środa, 23 stycznia 2019

Bedzies Kwicoł, hej!

Bedzies Kwicoł, hej!
Już kilka razy kręciłam się koło telewizora wystawionego za linią mety, na którym z lewej strony wyświetlano pierwszą piątkę mężczyzn i kobiet z każdego z dystansów, a z prawej powoli przewijała się alfabetycznie lista finiszerów wraz z dystansem, czasem i miejscem. Nie było mnie po żadnej stronie ekranu. Ba, nie było wpisanej żadnej kobiety z pierwszej piątki na dystansie Bedzies Kwicoł.
Nie wiedziałam czemu. Przecież na metę musiały dotrzeć już jakieś kobiety, dotarłam ja. Chciałam wiedzieć jak bardzo byłam w czubie. Zmieszczę się na podium? Jakoś wychodziło mi, że mogę być druga albo trzecia. A może nie? Czemu nie ma wyników? Może pomiar mnie nie zczytał?
Po paru minutach zrobiłam kolejną rundkę koło ekranu, trzymając w ręku dwa kubki z gorącą herbatą dla siebie i męża.
Zerknęłam. Są! Zerknęłam po raz drugi i...przestałam rozumieć co widzę.
Zaliczyłam autentyczny opad szczęki. Z ust, jak to zazwyczaj rodakom w sytuacjach wyjątkowych, wyrwało mi się jedno krótkie, dobitne słowo. Cud prawdziwy, że tych kubków z rąk nie wypuściłam.
Potem sobie pomyślałam, że może coś źle zrozumiałam, że może to są jakieś wyniki kategorii wiekowych, a nie open. Przecież to niemożliwe, przede mną na bank powinna być przynajmniej jedna dziewczyna, taka w jaskrawej kurtce.
Ale im bardziej wpatrywałam się w ekran, tym bardziej do mnie dochodziło, że ja ten bieg wśród kobiet wygrałam.




***


Tak, trenowałam pod okiem Piotra Tartanusa do Janosika. Ale warunki w jakich biegałam odbiegały od tego co czekało na uczestników. W Warszawie zima raczej mizerna. Właściwie miałam jeden trening, gdy śniegu spadło tyle, że latając po moich pagórkach na Forcie Bema, musiałam jako tako skupić się na utrzymywaniu równowagi. Ale opad sięgający trochę za kostki miał się nijak do warunków, o których alarmowali organizatorzy. Zima w górach dopisała na tyle skutecznie, że dwa najdłuższe dystanse Zimowego Janosika: Spacer Murgrabiego 50+ i Bedzies Kwicoł 45+ (czyli mój), zostały skrócone.

Powiem Wam, że byłam nie raz w górach, ale chyba pierwszy raz widziałam tyle śniegu. Pierwszy raz widziałam odśnieżanie przy pomocy koparek. Pierwszy raz widziałam maszynę odśnieżającą wielkości kombajnu, która zwały śniegu wyrzucała na wielkie wywrotki. Zaczęło do mnie dochodzić przed jakim wyzwaniem stanęli organizatorzy próbując przygotować i oznaczyć trasy. Zrozumiałam, że może być ciekawie. I że nie mam absolutnie żadnego doświadczenia w szybkim poruszaniu się w takich masach śniegu.
Do tej pory startowałam w dwóch zimowych biegach. W 2015 roku w Icebugu, 21 km dookoła Turbacza, gdzie śnieg owszem był, ale o wiele mniej, trasa była mocno udeptana i komfortowa, a temperatura była leciuchno powyżej zera. Teraz termometry pokazywały poniżej -10 stopni. Drugi raz, to zeszłoroczne piętnastokilometrowe Wilcze Gronie, gdzie śniegu było jak na lekarstwo, większym wyzwaniem był lód na trasie i podobnie: nie było tak zimno.
Jak się ubrać na minus jedenaście czy minus dwanaście stopni? Co zabrać ze sobą do jedzenia? Jak ogarnąć picie? Całe szczęście, że przed startem udało się wyhaczyć promocję i jechałam uzbrojona w nowiuteńkie Inov8 Mudclawy, o mocno agresywnej podeszwie oraz ostatnim rzutem na taśmę, w dniu wyjazdu dokupiłam jeszcze biegowe stuptuty (tak, do tej pory nie miałam).


z PĄdziewczynami przed startem




***


Ostatecznie kwestie ubraniowe zostały ogarnięte. Do plecaka zostało władowane mnóstwo żeli. A bo to wiadomo jak mi będzie wybierało siły przekopywanie się przez śnieg? (Ha, ha - ostatecznie zjadłam jeden. Temperatura była za niska, żel zmienił konsystencję, umordowałam się straszliwie wyciskając go z tubki. Większość trasy pokonałam na pomarańczach z punktów żywieniowych). W kieszonkę włożyłam półlitrowego flaska, licząc, że od ciągłych ruchów woda mi w środku nie zamarznie (no i w sumie nie zamarzła. Ale ustnik po pierwszym i ostatnim łyku na drugim kilometrze a i owszem :)) Resztę trasy przeleciałam na coli i soku jabłkowym pitym na punktach). Na starcie ustawiłam się bliżej przodu, ale jakoś nie w czubie. Punkt ósma rano wybiegliśmy sprzed zamku w Niedzicy.


***


Jak mi się biegło? Całkiem dobrze. Śniegu rzeczywiście dowaliło mnóstwo, ale to wcale nie oznaczało monotonii. Trasa była śnieżnie urozmaicona. W lesie to było chodzenie/truchtanie w wąskich tunelach, z zaspami po bokach sięgającymi mi chwilami bioder. Człowiek skipował, albo chodził jak bociek wsadzając nogi w dziury wydeptane przez poprzedników. Czasem tunel był płytszy, ale trzeba było cały czas zachować czujność, bo dziury były nierówne, a od czasu do czasu noga natrafiała na jakiś mniej stabilny fragment i się zapadała. Niektóre fragmenty były przejeżdżone przez skute śnieżny. I choć w takich przypadkach kusił szeroki środek - należało go unikać. Śnieg był tam głęboki, niewygodny. Trzeba było trzymać się dwóch wąskich rynienek zostawionych przez płozy. Problem był tylko taki, że rynienki były węższe niż rozstaw nóg, więc trzeba było truchtać trochę jak kaczka: stawiać jedną nogę za drugą.  Trasa wiodła też polami (zazwyczaj z pięęęknym widokiem na Tatry). Tu albo trzeba było albo wskakiwać w ślady poprzedników, albo można było próbować biec po zmrożonej, nietkniętej powierzchni. Tylko znów trzeba było być czujnym, bo co któryś krok zmrożona warstwa nie wytrzymywała ciężaru biegacza i noga nagle zapadała się w puch. Mniej więcej ostatnie 12 kilometrów trasy to była walka z rozdeptanym śniegiem przez biegaczy z pozostałych dystansów. Od trzeciego punktu odżywczego uczestnicy wszystkich dystansów biegli razem i to była masakra. Nie tylko dlatego, że bardzo trudno było wyprzedzać takie masy ludzi, ale rozdeptany, w dalszym ciągu dość głęboki śnieg miał konsystencję mokrej soli. Nie dawał absolutnie żadnego oparcia, nogi uciekały, człowiek czasem miał wrażenie, że stoi w miejscu. Cały ten bieg to było jedno wielkie ćwiczenie stabilizacji, ale na tym ostatnim fragmencie to był level hard expert.
No i góra Żar, dorzucona przez orgów na otarcie łez za skrócenie dystansu. Nie wiem ile metrów robi się w górę, ale po moich tracku od razu widać, w którym momencie zaczęłam na nią podchodzić. Bo kilometr robiłam w blisko 20 minut :) Piekielnie strome podejście, zabezpieczone w górnej części linami. Człowiek czuł się jak himalaista. Trzy kroki w górę i wypluwał płuca. Zdecydowanie to było creme de la creme dystansu Bedzies Kwicoł.



fot. Tomek Sowiński



***

Czy zdawałam sobie sprawę jak bardzo jestem z przodu? Nie. Nie stałam na starcie w pierwszym rzędzie, przede mną poleciało kilkanaście osób, nie miałam pojęcia ile wśród nich było kobiet. Na pierwszych kilometrach też nie szalałam. Przyzwyczajałam się do warunków, wpadłam nawet w swego rodzaju trans skupiając się na tym, żeby lądować w śladach biegacza przede mną. Z tej swoistej strefy komfortu wyrwał mnie mój mąż, który pojawił się za moimi plecami, wyprzedził i mnie i ludzi przede mną. Jakoś to mnie otrzeźwiło. Heloł, ale to są zawody, rusz tyłek babo! Poleciałam za mężem. Parę kilometrów biegliśmy razem, tam gdzie się dało wyprzedzając kolejne osoby. Koło piątego kilometra biegliśmy w dół stokówką i o mały włos, a przegapilibyśmy odbicie trasy w bok. No dobra: nie o mały włos. My ją przegapiliśmy, podobnie jak kilka osób przed nami. Gwizdnięcie jednego z uczestników, który taśmy zauważył,  spowodowało, że zawróciliśmy po kilkunastu metrach. Przez to zamieszanie zbliżyliśmy się do grupki, w której biegła dziewczyna w jaskrawej kurtce. Jakoś nabrałam przekonania, że ci biegacze to czołówka, a dziewczyna jest najprawdopodobniej pierwsza. Ta grupka jednak poruszała się ciut szybciej, ja potem zwolniłam, bo po wybiegnięciu z lasu ukazała się panorama Tatr i usiłowałam zrobić zdjęcie (efekty można podziwiać na fejsuniu: kawał rękawiczki w kadrze, ostrość ustawiona na pole śniegu i gdzieś tam w rogu widać kawałek gór. Nie próbujcie tego robić: cykać zdjęć w biegu, pod słońce, w podwójnych rękawiczkach. I tak nic z tego nie wyjdzie ;)). Przez zabawy z aparatem odjechała mi i dziewczyna i mój mąż. Mąż, który miał ostatnio przerwę w treningach z powodu kontuzji, a na starcie ustawił się gdzieś z tyłu, nie dosyć, że mnie dogonił, to jeszcze leciał szybciej. Tak marudził, a tu proszę jak mu idzie :) Zaczęłam go jednak powolutku, powolutku, biegnąc swoim tempem, doganiać. Na pierwszy punkt kontrolny wbiegliśmy razem, ale potem znalazłam się przed nim. W zasięgu mojego wzroku pojawiła się biegaczka w pomarańczowej kurtce i zajęłam się jej doganianiem (ale gdzie jesteś Jaskrawa Kurtko??). Za plecami słyszałam oddech innego biegacza i myślałam, że to Tibor.
Leciało się fajnie, pętla dookoła Dursztyna była raczej płaska, skupiłam się tylko na uważnym stawianiu nóg i biegłam, biegłam, starając się ciutkę zezować na widoki. Gdy w końcu przeszłam do marszu ze względu na ukształtowanie terenu, okazało się, że za mną nie ma Tibora, tylko inny biegacz. Mój nieoczekiwany towarzysz zaczął mi dziękować, że jestem, bo w życiu by nie przypuszczał, że można tak długo biec i w ogóle same ochy i achy usłyszałam. I tak poznałam Witka, z którym biegłam już do samej mety (pozdrawiam i dziękuję za wspólny bieg). Ilość komplementów spowodowała, że naprawdę starałam się nie obijać i napierać. Nie można zawieść kompana, który zwierza się, że nie poszedł się wysikać na punkcie, żeby tylko mnie nie zgubić :))
Po drugiej wizycie w Dursztynie (punkt kontrolny nr 1 i 2 były w tym samym miejscu) znów się zgubiłam (albo raczej: zgubiliśmy)! Na punkcie kazali skręcić przy kościele. Polecieliśmy z Witkiem za taśmami i... znów trafiliśmy na początek pętli dookoła Dursztyna. Zawróciliśmy. Podobno przy kościele miał stać jakiś Darek do kierowania biegaczami, ale nie było nikogo. A taśmy kierujące w kierunku góry Żar zasłoniła ogromna wywrotka, na którą ładowano śnieg. Dużo czasu nie straciliśmy - ale patrząc teraz po wynikach, kto wie czy mojego towarzysza ta pomyłka nie kosztowała miejsca na podium w kategorii wiekowej.
O podejściu na Żar już wspominałam: ciężkie, strome, potem granią w kopnym śniegu do uda. Niby płasko - a biegać się w tym nie dało ni hu, hu. Potem zbieg do Łapsze Niżne, ostatniego punktu - i tak jak już wspominałam, jakikolwiek komfort się skończył. Ludzie z innych dystansów, rozdeptany śnieg. Gdy tylko warunki jako tako pozwalały, sadziliśmy susy przez te zaspy starając się wyprzedzać jak najwięcej "pociągów". Z ulgą witaliśmy fragmenty ubite przez skutery - przeskakiwaliśmy wtedy z jednego toru do drugiego, cały czas wyprzedzając i biegliśmy, jak najwięcej biegliśmy. Moje nogi to niekończące łapanie równowagi, balansowanie, odczuły mocno. Pod koniec zaczęły się skurcze na dole łydek, w kostkach.
Najgorzej wspominam fragment jakieś 3-4 km od mety. Stokówka ciągnąca się w górę, rozdeptany śnieg, na którym non stop uciekały nogi. Uznałam, że nie będę podbiegać, bo większość pary z odbicia szła w gwizdek. Po prostu maszerowałam jak najszybciej się dało, starając się stawiać nogi od góry i wyszukując jak najmniej rozdeptane płaty śniegu. Czy to była słuszna taktyka? Nie wiem. Ale nikt tam nas nie wyprzedził, a my dalej mijaliśmy ludzi.
Jak wbiegliśmy na asfalt w Niedzicy, mój towarzysz zaproponował finisz. Wydawało nam się, że meta była już na wyciągnięcie ręki, daliśmy z siebie wszystko (ja tam leciałam poniżej 4 minut na kilometr!) Nie zdawałam sobie sprawy, że do mety jeszcze kilometr i że na koniec czekają nas niespodzianki. Z szosy można było od razy skręcić na tamę - ale organizator poprowadził trasę bokiem parkingu, który był poniżej niej. Trzeba było więc jeszcze wbiec po schodkach, przegrzać przez koronę zapory, a potem bardzo stromymi, kolejnymi schodkami zbiec w dół i jeszcze kawalątek po płaskim do hali maszyn, gdzie była meta. Po tym sprincie na asfalcie, na tych schodach, nogi się pode mną uginały ze zmęczenia.
Po pięciu godzinach i dwudziestu sześciu minutach, po ponad 41 km,  zakończyłam swoją przygodę z Zimowym Janosikiem :) Wpadłam na metę równo z Witkiem, wśród ludzi z innych dystansów. Konferansjer, który zapowiadał biegaczy na mecie nie zauważył mnie, więc długo byłam nieświadoma tego, jak to wszystko się zakończyło. Brak wyników na ekranie też niczego nie ułatwił (a wyników nie było, bo obsługa od pomiaru czasu czekała aż pierwsza piątka kobiet pojawi się na mecie - ale tego też nie wiedziałam).





***



Oczywiście cały czas frapowało mnie co się stało z dziewczyną w jaskrawej kurtce, która biegła przede mną. Nigdzie nie minęłam jej na trasie. Okazało się, że zgubiła się, pomyliła trasę. 
Ale ta historia pokazała, że w biegach górskich, oprócz formy, trzeba mieć również odrobinę szczęścia. I że nawet większa ilość punktów ITRA, wyśrubowane życiówki (a pod tym względem Gosia, bo tak ma na imię ta biegaczka, bije mnie na głowę, jeśli nie na dwie), nie dają pewności, że właśnie ta, a nie inna zawodniczka dotrze pierwsza na metę.
Tym razem pierwsza dotarłam ja :)





fot. Edyta Gogół







Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger