W normalnych okolicznościach przyrody na tym blogu powinny znaleźć się wpisy z półmaratonu w Gdyni (marzec) i Biegów w Szczawnicy (kwiecień). Pewnie wpadłyby jeszcze w międzyczasie jęczy -wpisy o braku formy, albo wręcz przeciwnie, że forma rośnie i żedajciemitenbiegjużjamupokażę.
W normalnych okolicznościach przyrody właśnie byłabym w trakcie przygotowań się do Hungary Ultra Trail (maj) i cieszyła się w duchu na lato w cieniu Eigeru (lipiec).
Ale nie mamy normalnych okoliczności przyrody i dlatego żaden z tych wpisów nie powstał.
Żaden z wymienionych biegów albo się nie odbył albo nie odbędzie się w terminie.
Przyczynę wszyscy znamy. Nazywa się Covid-19.
Z tego też powodu musiałam najpierw mocno odkurzyć bloga z pajęczyn. Ostatni wpis jest ze stycznia.
Zbierałam się, żeby coś napisać, ale sytuacja jest na tyle dynamiczna, że moje wnioski z lutego, marca są już zupełnie nieaktualne w maju. Najprawdopodobniej, to co sobie wydumałam dziś, będzie można o kant dupy potłuc za miesiąc, dwa.
Jedno jest pewne. Nastały dziwne dni, świat stanął na głowie, a my cały czas, trochę po omacku usiłujemy dostosować się do nowej i wciąż zmieniającej się rzeczywistości.
Lockdown przyniósł mi nadprogramowe kilogramy - pewnie nie tylko mnie ;). Bo chociaż staram się ruszać, ćwiczyć - to 20 dni przerwy od biegania i ogólnie mniej ruchu niestety widać na wadze.
Szukanie miejsc z mniejszą ilością ludzi zaowocowało lepszym poznaniem okolicy. Zapuszczam się w uliczki, ścieżki, które do tej pory omijałam, trzymając się utartych, dobrze znanych szlaków.
Aktualnie biegam po lesie na spokojnie, bez żadnych straszliwych jednostek treningowych. Biegam, cieszę się zielenią i chłonę zapachy - bo wiosenny las pachnie niesamowicie!
Z jednej strony czasem ciężko się zmobilizować bez widocznego celu na horyzoncie. Z drugiej strony - właśnie wracamy do pierwotnej istoty biegania. Bo do niego nie potrzeba żadnych karnetów, skomplikowanego i drogiego sprzętu. Nie potrzeba szkoleń, certyfikatów. Trzeba po prostu założyć na nogi buty, wyjść z domu i ruszyć przed siebie tam, gdzie ma się ochotę.
Więc po prostu to róbmy! Run!
W normalnych okolicznościach przyrody właśnie byłabym w trakcie przygotowań się do Hungary Ultra Trail (maj) i cieszyła się w duchu na lato w cieniu Eigeru (lipiec).
Ale nie mamy normalnych okoliczności przyrody i dlatego żaden z tych wpisów nie powstał.
Żaden z wymienionych biegów albo się nie odbył albo nie odbędzie się w terminie.
Przyczynę wszyscy znamy. Nazywa się Covid-19.
Z tego też powodu musiałam najpierw mocno odkurzyć bloga z pajęczyn. Ostatni wpis jest ze stycznia.
Zbierałam się, żeby coś napisać, ale sytuacja jest na tyle dynamiczna, że moje wnioski z lutego, marca są już zupełnie nieaktualne w maju. Najprawdopodobniej, to co sobie wydumałam dziś, będzie można o kant dupy potłuc za miesiąc, dwa.
Jedno jest pewne. Nastały dziwne dni, świat stanął na głowie, a my cały czas, trochę po omacku usiłujemy dostosować się do nowej i wciąż zmieniającej się rzeczywistości.
Lockdown przyniósł mi nadprogramowe kilogramy - pewnie nie tylko mnie ;). Bo chociaż staram się ruszać, ćwiczyć - to 20 dni przerwy od biegania i ogólnie mniej ruchu niestety widać na wadze.
Szukanie miejsc z mniejszą ilością ludzi zaowocowało lepszym poznaniem okolicy. Zapuszczam się w uliczki, ścieżki, które do tej pory omijałam, trzymając się utartych, dobrze znanych szlaków.
Aktualnie biegam po lesie na spokojnie, bez żadnych straszliwych jednostek treningowych. Biegam, cieszę się zielenią i chłonę zapachy - bo wiosenny las pachnie niesamowicie!
Z jednej strony czasem ciężko się zmobilizować bez widocznego celu na horyzoncie. Z drugiej strony - właśnie wracamy do pierwotnej istoty biegania. Bo do niego nie potrzeba żadnych karnetów, skomplikowanego i drogiego sprzętu. Nie potrzeba szkoleń, certyfikatów. Trzeba po prostu założyć na nogi buty, wyjść z domu i ruszyć przed siebie tam, gdzie ma się ochotę.
Więc po prostu to róbmy! Run!