Długo, bardzo długo o biegu w Strandzie myślałam, że "to tylko 48 km". I pocieszałam się myślą, że przecież rok wcześniej pobiegłam Łemkowynę 100 dwa tygodnie po maratonie. Więc teraz też da radę. Po prostu trzeba to pobiec na pół gwizdka.
I moje dobre samopoczucie trwało do chwili, gdy na jakieś dwa tygodnie przed startem małżonek wlazł na stronę organizatora, zaczął ją dokładnie wertować.
"Ale wiesz, że tu jest 3800 przewyższeń?" - zastrzelił mnie (siebie pewnie też), pierwszą informacją. 3800? Na 48 km? No ładnie.... Trzy osiemset, chyba nawet nie, to mieliśmy w Innsbrucku, na biegu, który miał prawie dwa razy dłuższy dystans. Skąd mi się wzięło w głowie, że to nie będzie taki trudny bieg? To się chyba nazywa wyparcie.
A potem było jeszcze zabawniej, bo zaczęliśmy czytać opis trasy a w nim takie kwiatki jak "long ascents and descents, and technical parts", "you will need to use your hands on some parts of the course " , "the course starts to get even more rugged and alpine" i inne temu podobne.
I zaczęło do mnie docierać, że, ekhm, chyba trochę przesadziliśmy. Taki bieg na tydzień przed Granią Tatr? To sobie wymyśliliśmy...
Pocieszające było to, że pogoda okazała się łaskawa (to była podobno pierwsza edycja, gdzie nie padało).
Start nastąpił jakoś nieoczekiwanie. Staliśmy raczej z tyłu, Tibor ledwo co zdążył schować wiatrówkę do plecaka, a tu padł strzał. Bez żadnych okrzyków, muzyki, odliczania.
Na początku trasa szła taką szutrową drogą, lekko pod górę. Postanowiłam na niej raczej truchtać niż iść, żeby trochę przesunąć się do przodu. Potem skręciliśmy w szlak, cały czas zdobywając wysokość. Gdzieś koło 5 kilometra dogonił i przegonił mnie mąż. Jego "pół gwizdka" było ewidentnie szybsze niż moje. W okolicach szczytu Fremste, gdzie była nawrotka, zobaczyłam jak bardzo. Ja dopiero do szczytu zmierzałam, starając się nie połamać nóg, nie fiknąć kozła na tej ruszającej się kupie kamieni, po której się poruszaliśmy, Tibor był już po. Oceniłam czas jaki nas dzieli. No, to sobie chłopie trochę na mnie poczekasz na mecie, pomyślałam (czekał godzinę).
I tu mogę przejść do terenu jakim się poruszaliśmy.
Ujmę to tak: szlaki tatrzańskie są bardzo komfortowe ;) Tu nikt nie bawi się w jakieś układanie ścieżek, kamieni na piargach. Szlaki są oznaczone kropkami na kamieniach, kopczykami (trasa biegu była oznaczona taśmami - i nie zawsze jej przebieg był tożsamy ze przebiegiem szlaku). I to wszystko. Idzie, biegnie się tak jak teren puszcza. A teren był mocno techniczny.
Forma - formą. Ale ja po prostu bałam się puścić szybciej. Tu wszędzie czyhały pułapki. Wszechobecne głazy, kamienie, piargi ze wszystkim ruszającym się w każdą możliwą stronę. Nawet płaskie fragmenty, przez takie podmokłe łąki nie przynosiły ukojenia - bo te łąki były całe usiane kamieniami, z których większość była pokryta grubą warstwą mchu i trawy. Z daleka wyglądało na płasko i równo - w rzeczywistości to były nieskończone muldy góra- dół, z nieoczekiwanie pojawiającymi się dziurami i wodą.
I w tym terenie, gdzie non stop miałam wizję swoich połamanych nóg wyprzedzały mnie Norweżki. Gadając... Chyba największe wrażenie zrobiła na mnie taka para, matka z córką ewidentnie. Śmignęły koło mnie zgrabnie przeskakując przez te cholerne piargi. No cóż... Dla Norwegów taki teren to chleb powszedni :) Powiem jeszcze, że większość zawodników pomykała bez kijków.
Ale to wszystko działo się w niesamowitych okolicznościach przyrody. Bo filmik, który tak mnie zachwycił rok temu, nie kłamał. Dookoła widoki były takie, że niezliczoną ilość razy wydawałam jęki zachwytu i zatrzymywałam się, żeby porobić zdjęcia.
Po zdobyciu kolejnego szczytu, Rødsethornet, zaczął się zbieg do Strandy. Tam krótsza trasa miała metę, my tylko kolejny punkt kontrolny i ruszaliśmy dalej w góry na drugie, dziewiętnastokilometrowe kółko.
Zbieg był taki jaki lubię. W dół, ale nie za ostro, piaszczysta dróżka poprzetykana tu i ówdzie korzeniami i kamieniami. Lubię takie. Natomiast Norwegowie przede mną zaczęli zachowywać się jak by fakt, że kamieni jest mało i że się nie ruszają był jakimś mega utrudnieniem. To od tego zbiegu zaczęło się moje wyprzedzanie ludzi na trasie (te dwie Norweżki, matkę z córką, też udało mi się wyprzedzić :).
Nie wiem czy ja zyskałam drugi oddech (choć nie mam odczucia, żebym przechodziła jakiś kryzys), czy to, że zniknęły te kamienie, a druga część trasy była w moim odczuciu ciut łatwiejsza, czy część osób po prostu źle rozłożyła siły, nie wiem. Ale od tego zbiegu, do samej mety, nie wyprzedził mnie nikt, natomiast ja dziewiętnaście osób.
Po zaliczeniu punktu kontrolnego w Strandzie ruszyłam zdobywać Roaldshorn. Na punkt miałam resztą epicki wjazd, bo kilometr wcześniej zaliczyłam glebę. Rozumiecie: nie w tym mega trudnym terenie wcześniej, tylko na przedmieściach, na kawałku szutrowej, prostej drogi...
Lewe kolano wyglądało, jakby ktoś próbował mi je odciąć, z cieknącymi strużkami krwi. Na szczęście nic poważnego się nie stało, po obmyciu nogi ruszyłam dalej.
To o podejściu na Roaldshorn była mowa na odprawie, że na czterokilometrowym odcinku robi się kilometr w górę. Bałam się tego fragmentu, ale o dziwo podchodziło mi się całkiem dobrze. Może dlatego, że nie były to piargi, tylko taka raczej piaszczysta ścieżka, kojarząca mi się z naszym Beskidem. Tylko stroma. Potem oczywiście znów pojawiły się kamienie. Zmieniła się też ciut pogoda. Niebo było zachmurzone, nawet zaczęło coś kropić. I wiatr. Nie było zbyt ciepło. Marzyłam, żeby trasa wreszcie zeszła niżej.
I w którymś momencie, wśród tej pustki, skał, kamieni, ośnieżonych szczytów dookoła, wiejącego wiatru, zobaczyłam nad głową dwa orły...I wiecie, to są takie chwile, gdy człowiekowi z wrażenia podnoszą się włosy na rękach i cieszy się, że robi to co robi i że jest tu gdzie jest.
Ostatnie kilometry to już było odliczanie do mety. Oczywiście nie tak szybko, bo organizatorzy zastosowali stary numer fundując uczestnikom już czujących się finiszerami ostatnie podejście :) O, nie było ono łatwe. W norweskim stylu, po kamieniach, piargach, kamulcach porośniętych mchem. Informację od sędziów stojących na szczycie, że to był "last peak", przyjęłam z wielką ulgą.
Ostatni zbieg do miasteczka, to była dla mnie walka, żeby zmieścić się w 10 godzinach. Walka wygrana, bo na metę wpadłam po dziewięciu godzinach i pięćdziesięciu minutach jako czternasta kobieta.
Przyznam się szczerze, że przez moment miałam pewien problem z tym biegiem. Chyba jednak w głębi duszy sądziłam, że to bieganie na pół gwizdka będzie ciut szybsze, że te dziewięć godzin będzie z mniejszym haczykiem. Bo z jednej strony- czternaste miejsce to brzmi dumnie, z drugiej do mety dobiegło 18 kobiet, więc raczej byłam na końcu stawki.
Ale potem zaczęłam dumać, przeglądać wyniki i mi przeszło :)
Wśród pań przede mną była tylko jedna nie- Norweżka. Szwajcarka :))
No, nie przeskoczę tego, że mieszkam na nizinach, do technicznych gór mam blisko 500 kilometrów, mam czwórkę dzieci i inne pasje.
Wzięłam udział w fantastycznym biegu, z takimi widokami, że szczęka opada do samej ziemi, nie uszkodziłam się (za bardzo ;), nie miałam kryzysów, dobiegłam do mety - czego 20% uczestników nie mogło powiedzieć. Jeśli już bardzo chciałam się czymś przejmować - to czekającym za tydzień BUGT-em ;)
Po biegu zmodyfikowaliśmy nasze plany na dalszy pobyt. Zmieniliśmy schronisko na takie, do którego podchodziło się pięć kilometrów, a nie trzynaście ;) i tam zalegliśmy liżąc rany, obolałe nogi i moknąc - bo pogoda postanowiła zmienić się na norweską.
I moje dobre samopoczucie trwało do chwili, gdy na jakieś dwa tygodnie przed startem małżonek wlazł na stronę organizatora, zaczął ją dokładnie wertować.
"Ale wiesz, że tu jest 3800 przewyższeń?" - zastrzelił mnie (siebie pewnie też), pierwszą informacją. 3800? Na 48 km? No ładnie.... Trzy osiemset, chyba nawet nie, to mieliśmy w Innsbrucku, na biegu, który miał prawie dwa razy dłuższy dystans. Skąd mi się wzięło w głowie, że to nie będzie taki trudny bieg? To się chyba nazywa wyparcie.
A potem było jeszcze zabawniej, bo zaczęliśmy czytać opis trasy a w nim takie kwiatki jak "long ascents and descents, and technical parts", "you will need to use your hands on some parts of the course " , "the course starts to get even more rugged and alpine" i inne temu podobne.
I zaczęło do mnie docierać, że, ekhm, chyba trochę przesadziliśmy. Taki bieg na tydzień przed Granią Tatr? To sobie wymyśliliśmy...
Pocieszające było to, że pogoda okazała się łaskawa (to była podobno pierwsza edycja, gdzie nie padało).
Start nastąpił jakoś nieoczekiwanie. Staliśmy raczej z tyłu, Tibor ledwo co zdążył schować wiatrówkę do plecaka, a tu padł strzał. Bez żadnych okrzyków, muzyki, odliczania.
Na początku trasa szła taką szutrową drogą, lekko pod górę. Postanowiłam na niej raczej truchtać niż iść, żeby trochę przesunąć się do przodu. Potem skręciliśmy w szlak, cały czas zdobywając wysokość. Gdzieś koło 5 kilometra dogonił i przegonił mnie mąż. Jego "pół gwizdka" było ewidentnie szybsze niż moje. W okolicach szczytu Fremste, gdzie była nawrotka, zobaczyłam jak bardzo. Ja dopiero do szczytu zmierzałam, starając się nie połamać nóg, nie fiknąć kozła na tej ruszającej się kupie kamieni, po której się poruszaliśmy, Tibor był już po. Oceniłam czas jaki nas dzieli. No, to sobie chłopie trochę na mnie poczekasz na mecie, pomyślałam (czekał godzinę).
I tu mogę przejść do terenu jakim się poruszaliśmy.
Ujmę to tak: szlaki tatrzańskie są bardzo komfortowe ;) Tu nikt nie bawi się w jakieś układanie ścieżek, kamieni na piargach. Szlaki są oznaczone kropkami na kamieniach, kopczykami (trasa biegu była oznaczona taśmami - i nie zawsze jej przebieg był tożsamy ze przebiegiem szlaku). I to wszystko. Idzie, biegnie się tak jak teren puszcza. A teren był mocno techniczny.
Forma - formą. Ale ja po prostu bałam się puścić szybciej. Tu wszędzie czyhały pułapki. Wszechobecne głazy, kamienie, piargi ze wszystkim ruszającym się w każdą możliwą stronę. Nawet płaskie fragmenty, przez takie podmokłe łąki nie przynosiły ukojenia - bo te łąki były całe usiane kamieniami, z których większość była pokryta grubą warstwą mchu i trawy. Z daleka wyglądało na płasko i równo - w rzeczywistości to były nieskończone muldy góra- dół, z nieoczekiwanie pojawiającymi się dziurami i wodą.
I w tym terenie, gdzie non stop miałam wizję swoich połamanych nóg wyprzedzały mnie Norweżki. Gadając... Chyba największe wrażenie zrobiła na mnie taka para, matka z córką ewidentnie. Śmignęły koło mnie zgrabnie przeskakując przez te cholerne piargi. No cóż... Dla Norwegów taki teren to chleb powszedni :) Powiem jeszcze, że większość zawodników pomykała bez kijków.
Ale to wszystko działo się w niesamowitych okolicznościach przyrody. Bo filmik, który tak mnie zachwycił rok temu, nie kłamał. Dookoła widoki były takie, że niezliczoną ilość razy wydawałam jęki zachwytu i zatrzymywałam się, żeby porobić zdjęcia.
to tego fragmentu trasy dotyczył opis dotyczący używania rąk. Ale w wielu innych miejscach te ręce, a przynajmniej jedna, też się przydawały |
Wszechobecne, luźne kamienie. Moje przekleństwo |
Człowiek w zielonej kamizelce, to obsługa trasy. Żółte coś koło niego, to bezprzewodowe, przenośne urządzenie zliczające nasze czasy z czipów. |
Po powiększeniu zdjęcia warto poszukać ludzi. Wtedy widać skalę. |
Skupisko ludzi w tle, to kolejny punkt kontrolny i żywieniowy. Zastanawialiśmy się jak przetransportowano tu żywność dla biegaczy. Okazało się, że po prostu śmigłowcem :) |
Nie, zdjęcie absolutnie nie oddaje upiorności tego terenu :) |
Po zdobyciu kolejnego szczytu, Rødsethornet, zaczął się zbieg do Strandy. Tam krótsza trasa miała metę, my tylko kolejny punkt kontrolny i ruszaliśmy dalej w góry na drugie, dziewiętnastokilometrowe kółko.
Zbieg był taki jaki lubię. W dół, ale nie za ostro, piaszczysta dróżka poprzetykana tu i ówdzie korzeniami i kamieniami. Lubię takie. Natomiast Norwegowie przede mną zaczęli zachowywać się jak by fakt, że kamieni jest mało i że się nie ruszają był jakimś mega utrudnieniem. To od tego zbiegu zaczęło się moje wyprzedzanie ludzi na trasie (te dwie Norweżki, matkę z córką, też udało mi się wyprzedzić :).
Nie wiem czy ja zyskałam drugi oddech (choć nie mam odczucia, żebym przechodziła jakiś kryzys), czy to, że zniknęły te kamienie, a druga część trasy była w moim odczuciu ciut łatwiejsza, czy część osób po prostu źle rozłożyła siły, nie wiem. Ale od tego zbiegu, do samej mety, nie wyprzedził mnie nikt, natomiast ja dziewiętnaście osób.
Po zaliczeniu punktu kontrolnego w Strandzie ruszyłam zdobywać Roaldshorn. Na punkt miałam resztą epicki wjazd, bo kilometr wcześniej zaliczyłam glebę. Rozumiecie: nie w tym mega trudnym terenie wcześniej, tylko na przedmieściach, na kawałku szutrowej, prostej drogi...
Lewe kolano wyglądało, jakby ktoś próbował mi je odciąć, z cieknącymi strużkami krwi. Na szczęście nic poważnego się nie stało, po obmyciu nogi ruszyłam dalej.
To o podejściu na Roaldshorn była mowa na odprawie, że na czterokilometrowym odcinku robi się kilometr w górę. Bałam się tego fragmentu, ale o dziwo podchodziło mi się całkiem dobrze. Może dlatego, że nie były to piargi, tylko taka raczej piaszczysta ścieżka, kojarząca mi się z naszym Beskidem. Tylko stroma. Potem oczywiście znów pojawiły się kamienie. Zmieniła się też ciut pogoda. Niebo było zachmurzone, nawet zaczęło coś kropić. I wiatr. Nie było zbyt ciepło. Marzyłam, żeby trasa wreszcie zeszła niżej.
I w którymś momencie, wśród tej pustki, skał, kamieni, ośnieżonych szczytów dookoła, wiejącego wiatru, zobaczyłam nad głową dwa orły...I wiecie, to są takie chwile, gdy człowiekowi z wrażenia podnoszą się włosy na rękach i cieszy się, że robi to co robi i że jest tu gdzie jest.
Ostatnie kilometry to już było odliczanie do mety. Oczywiście nie tak szybko, bo organizatorzy zastosowali stary numer fundując uczestnikom już czujących się finiszerami ostatnie podejście :) O, nie było ono łatwe. W norweskim stylu, po kamieniach, piargach, kamulcach porośniętych mchem. Informację od sędziów stojących na szczycie, że to był "last peak", przyjęłam z wielką ulgą.
Ostatni zbieg do miasteczka, to była dla mnie walka, żeby zmieścić się w 10 godzinach. Walka wygrana, bo na metę wpadłam po dziewięciu godzinach i pięćdziesięciu minutach jako czternasta kobieta.
Zerknięcie za siebie |
Stranda została w dole |
W dół, w dół, do mety |
No, jestem :) |
Przyznam się szczerze, że przez moment miałam pewien problem z tym biegiem. Chyba jednak w głębi duszy sądziłam, że to bieganie na pół gwizdka będzie ciut szybsze, że te dziewięć godzin będzie z mniejszym haczykiem. Bo z jednej strony- czternaste miejsce to brzmi dumnie, z drugiej do mety dobiegło 18 kobiet, więc raczej byłam na końcu stawki.
Ale potem zaczęłam dumać, przeglądać wyniki i mi przeszło :)
Wśród pań przede mną była tylko jedna nie- Norweżka. Szwajcarka :))
No, nie przeskoczę tego, że mieszkam na nizinach, do technicznych gór mam blisko 500 kilometrów, mam czwórkę dzieci i inne pasje.
Wzięłam udział w fantastycznym biegu, z takimi widokami, że szczęka opada do samej ziemi, nie uszkodziłam się (za bardzo ;), nie miałam kryzysów, dobiegłam do mety - czego 20% uczestników nie mogło powiedzieć. Jeśli już bardzo chciałam się czymś przejmować - to czekającym za tydzień BUGT-em ;)
Po biegu zmodyfikowaliśmy nasze plany na dalszy pobyt. Zmieniliśmy schronisko na takie, do którego podchodziło się pięć kilometrów, a nie trzynaście ;) i tam zalegliśmy liżąc rany, obolałe nogi i moknąc - bo pogoda postanowiła zmienić się na norweską.
nasza chatka |