieniała w skurczu łydka, czy kolano, które pali żywym ogniem.
Chyba tylko długim skarpetom na nogach zawdzięczam to, że po chwili wstałam i pobiegłam dalej. Trochę zamortyzowały uderzenie. Ale lekkość w zbieganiu się skończyła. Lewe kolano przy każdym stromszym zbiegu, przy każdym krzywym postawieniu nogi zaczynało boleć. Jeszcze byłam w stanie to jakoś ignorować, nadrabiać innym ustawieniem, innymi mięśniami, ale z każdym kilometrem było coraz ciężej i gorzej.



***




Do Chyrowej, na ostatni punkt kontrolny na 82 km docieram w południe. Przeczochrana przez dwa upadki (drugi na sześćdziesiątym kilometrze, na szczęście bez kolejnych obrażeń), przeczochrana przez fragment w okolicach 70 kilometra. Piękny widokowo - ale idący łąkami, otwartym terenem, w pełnym słońcu.
I wtedy mijam się z dziewczyną z czarnym numerem startowym, z setki. Ja na punkt zmierzam, ona właśnie przed chwilą z niego wybiegła. Pierwsza kobieta.
Uśmiecham się do niej, klaszczę w dłonie i biję brawo. Jej wzrok z miejsca podąża w kierunku mojego numeru. Ups! Chyba ją trochę zestresowałam :)
Niepotrzebnie. Po międzyczasach później było widać, że przez większość trasy trzymałyśmy do siebie podobny dystans. A od Chyrowej dla mnie zmieniło się dużo...

Jeśli ze kwintesencję górskiego ultra uznamy flow, stan, w którym czujesz, że jesteś po prostu we właściwym miejscu tu i teraz, gdy każdą komórką swojego ciała chłoniesz otoczenie, gdy stopy znajdują idealne miejsce pomiędzy korzeniami, kamieniami, gdy przepełnia cię szczęście, nawet, gdy właśnie wyplułeś płuca na podejściu, a teraz zarzynasz czwórki na zbiegu -  to dla mnie ultra skończyło się w tym miejscu.

Jeśli za kwintesencję górskiego ultra uznamy ból ogarniający całe ciało, walkę o wszystko: o każdy następny krok, o to, by nie upaść po kolejnym potknięciu, żeby się nie poddać. Jeśli za kwintesencję uznamy nienawiść do każdego kolejnego zbiegu i każdego kolejnego podejścia, gdy cały świat znika i jesteś tylko ty i twoje cierpienie - to dla mnie ultra właśnie się zaczynało.







***




In my mind
Im my head
This is where we all came from
The dreams we have, the love we share
This is what we're waiting for

In my mind
In my head...

In my mind
Im my head


Nie jestem w stanie odczepić się od tej piosenki. Z każdym krokiem brzęczy w mojej głowie, wciąż i wciąż. In my mind....
Jest mi źle. Jest mi bardzo, bardzo źle. Podejście za Chyrową, znów przez łąki, w samo południe, ze słońcem, które świeciło zupełnie jakby to był środek lata a nie połowa października, wybrało mnie totalnie. Jeśli miałam jeszcze jakieś ukryte pokłady energii - zabrała mi je Cergowa.

Już schowałam się między drzewami w lesie, już Cergowa ze swoim podejściem - kilerem za mną, ale już nic nie pomaga.
Jestem wściekła na moje ciało, które właśnie teraz, na kilkanaście kilometrów do mety zaczyna mnie zawodzić. Boli mnie każde włókienko w nogach. Każde przejście do truchtu jest mordęgą.
In my mind, in my head...
Na widok zbiegu chce mi się płakać. Stromy, gładki. Nie jestem w stanie w sensowny sposób zbiec na wprost. Zygzakiem też nie mogę - bo jak tylko ustawię się bokiem do stoku zaczyna protestować potłuczone lewe kolano.
Toczę walkę, potworną walkę ze swoją głową. Żeby jednak biec. Nawet najbardziej pokraczny trucht jest lepszy od marszu. Dawaj, Aga. No pain - no gain. Rusz się, szybciej będziesz na mecie.
This is where we all came from...This is what we're waiting for...
Odliczam kolejne metry na ekranie zegarka, z utęsknieniem czekam na każdy kolejny kilometr. Każdy szelest za mną wprowadza mnie w lekki popłoch. Mam wrażenie, że zaraz wszyscy mnie przegonią, zaraz zobaczę za plecami dziewczyny z czarnymi numerami. Na razie mijają mnie tylko panowie i to głównie z najdłuższej trasy. I jednak nie jest ich tak dużo, jak spodziewałabym się po swoim żałosnym tempie...
Dalej toczę walkę ze swoją głową i prawie płaczę na widok kolejnego podejścia. Dlaczego? Już go nie powinno być! Mijany rowerzysta pociesza: jeszcze trochę i będzie zbieg, odpoczniesz!"
Odpocznę...na widok tego "odpoczynku" zaczyna mnie wszystko mocniej boleć, o ile to jeszcze możliwe. Kulawo drepczę w dół. Pamietaj: no pain no gain. Tam czeka meta. This is what we're waiting for...







***




- Ale wiecie, że to jeszcze nie jest Iwonicz?
Na dobre opuściliśmy już góry i właśnie razem z kilkoma panami ze stopięćdziesiątki uprawiałam jakiegoś kulawego gallowaya na asfalcie. Przed chwilą wbiegliśmy pomiędzy pierwsze domy.
Jak to, kurwa, nie Iwonicz?? To po cholerę przed chwilą zacisnęłam zęby i cały zbieg asfaltem pokonałam truchtem? To gdzie my jesteśmy? "Lubatowa" - przeczytałam na jakimś szyldzie. Yy? Oj, Aga, trzeba było przejrzeć przed startem mapę, którą dostałaś w pakiecie...

Zegarek pokazywał już setkę - więc do mety nie mogło być daleko. Ale ile konkretnie? Ile przekłamie gps w zegarku i w którą stronę? Został kilometr czy może trzy? Drept, drept, drept do najbliższej różowej tasiemki z charakterystycznym logiem Łemkowyny powiewającej na płocie. Pięć kroków marszu. Drept, drept, drept do najbliższej latarni. Znów marsz. Na asfalcie widzę wymalowaną sprejem strzałkę z napisem ŁUT. Strzałka nakazuje skręcić w prawo. Pod górę. Aaaaa !! Skąd znów pod górę?  Miało już nie być górek! Zrezygnowana wlokę się krok za krokiem, z bukłaka wyciągając ostatnie krople izotonika. We flasku mam resztki coli. W Chyrowej zatankowałam do pełna - ale w słońcu i na zmęczeniu zapotrzebowanie na wodę jest o wiele większe. Gdzie ta meta?
Wreszcie szosa zaczyna iść w dół i zaczyna wyglądać, że tym razem naprawdę zbliżamy się do Iwonicza. Zaczynają pojawiać się spacerowicze. Część przystaje i kibicuje, klaszcze. Jest mi wszystko jedno, nie mam nawet siły uśmiechać się do tych ludzi. Dajcie mi tą cholerną metę.
Wreszcie widzę. Deptak. W dmuchanej bramce stoją wolontariuszki i brzęczą dzwonkami - medalami. Mijam pomiar czasu i... już nic nie muszę.
Wymęczone, wycierpiane na końcówce - ale jest: drugie miejsce wśród kobiet, trzynaste open.
Czas: 14:35:01.




***




Lubię ładnie rozegrane biegi. Takie, gdzie człowiek, nawet jeśli zmęczony, od początku do końca kontroluje sytuację.
To nie był taki bieg.
Końcówką czuję się z lekka zniesmaczona i obrażona na samą siebie. Coś gdzieś poszło nie tak. Co? Ha! Na  maratonie ulicznym, takim 42 kilometrowym ;), tyle rzeczy może zaważyć o końcowym wyniku, o samopoczuciu na ostatnich kilometrach. A co dopiero na stukilometrowym górskim ultra. Było parę rzeczy, które mogły złożyć się do kupy na kryzys w końcówce -ale równie dobrze żadna z nich mogła nie mieć znaczenia. Kryzysy mniejsze, większe są po prostu w takie biegi wpisane i muszę się z tym pogodzić.
Pewnie jeszcze trochę będę sobie marudzić, ale spokojnie, przejdzie mi. Bo obiektywnie rzecz biorąc, zdaję sobie sprawę, że pier...olę jak potłuczona :))

Dwa lata temu o tej porze jeszcze nie biegałam po porodzie. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że za dwa lata stanę na podium stukilometrowego biegu- pewnie bym nie uwierzyła :) Zresztą teraz przed startem też bym nie uwierzyła w pudło - choć była osoba, która zadała mi to pytanie (pozdrawiam, Asiu:). Z tymi wszystkimi przygodami przedstartowymi, rozwożeniem dzieci, siedmiogodzinną jazdą do Krynicy, ze stresem czy zdążę do biura zawodów. Naprawdę nie mam na co narzekać. A i czasu, pomimo zgonu na koniec, chyba nie mam się co wstydzić :)

Jednym słowem, muszę sama wziąć sobie do serca słowa, którymi pocieszałam swego czasu Alę po jej Biegu Ultra Granią Tatr. A co jej wtedy napisałam? Że ambicja to fajna sprawa - bo pozwala się rozwijać. A jednocześnie to przekleństwo - bo nie pozwala dostrzec sukcesu tam gdzie on jest.
Więc idę pogapić się na moją śliczną statuetkę :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger