Zacznę jednak chronologicznie, od Norwegii.
Nie pamiętam jak dotarłam do filmiku reklamującego bieg górski w norweskiej Strandzie. W każdym razie wyświetliłam go i zobaczyłam ludzi biegnących w fantastycznych okolicznościach przyrody: góry, fiordy, no, typowa norweska bajka. To było w zeszłym roku, w kwietniu. Film pokazałam Tiborowi. Ten odpalił tryb "planowanie" i w październiku byliśmy już na liście startowej :)
I wszystko byłoby proste i nie wzbudzało jakichkolwiek emocji, gdyby nie fakt, że zamarzył mi się Bieg Ultra Granią Tatr. Będzie o tym biegu oczywiście osobny wpis, teraz tylko napomknę - że marzenie o tej imprezie to jedno, a wystartowanie w nim to drugie.
Szansa raz na dwa lata - bo w takim cyklu jest rozgrywany. Żeby przystąpić w ogóle do losowania, trzeba wykazać się punktami kwalifikacyjnymi z innych biegów. A potem jeszcze mieć szczęście w samym losowaniu...
I rok 2019 jest właśnie rokiem, gdy BUGT się odbywa. I miałam punkty kwalifikacyjne... Tylko, że odbywał się równo tydzień po Strandzie...
Pocieszyłam się, że martwić będę się później. Przecież może się okazać, że losowanie nie będzie łaskawe, a żal nie spróbować. A ja wiem co będzie za dwa lata? Wolałam powiedzieć, że próbowałam, ale zabrakło szczęścia w losowaniu, niż, że w ogóle nie próbowałam.
Do losowania przystąpiliśmy oboje. Małżonek znalazł się na liście szczęśliwców, ja na 22 miejscu listy rezerwowej. Biegowi znajomi mówili mi, że na bank zdążę wskoczyć na listę główną, więc zaczęło robić się ciekawie :)
Ale na razie był luty, przed nami był jeszcze start w Innsbrucku, kurs spadochronowy...
O, tak...Spadochrony mocno namieszały :) Weekendy zaczęliśmy spędzać na lotnisku. Sobotni rower, który miałam wpisany w Plan szybko odpuściłam. Walkę stoczyłam o niedzielny trening: wybieganie połączone z podbiegami na Moczydle. I o ile miałam zadawane 12-15 km, to wieczorem jeszcze udawało mi się te treningi robić. Ale jak objętość zaczęła się zwiększać - musiałam odpuścić. Wracając z lotniska o 21, mając jeszcze do ogarnięcia dzieci, nie byłam w stanie zrobić 25 czy 27 km z podbiegami.
Mąż miał w innym rytmie rozpisane treningi i wszystkie kluczowe udawało mu się zrobić. Mnie musiało wystarczyć bieganie w tygodniu plus kettle. Życie to sztuka wyboru - a ja ze skoków nie chciałam rezygnować.
Plan na Norwegię był taki: przylot w czwartek wieczorem, nocowanie w namiocie na łące na końcu pasa startowego, w piątek przejazd do Ålesund, zwiedzanie, przejazd do Strandy, odbiór pakietów. Sobota 10 sierpnia start, nocowanie na campie, a potem wbijamy w góry i turystycznie drepczemy do górskiego schroniska. Tam odpoczywamy, we wtorek wieczorem wracamy do Polski.
Potem okazało się, że pogoda i stan naszych nóg po biegu trochę nas utemperował i tego łażenia po górach było niewiele. Ale myślę, że bardzo dobrze, że tak wyszło.
Pakiety zostały odebrane, rano zostaliśmy zawiezieni autokarami na miejsce startu poza miastem.
O ósmej rano 129 osób, z czego 22 kobiety (na krótszym, 25 km dystansie, który startował godzinę po nas, kobiałek była już ponad setka), ruszyło na rundę po górach z widokiem na Storfjorden i Sunnylvsfjorden. Dwadzieścia procent z nich nie ukończyło biegu - ale to już opowieść na drugą część :)
Pierwszy nocleg nad brzegiem fiordu. Pięknie, tylko, że pierwszy samolot startował 6.50 :)) |
Ålesund |
A to widok z portu w Strandzie |
to też, tylko z trochę innego miejsca i w ciągu dnia |
I nasz namiocik na campingu |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz