Siwa Polana, Dolina Chochołowska, Grześ, Rakoń, Wołowiec, Starorobociański Wierch, Siwa Przełęcz, Iwaniacka Przełęcz, Hala Ornak, Dolina Tomanowa, Ciemniak, Małołączniak, Kopa Kondracka, Kasprowy Wierch, Murowaniec, Dolina Pańszczyca, Przełęcz Krzyżne, Dolina Pięciu Stawów, Dolina Roztoki, Wodogrzmoty Mickiewicza, Psia Trawka, Polana Kopieniec, Polana Olczyska, Nosalowa Przełęcz, Kuźnice.
Brzmi jak niezły plan na kilkudniową wycieczkę. Limit jest o wiele krótszy: siedemnaście i pół godziny. Najlepsi zawodnicy pokonują trasę w dziewięć godzin z kawałkiem...
Pierwszy raz myśl o BUGT przewinęła mi się przez głowę w 2016. Przewinęła króciutko i czysto teoretycznie, bo nie dosyć, że nie miałam wystarczającej ilości punktów, żeby w ogóle przystąpić do losowania, to właśnie hodowałam w brzuchu Matyldę.
Pomysł wrócił, gdy ruszyły zapisy na edycję tegoroczną. W ciąży nie byłam, wymaganą ilość punktów ITRA miałam. Dalej wiadomo jak się potoczyło. Mąż wskoczył na listę startową, ja znalazłam się na liście rezerwowej. Plan był taki, że trenuję i liczę na to, że do sierpnia przesunę się wyżej. I nie przejmuję się faktem, że tydzień wcześniej biegniemy 48 km w Norwegii.
Co się działo potem, też pisałam: że kurs spadochronowy i skoki wybiły mnie z rytmu i części treningów nie robiłam.
Mieliśmy w planach zrobić rekonesans trasy w czerwcu. I akurat w wybrany przez nas weekend, gdy mieliśmy opiekę dla dzieci, w Tatrach przyszło załamanie pogody. I to takie z przytupem. Znaczy niżej lało, a wyżej spadł śnieg :)
Po Strandzie byłam z lekka przerażona. Bo nie dosyć, że dostałam w dupę w terenie mocno przypominającym tatrzański, to jeszcze nogi bolały mnie tak, że miałam poważne wątpliwości czy zdołam dojść do siebie przez tydzień.
Nie miałam żadnych ambitnych planów na Tatry. Dotrzeć do mety, tylko tyle. W głowę wbiłam sobie limity na poszczególnych punktach: Ornak - sześć i pół godziny, Murowaniec - dwanaście godzin, Wodogrzmoty - czternaście godzin. I meta - siedemnaście i pół godziny.
Tylko to się dla mnie liczyło: urwać jak najwięcej z limitów, nie dać się im.
Zaczęło się "nieźle". Wychynąwszy z auta o godzinie 3 w nocy, już, już mając iść w kierunku miejsca, gdzie uczestników miały zabrać autokary, olśniło mnie, że nie zapakowałam do plecaka mapki, która była w obowiązkowym wyposażeniu. Szukanie w środku nocy, w świetle czołówki, wśród masy rzeczy kawałka kartki, taaa...
W autokarze odkryłam brak mojej czapki z daszkiem. Wiem gdzie została. Sama ją tam wieszałam: na zagłówku fotela w aucie.. No, tu się zmartwiłam. Zawsze mam na biegu czapkę. Trochę chroni przed wiatrem, osłania przed słońcem, trzyma w ryzach niesforne kosmyki włosów. Czuję się bez niej jak bez ręki.
W strefie startu po odpaleniu zegarka, następna niespodzianka: czujnik tętna nie działa. Kilkukrotne próby włączenia zakończyły się sukcesem - ale bardzo chwilowym. W domu po zgraniu tracka, okazało się, że to była agonia. Czujnik po chwili znów się wyłączył, tym razem na dobre. Dzięki temu algorytm wyliczający ilość spalonych kalorii stwierdził, że przez 70 kilometrów spaliłam ich całe trzy :))
Ale wróćmy do Doliny Chochołowskiej, którą własnie truchtałam razem z innymi śmiałkami. Tibor gdzieś pognał do przodu, a ja w swoim tempie biegłam starając się ignorować łapiącą mnie właśnie kolkę... Co jeszcze, ja się pytam, co jeszcze?? Na szczęście to był koniec nadprogramowych atrakcji.
Wreszcie koniec Doliny, zaczyna się podejście. Karnie wyciągam kijki i zaczyna się mozolne zdobywanie wysokości. Zaczyna świtać a potem wschodzi słońce.
Niesamowity spektakl. Z jednej strony niebo jest krwisto czerwone, z drugiej nad cichymi górami wisi księżyc. Z jednej strony dzień - z drugiej noc. A po środku my, biegacze, na granicy obu światów, rozciągnięci cienkim sznureczkiem na grani...
fot. Jacek Deneka |
Grześ, Rakoń, Wołowiec i inne szczyty Tatr Zachodnich. Może nie ma tu skał, kamiennych płyt, ale piach zmieszany z luźnymi kamyczkami i kamieniami działa pod butami jak łożyska. Trzeba bardzo, ale to bardzo uważać, bo kozła fiknąć niezmiernie łatwo.
Wieje zimny, przenikliwy wiatr. Cieszę się, że jednak nie zdjęłam z siebie jeszcze bluzy i żałuję, że ściągnęłam z głowy opaskę. Ach, gdyby miała swoją czapkę z daszkiem...Już mnie wkurzają wyciągnięte przez wiatr kosmyki włosów.
to pierwsze wystające to Wołowiec |
Kilometry mijają, zbiegam wśród kosówek, po kamulcach. Trzeba uważać, skubane śliskie są. Skupiona na patrzeniu pod nogi nie mam czasu na zastanawianie się gdzie jestem. Nagle rozpoznaję teren. Właśnie wbiegliśmy na Iwaniacką Przełęcz. Byłam tu z Hanią rok temu. Tylko wtedy na Przełęcz podchodziłyśmy od strony Hali Ornak. Teraz do niej zbiegamy.
W głowie usiłuję sobie przypomnieć jak wyglądał teren. Kamienie... Płaskie kamienie, takie schodki..Chyba nie było trudno... Ha! Wtedy podchodziłam, teraz zbiegam. To jest zasadnicza różnica. A może wtedy nie było tak mokro? A może rok temu moje buty (bo mam te same) były mniej zużyte, lepiej trzymały się podłoża...? Mam wrażenie, że zbiegam jak ostatnia łamaga, ale po kilku poslizgach, gdy z trudem łapię równowagę, jakoś nie mam ochoty sprawdzać czy jak będę bardziej odważna to nic się nie stanie czy wręcz przeciwnie. Wreszcie widać schronisko i wbiegam na odgrodzony teren dla zawodników.
Hala Ornak. Czas 4:53, 16/39 kobieta, 190/338 open
Od razu dostaję od jednego z wolontariuszy kubek z...ciepłym kompotem? Tego się nie spodziewałam!
Zerkam na zegarek. Nie jest źle! Półtorej godziny przed limitem! Szybciutko piję colę, daję do napełnienia flask i ruszam dalej. Czas na Czerwone Wierchy.
O jakże długie jest podejście na Ciemniak. Mam wrażenie, że wlokę się potwornie. Słońce zdecydowanie nie pomaga. Ech, moja czapka... Jakiś facet pokrzykuje w moją stronę, że już niedługo będę na grani i tam sobie odpocznę, bo będzie łatwo. W końcu ląduję na górze. To teraz granią przed siebie, ku niewidocznego Kasprowemu. Czerwone Wierchy robiłam rok temu podczas Adventure Trophy, tylko w drugą stronę, w totalnej zlewie i mgle. Naprawdę tu miało być łatwo?? Może i nie muszę się wdrapywać jak na taki Wołowiec, ale tu wcale nie ma terenu do odpoczynku. Cały czas trzeba być skupionym. Szlak prowadzi to lekko w dół, to znów pod górkę, po to by wspiąć się na kolejny wierch. Czasem prowadzi wygodnym trawersem, czasem podnosi się na grań i robi się powietrznie, czy wręcz wspinaczkowo. Coraz więcej turystów, na których trzeba uważać. Słońce świeci prosto w twarz, włosy wpadają w oczy. Ech, gdybym miała swoją czapkę...
I wtedy zauważam ją. Leży sobie jak gdyby nigdy nic na środku szlaku. Biała czapka z daszkiem...Obejrzałam się za siebie, ale akurat nikogo nie było. Przede mną było dwóch zawodników, ale obaj mieli czapki na głowach. Przystanęłam i podniosłam znalezisko. Jeśli zgubił ją ktoś, kto szedł w drugą stronę, pewnie nie będzie się wracał, bo zazwyczaj człowiek nie wie, w którym momencie doszło do zguby. Jeśli to ktoś przede mną, jest szansa, że się spotkamy. Jeśli ktoś rozpozna swoją czapkę - oddam ją. A na razie założyłam ją na głowę i ruszyłam dalej. Świat od razu stał się piękniejszy :))
fot. Timelapse Factory |
Pamiętam jak po jakimś potwornie długim czasie przebierania nogami zobaczyłam wreszcie na horyzoncie Kasprowy Wierch. Był strasznie daleko! Przede mną ciągnęła się wstęga szlaku nieskończenie długa. Zaczynałam marzyć o coli. A osiągnięcie Kasprowego to przecież połowa sukcesu, potem trzeba jeszcze zbiec na Halę Gąsienicową.
Taki widok to znak, że gdzieś komuś góry pokazały swoją potęgę... |
Wreszcie mijam stację kolejki i rozpoczynam męczący truchto - marszo - nie- wiadomo- co w dół. Kamienie, wszędzie kamienie. Płaskie, wystające, ostre. I ludzie, masa ludzi. Klaszczą, dopingują, ale jest ich tak dużo, trzeba być czujnym, mocno czujnym! Dobiegam do potoczku płynącego nad Murowańcem. Pamiętam go z Adventure Trophy. Przechodziłam go wtedy brodząc w wodzie do połowy uda, teraz przeskakuję po kamieniach suchą nogą.
Koło Murowańca biegnę w szpalerze ludzi, niesamowite! Wpadam na punkt.
Murowaniec. Czas: 8:32, 15/39 kobieta, 166/338 open
Znów zerknięcie na zegarek. Półtorej godziny do limitu. Jest dobrze, myślałam, że będzie gorzej. Ale przede mną Krzyżne...
Cola, iso do flaska, opycham się brzoskwiniami i jakimiś pysznymi ciasteczkami. Tłumię w sobie chęć udania się do toalety. Ta chęć trzyma mnie właściwie od samego startu - ale w tłumie ludzi na początku średnie były warunki do wypinania tyłka. Teraz biegnie się ponad linią lasu, z mnóstwem turystów. Toaleta w schronisku równa się cofnięcie do budynku i pewnie odstanie swoje w kolejce. Eeeee, wytrzymam. Byle tylko po drodze nie było za dużo szemrzących strumyków ;)
Czas na clue tej imprezy, ruszam dalej.
Powoli noga, za nogą zagłębiam się z innymi zawodnikami w Dolinę Pańszczycy. W miarę zdobywania wysokości znika kosówka. Krajobraz robi się księżycowy. Tylko skały i kamienie.
Wreszcie z zza zakrętu wyłania się ONO. Podejście na przełęcz Krzyżne. Niby wiem jak ono wygląda. Parę lat temu szłam tędy - a jakże, w drugą stronę :)) Ale widok zygzaku ścieżki ciągnącej się stromo, o jakże stromo, hen po samo niebo, z maluśkimi jak mróweczki ludźmi robi wrażenie.
Z miejsca czuję się malutka, czuję się takim pyłkiem, nic nie znaczącym paprochem wobec ogromu gór.
Przestałam patrzeć się w górę. Lepiej nie. Wzrok pod nogi i zaczęło się mozolne zdobywanie tej cholernej przełęczy. Dowlokłam się w takim stanie, że nie poznałam znajomego, który na górze robił zdjęcia :)
fot. Paweł Łuczak |
Teraz trzeba było z niej zejść do Doliny Pięciu Stawów. A droga była równie stroma w dół jak chwilę wcześniej w górę. Znów skupienie level master, bo upadek na tym fragmencie na bank skończyłby się złamaniem. Do strachu przed upadkiem dochodzi jeszcze ból (no, dzień dobry, mój przyjacielu). Coraz bardziej bolą mnie stopy. Inov8, które mam na nogach raczej nie mają dużej amortyzacji. Łupanie przez te wszystkie kilometry po nierównościach i kamulcach, zaczyna zbierać żniwo. Ja znam już ten ból. Na Transgrancanarii podobnie cierpiałam. I wiem, że trzeba zacisnąć zęby i robić swoje. Ten fragment z przełęczy do Piątki wspominam najgorzej. Ewidentnie to był czas na mały kryzysik. Na szczęście nie taki obezwładniający, dołujący, gdzie człowiek zastanawia się co tu robi i ma ochotę usiąść i zapłakać. Ale ewidentnie zwolniłam. Niedaleko schroniska usiadłam na kamieniach i wytrzepałam buty, które wyglądały jak obraz nędzy i rozpaczy. Ostre kamienie zrobiły swoje. Dziura na dziurze, przez które oczywiście wpada piasek, drobne kamyczki. Zastanawiam się czy one w ogóle wytrzymają do mety. Ruszam dalej, skacząc z kamienia na kamień, omijając turystów, uśmiechając się na oklaski i życzenia powodzenia. I cierpiąc.
Przy schronisku obsługa rozłożyła ponadprogramowy mały punkt odżywczy. A na nim cola. Ta cola uratowała moją głowę i wzmocniła.
Niby najgorsze było za mną, ale teraz trzeba było zbiec Doliną Roztoki w kierunku Wodogrzmotów. Najpierw znów po szlaku ułożonym z kamieni, a potem drogą. A jak wyglądają drogi w dolinach, szlaki położone niżej? To znów kamień na kamieniu, nierówność na nierówności. Ostre, ustawione na sztorc kamulce, połączone z luźnym tłuczniem. Jęczałam w duchu i pod nosem. Czasem wymsknęło mi się niecenzuralne słowo. Stopy piekły i błagały o litość, a ja starając się o tym nie myśleć, robiłam wszystko, żebym po tym upiornym podłożu jak najwięcej biec. Bałam się, że podejście na Krzyżne i ten kryzys przy Pięciu Stawach, spowodował, że mój zapas czasu się za bardzo skurczył. Naprawdę na tym odcinku dałam z siebie dużo.
Wreszcie wylatuję z lasu prosto na asfalt i punkt. Widzę zegar odliczający czas i mocno mi ulżyło
Wodogrzmoty Mickiewicza. Czas 12:02, 14/39 kobieta, 153/338 open
Myślałam, że będzie źle, że ten odcinek to była jakaś katastrofa w moim wykonaniu. A tymczasem na punkt wbiegłam dwie godziny przed limitem. Miałam teraz ponad pięć godzin na pokonanie ostatnich kilometrów. O ile nie zdarzy się nic nieoczekiwanego, wiedziałam, że nawet cały czas idąc, dojdę do tej mety w limicie :)
Nie należy lekceważyć tego ostatniego fragmentu. Niby wszystko co najgorsze za nami. Ale te ostatnie kilkanaście kilometrów potrafi dać w kość. Wielki szacun dla tych, którzy pokonywali go po ciemku.
Szlak właściwie przez cały czas idzie przez las. Nie wiem czy ze wglądu na porę dnia, czy mniejszą jego popularność, ale prawie w ogóle nie ma turystów. Na tym docinku tasowałam się z dwoma chłopakami, ale dużą część trasy szłam, podchodziłam, biegłam sama. To tu mój pęcherz powiedział w końcu zdecydowanie dość i w panice leciałam w krzaczki, zastanawiając się czy zdążę podciągnąć, za przeproszeniem, gacie, zanim chłopaki depczący mi po piętach pokażą się na szlaku ;)(zdążyłam).
Niższe partie Tatr - to znów droga wykładana kamieniami w każdą możliwą stronę. A jak nie droga to ścieżynki z milionem korzeni czyhających na nieuważne stopy. Niby nie stromo, choć podejścia jeszcze są, ale cały czas trzeba uważać, żeby się nie wywalić.
Końcówka dłużyła mi się okropnie. Do mety zostało kilka kilometrów, a ja cały czas miałam wrażenie, że jestem pośrodku niczego, w środku lasu, w środku gór.
W końcu do moich uszu zaczęła dobiegać muzyka z mety. Chłopaki dostali szwungu i mnie wyprzedzili. Jedyne co mogłam zrobić to zacisnąć zęby i ruszyć za nimi. Ostatnie kilkanaście metrów to droga koszmar, z wielkimi głaziorami. Wreszcie meta, na której wita mnie mąż.
Meta. Czas 14:41, 14/39 kobieta, 148/338 open
fot. Karolina Krawczyk |
To był niesamowity bieg. Bieg - marzenie. Bieg - hardcore. Bieg, który mógł skończyć się różnie. Góry przemieliły mnie totalnie. Fizycznie nie było źle, aż się zdziwiłam. Okazało się w następnych dniach, że w miarę normalnie chodzę. Ale psychicznie... Za krótki minął czas od Strandy. Głowa musi mieć czas, żeby odpocząć i zatęsknić. Tu tego czasu zabrakło.
BUGT to bieg, gdzie cały czas trzeba być skupionym. Teren jest tak zróżnicowany i trudny, dochodzą później turyści, że chwila rozprężenia i nieuwagi może drogo kosztować.
Tatry i Stranda pokazały mi, że w trudnym, stromym i eksponowanym terenie kiepsko idzie mi zbieganie. No cóż... żeby dobrze zbiegać w takich górach, trzeba w nich trenować. Inaczej można tylko obserwować jak ludzie, których wyprzedziło się na podejściach, odjeżdżają ci na zbiegach. Taki lajf :) Z drugiej strony widać, że dobrze rozłożyłam siły i pomimo mojego kiepskiego stylu zbiegania, z punktu na punkt byłam ciut wyżej w klasyfikacji (przyjęłam liczbę uczestników, którzy wystartowali. 55 osób niestety zobaczyło przy swoich nazwiskach najbardziej znienawidzone trzy literki: dnf).
Tatry trochę zmodyfikowały mi plany na przyszłość. Chodziło mi po głowie spróbowanie szczęścia w losowaniu na UTMB (punkty mam), ale... uważam, że nie jestem gotowa na takie wyzwanie. Możliwe, że nigdy nie będę.
Czy wrócę jeszcze na trasę BUGT? Nigdy nie mów nigdy :) Na razie muszę wykrzesać siły na Muflon Trail Orienteering, dwudniową imprezę na orientację w masywie Śnieżnika (impreza dla zespołów dwuosobowych, więc polatamy sobie z Tiborem z mapą) oraz na Łemkowynę 150 (co mnie podkusiło, że zapisywać się na najdłuższy dystans?).
A potem chcę odpocząć :)
Aktualnie od dwóch miesięcy jestem uziemiona zmęczeniowym złamaniem szyjki kości udowej i z fascynacją czytam o takich wyczynach, zwłaszcza w wykonaniu kobiet, których na takich imprezach jest niewiele, co czyni z nich jeszcze większe twardzielki. Świetny wynik, opis daje jakiekolwiek wyobrażenie o takim biegu - może kiedyś dorosnę do takich szaleństw. Wielu biegowych sukcesów i zdrowia ku temu (np. bez złamań zmęczeniowych :D)!
OdpowiedzUsuńO rany! Współczuję kontuzji i życzę szybkiej rekonwalescencji.
OdpowiedzUsuńI dziękuję za dobre słowa :)