piątek, 8 września 2023

Szwajcaria - wycieczki z Matterhornem w tle

Po dwóch nocach w Fiesch, przenieśliśmy się na nasz docelowy camping. Generalnie chodziło o to, żeby spać jak najbliżej Zermatt. Do samego miasteczka nie można wjechać samochodem, jest zakaz.

Opcje mieliśmy dwie: Randa, albo Täsch. W Randzie camping jest bardziej przestrzenny - ale za to jest dalej od Zermatt i od stacji kolejki. Zaletą campingu w Täsch była bliskość sklepów i stacji. Wadą? Bliskość stacji :))

Nie raz i nie dwa wspominaliśmy nasze dwa pierwsze noclegi, w szerokiej dolinie, na zielonej trawce, z pięknym widokiem na okoliczne szczyty, z basenem, boiskiem do gry w piłkę ręczną.

Camping w Täsch jest wąski, wciśnięty pomiędzy zbocze a rzekę i  - no właśnie - tory kolejowe. Po dwóch dniach znaliśmy już na pamięć rozkład jazdy pociągów :) Dodatkowo, gdy przyjechaliśmy, prawie cały camping był już zajęty i rozbiliśmy się na ostatnim skrawku wolnego terenu. Plusy? Tuż koło naszych namiotów  był umieszczony router wi- fi. Wady? Ten skrawek trawy był 3 metry od kontenerów z toaletami. Ok - bliskość kontenerów miała pewien mały, zupełnie niezamierzony plusik: mniej więcej w godzinach 10-18 na campingu operowało słońce - a przypominam, że trafiliśmy na jakiś mega wyż, co oznaczało temperatury powyżej 30 stopni. I wiecie, gdzie był cień? 

.

.

.

Tak, zgadliście: przy toaletach ;)

Miejsce z cieniem na campingu :)


Jedyne co nam zostało, to jednak tak rozpracować sobie dni, żeby jak najkrócej przebywać na campingu w ciągu dnia.

W okolicach Zermatt zrobiliśmy trzy piesze wycieczki. Na zdjęciach będzie dość monotematycznie - bo prawie na każdym zobaczycie charakterystyczny skalny trójkąt pana M.

Podczas pierwszej wycieczki, właściwie odprowadzaliśmy mojego małżonka z kolegą pod ścianę Matterhornu.

Najpierw wjechaliśmy kolejką nad Schwarzsee (2583 m n.p.m.). Tam, już na nogach, powędrowaliśmy w kierunku przełęczy Hirli (2769 m n.p.m.). Na niej rozdzieliliśmy się z "matterhorńczykami" - oni ruszyli bardziej w prawo, w górę ku schronisku, my bardziej w lewo, też w górę (choć mniej) w kierunku stacji kolejki górskiej Trrockener Steg (2939 m n.p.m.).

 A potem już "tylko" w dół... To w dół, było najdłuższą częścią naszej wycieczki - zabrało nam najwięcej czasu i kilometrów. W planach mieliśmy zejście nie do samego Zermatt, ale ciut wyżej, do Furi i tam zjazd kolejką. Niestety dotarliśmy w to miejsce za późno - kolejka była już nieczynna. Trzeba było zejść na nogach do końca.

Ta wycieczka miała być krótsza niż ta wzdłuż lodowca, ale trochę nam nie wyszło:) Moje suunto twierdzi, że przeszliśmy ponad 17 km. W ramach rekompensaty następnego dnia zrobiliśmy sobie odpoczynek nad oddalonym o jakieś 1,5 km od campingu jeziorkiem Schalsee. Tam odważni (dziecko nr 3 i dziewczyna dziecka nr 1) zażyli alpejskiej kąpieli (jeziorko chyba było zasilane wodą lodowcową - bo woda była dość rześka :)). Czekaliśmy też na niedoszłych pogromów Matterhornu - bo wiedzieliśmy już, że z powodu kontuzji szyi kolegi, szczyt  będzie musiał poczekać na lepszy czas.


















Toaleta na stacji Trockener Steg. Nie mogłam się powstrzymać przed zrobieniem zdjęcia.












Zaczyna być widać w dole Zermatt




Stacja kolejki Furgg 2441 m n.p.m.






Jezioro Schalsee


Kolejny dzień - kolejna wycieczka. Tym razem tylko z dzieckiem nr 1. Reszta odmówiła współpracy. Wbiliśmy się w szlak tuż przy naszym campingu. Wyszła bardzo atrakcyjna widokowo, 10 kilometrowa pętelka (z dość stromym dolnym odcinkiem). Najedliśmy się jagód, nasyciliśmy oczy widokami i wróciliśmy. Na szlaku byliśmy tylko my. To mnie cały czas dziwiło: jesteśmy w jednym z najbardziej atrakcyjnych turystycznie krajów Europy, w okolicach jednego z najbardziej rozpoznawalnych szczytów i jednej z najbardziej znanej miejscowości. Są wakacje, środek sezonu. A w tych górach jest pusto. Owszem, w okolicach działających kolejek górskich są ludzie - ale gdyby porównać z tym co się dzieje w tym samym czasie u nas w Tatrach - to w tych górach w dalszym ciągu jest pusto, nawet tam gdzie niby są ludzie. Odejście bardziej w bok - i człowiek był sam, ewentualnie mijanych turystów można było policzyć na palcach jednej ręki.






Znajdź miłośnika jagód :)

Cel naszej wycieczki: Arigscheis 2240 m n.p.m.






Ostatnia dłuższa wycieczka - to znów przejazd do Zermatt, wjazd kolejką na Sunnegę (2288 m n.p.m) (Jako ciekawostkę podam, że kolejka na Sunnegę była poprowadzona we wnętrzu góry) i podejście na Blauherd (2571 m n.p.m) Wersja dla chcących zaoszczędzić siły - wjazd kolejką do samego końca, aż na Blauherd. Stamtąd weszliśmy na szlak trawersujący zbocze tuż nad linią lasu i wróciliśmy nim do Tasch. 

To była przepiękna wycieczka, szlak malowniczy i urokliwy i dość przyjazny dla nóg, bez stromizny. Po ponad 15 km zeszliśmy z niego właściwie naprzeciwko naszego campingu.


Sunnega






Stellisee

Stellisee

To było jedno z nielicznych miejsc, gdzie było bardziej gęsto od ludzi.















W dole widać Zermatt





A tu widać "naszą: miejscowość, Täsch.



To był koniec eksplorowania okolicy. Zrobiliśmy jeszcze jedną wycieczkę autem do sąsiedniej doliny nad zaporę Mattmark. Do biegu zostały dwa dni i jedyna aktywność jaka była w planach to odbiór pakietów w Zermatt. 

Pogoda, która przez cały czas była bardzo stabilna: słońce i upał, zaczęła się zmieniać. Po południu i nocami straszyły nas burze, a prognozy na dzień biegu były coraz bardziej niepokojące - ale to wszystko w następnym wpisie.


Jezioro Stausee

Jezioro Stausee

Na zaporze Mattmark



Tak, to ten sam dzień co zdjęcie wyżej. Zdjęcie z campingu. Pogoda zaczęła się zmieniać.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger