poniedziałek, 17 czerwca 2024

Chorwacja 2024 część druga - UTMB Istra

Do Umag dotarliśmy 3 dni przed startem. Dzień przed odebraliśmy pakiety i przeszliśmy przez Expo. Jeśli ktoś życzył sobie ubrać się od stóp do głów w ciuchy sygnowane najbardziej znanymi w świecie ultra literkami - tu miał taką możliwość. Z logiem UTMB było wszystko - od czapek i skarpetek, kubków, buffów zaczynając, a na kurtkach i plecakach kończąc. 

To tu, trzy dni później będę przekraczać bramę mety. Małżonek również, ale na innym dystansie.

Przed startem zawsze zajmuje mi głowę większa bądź mniejsza rozkminka. Jaka będzie pogoda. W co się ubrać. Ile wziąć żeli, ile wody. Oraz pi razy okno ile czasu zajmie pokonanie trasy.

No i tu na dzień dobry zrobiło się ciekawie. Pogoda zapowiadała się jak drut, a orgowie kazali brać kurtkę przeciwdeszczową. Brać? W sumie bez sensu. Ale to bieg firmowany przez UTMB. Może będą podchodzić bardzo restrykcyjnie do wyposażenia obowiązkowego? Głupio byłoby nie być dopuszczoną do startu, gdy wtem Chorwatom wpadnie do głowy wszystko sprawdzać.

Rozkminki miałam też przy planowaniu z jaką ilością wody mam lecieć te 69 kilometrów. Brać tylko dwa bidony? Czy jeszcze dociążyć się 1,5 litrowym bukłakiem na plecy? Najpierw chciałam spakować tylko bidony. A potem zobaczyłam o której godzinie startuje mój dystans, zrobiłam wielkie oczy i zmieniłam zdanie. Otóż ruszałam na trasę o dziewiątej rano.

Osoby, bardziej rozeznane w biegach ultra, pewnie też podniosą brwi do góry ze zdziwienia. Pozostałym zaś tłumaczę.

Biegi ultra startują bardzo wcześnie. Dystanse w okolicach 100 km zaczynają się zazwyczaj w nocy - około 23-24. Dystanse takie jak mój, ruszają wczesnym rankiem, max 6-7 rano. Ma to uzasadnienie dla logistyki z limitami i  osób z końca stawki - docierają do mety o jakiś rozsądnych godzinach. Ma to również znaczenie, gdy pogoda zapowiada się upalnie - a tak miało być tym razem - bo przy wczesnych startach sporą część trasy pokonuje się, gdy słońce nie daje się tak we znaki.

Wiem, że kilka lat temu godziny rozpoczęcia biegów na Istrii były inne. Czemu orgowie to zmienili? Nie mam pojęcia. Może postawili na podziwianie widoków od samego początku? Fakt, Istria jest śliczna. W każdym razie załadowałam sobie do plecaka wody pod korek. I kurtkę przeciwdeszczową również. Stchórzyłam :))

Co do czasu - oceniłam się ostrożnie na 12-13 godzin. Uznałam, że z moim poziomem wytrenowania nic więcej nie zdziałam.

Meta była usytuowana w Umag, ale na miejsce startu wywieźli nas 50 km dalej, do miejscowości Buzet.

Godzina 7:35. W drodze na start.

Na miejscu oczekiwanie umilał biegaczom profesjonalny DJ oraz zespół bębniarzy. I widok na milion TOI- TOI :)) Ok - wiem, że to było jedyne dobre miejsce na usytuowanie tych przybytków - ale jak ktoś chciał zrobić fotkę z biegaczami i z bramą startową, to w gratisie dostawał rząd plastikowych kibelków :)


Mistrzowie drugiego planu: rząd toalet :)

Nikt nie sprawdzał wyposażenia obowiązkowego, więc taszczyłam moją kurtkę bez sensu. A temperatura z wczesnych godzin porannych zwiastowała, że lekko nie będzie.

Trochę żałuję, że tyle zbierałam się do spisania relacji, bo dużo moich wrażeń i odczuć już zbladło czy wręcz uleciało z pamięci.

Co pamiętam? Nie wyłączyłam w zegarku atuopauzy. Na szczęście to było niecały kilometr od startu, więc szybciutko naprawiłam swój błąd (dwa lata temu na Węgrzech, moje niedopatrzenie, którego nie chciało mi się zmieniać (po prostu włączałam zegarek za każdym razem, gdy uznał, że nic nie robię), kosztowało mnie wyładowanym do zera sprzętem na trasie. Zostałam w którymś momencie bez zegarka, bez czasu i bez mierzenia dystansu. A uwierzcie mi - wtedy BARDZO potrzebowałam odliczania jak blisko mam metę.

Miałam wrażenie, że pierwsze, rozbiegowe kilometry, które miały rozciągnąć stawkę, były zbyt krótkie. Ale mogę się mylić - bo bieg inaczej wygląda z perspektywy biegacza, który biegnie na początku stawki, a inaczej u tego, który biegnie gdzieś dalej, w większym tłumie. A ja na starcie nie szalałam i ustawiłam się raczej z tyłu.

Kolejka. Chyba na drugim czy trzecim kilometrze. Spowodowana gałęzią, która wystawała na szlak. Takie zatory i zatorki robiły się przy każdym utrudnieniu: wodzie, błocie, itp. Potem na szczęście i ja się przesunęłam do przodu i zwiększyły się odległości pomiędzy biegaczami.

Kolejne moje spostrzeżenie. Ludzie bali się wody. A  trochę jej mieliśmy. Był taki fragment trasy, gdzie co i rusz przekraczaliśmy strumień. Zastanawiałam się wtedy, czy w okolicy jest tyle cieków, czy po prostu trasa jest tak poprowadzona, że bijemy rekordy ile razy można przekroczyć w te i nazad tę samą rzeczkę. Tak, okazało się, że to drugie :)

Przed brodami robiły się straszne korki. Ludzie jakieś dziwne sztuki wyprawiali, żeby nawet kropla wody nie spadła na buty, nie mówiąc o ich zamoczeniu. Ja zaczęłam po prostu przechodzić, bez przejmowania się - przy takiej pogodzie mokre buty i skarpetki błyskawicznie wysychały, a to czekanie, aż kilka osób przede mną wreszcie odważy się zrobić krok, było irytujące.

Ludzie nie potrafią również zbiegać. Na biegu wyprzedziłam ponad 130 osób, 99% nich w trakcie zbiegów.

Usiłuję sobie przypomnieć przebieg trasy - ale ja ogólnie nie mam pamięci, a po blisko trzech miesiącach, w głowie zostały mi tylko pojedyncze obrazy. Jezioro Butoniga. Piękne, otoczone górami. Szutrowe drogi biegnąca wśród sadów i gajów oliwnych. Rosnące przy drodze kosaćce. Podejścia do malowniczych miasteczek, usytuowanych na szczytach wzgórz (oj, dały w kość, dały), single tracki, niektóre tak wąskie, że mieściła się na szerokość jedna stopa. 


Zbieg w kierunku Jeziora Butoniga

A tu już jezioro zostawiłam w dole, za sobą

Sama suma przewyższeń nie przyprawiała o szybsze bicie serca. Na 69 km miało być 2000 m w górę. ALE. Po Węgrzech wiedziałam, że takie niby niewybitne popierdółki potrafią dać w kość. Było chwilami ciężko, a słońce i temperatura nie pomagały. Dodatkowo nie miałam ze sobą kijków. Moje wysłużone Black Diamondy, po 9 latach odmówiły współpracy, a nowych się jeszcze nie dorobiłam. Piłam wodę jak smok, ale przyszedł taki moment, że zmęczony i nie do końca wytrenowany organizm trochę zaczął się buntować. Nie byłam w stanie truchtać w ciągu przez dłuższy czas, bo zaczynało mi się ciężko oddychać. Nawet jeśli było płasko, czy lekko z górki. Było to trochę wkurzające - bo to nie było klasyczne odcięcie i kryzys. Jakieś zamontowane bezpieczniki uznały, że z tym bieganiem to mam nie przesadzać. Uprawiałam więc Galloway'a. Czasem wystarczyło ledwie kilka kroków marszu, żebym była w stanie znów przejść do truchtu. Więc posuwałam się do przodu od tasiemki od krzaczka, czy co tam aktualnie sobie wyznaczałam jako początek marszu, czy sygnał na przejście do biegu.


Podejścia w miasteczkach nie brały jeńców. Tu Motovun



Około 20 kilometrów przed Umag zobaczyłam na horyzoncie morze. Bardzo się ucieszyłam, bo morze oznaczało metę. Tak, wiem - miałam do niej jeszcze spory kawałek, ale widok wybrzeża dawał mi poczucie, że już jest bliżej niż dalej. Finisz stawał się namacalny.

Na razie przyjemny zbieg...ale już a niedługo...

Miasteczko Grožnjan. Tak, tam będziemy wbiegać. To był 48 kilometr trasy


Widok Adriatyku był też  momentem gdy na poważnie zaczęłam analizę, kiedy ja do tej mety dotrę. Nastawiałam się niby12-13 godzin, ale teraz  byłam na etapie zastanawiania się czy uda mi się złamać 10 godzin! Jak widać, pomimo potrzeby przechodzenia do marszu, nie wlokłam się jakoś strasznie. Wizja całkiem rozsądnego czasu, spowodowała, że dalej starałam się to marszobieganie utrzymać w ryzach i nie obijać się za bardzo.

Co do łamania 10 godzin, uznałam, że jednak nie dam rady - ale czas poniżej 11 był jak najbardziej realny. Wiedziałam, że końcówka jest już płaska. Taa...


I kolejne miasteczko, chyba Buje i punkt kontrolny

 

Morze! Widzę morze!

Ostatni fragment, około10 kilometrowy, był niezłą próbą dla głowy i zmęczonego organizmu. Trasa już wyprowadziła z gór i wiodła głownie łąkami, polami i nieużytkami wzdłuż jakieś kanału. W okresie, gdy padało i ziemia była miękka, musiał przejechać tamtędy jakiś traktor, auto. W każdym razie coś na tyle ciężkiego, że zrobiło miejscami spore koleiny. Te w słońcu zastygły na kamień, dając masakrycznie nierówne podłoże. Wiecie jak się po czymś takim truchta, gdy w nogach ma się ponad 60 kilometrów? Bardzo źle. Bolą już nogi, palce, mięśnie są na granicy skurczu. Każde krzywe zrobienie kroku, obsunięcie się stopy, grozi katastrofą. Monotonny krajobraz, długa prosta - to wszystko sprawiało, że czułam się jakbym stała w miejscu i nic a nic nie przybliżała się do mety. Kolejne kilometry pikały na zegarku, a ja cały czas byłam na jakiejś cholernej łące, a majaczące w oddali domostwa miasteczka nic a nic się nie przybliżały. 

Już za niedługo rozpocznie się ostatni, najbardziej monotonny i ryjący czerep etap biegu. A tu już człowiek prawie czuł zapach mety - szosą - 12 km do Umag


W końcu, z ulgą, wbiegłam do Umag. Trasa biegu szła obok bloku, w którym mieliśmy nocleg. Usadowiło mnie to mocno w czasie i przestrzeni, bo wiedziałam, ile jest jeszcze do mety. Tu trzeba przebiec przez ulicę, tam zakręt i już prawie koniec.

Dobiegłam do nabrzeża, Tu już czuło się finisz. Dookoła kawiarenki, klaszczący turyści, dopingujący biegacze, którzy swoją rywalizację zakończyli wcześniej.  Pojawiły się moje dzieci nr 1 i 3 i truchtali ze mną w kierunku mety. Chłopcy podglądając stronę organizatorów, wiedzieli, gdzie jestem i czekali na mnie (gdy uzmysłowiłam sobie, że dobiegnę o wiele szybciej niż zapowiadałam, bałam się, że jeszcze ich nie będzie. A marzyłam już o zdjęciu butów biegowych i przebraniu się w sandałki). Tu uznałam, że powoli już nie wypada przechodzić do marszu. Raz się jeszcze złamałam, na dosłownie pięć kroków, a potem godnie, udając, że nic a nic mnie te 69 kilometrów nie ruszyło, po 10 godzinach i 17 minutach, wbiegłam na metę.



Trochę statystyk :)

Na starcie stanęło 555 zawodników, do mety dotarło 511. Na pierwszy punkt kontrolny, po 17 kilometrach, wbiegłam 385. Potem cały czas poprawiałam swoją pozycję. Metę przekroczyłam jako 254 osoba, 55 kobieta (startowało 131 pań) i 13 w swojej kategorii. 

Z czasu jestem bardzo zadowolona - bo cały czas moje bieganie można nazwać mocno rekreacyjnym. 

Po finiszu - standardzik: akademia śmiesznych kroków, żeby dojść do naszego miejsca noclegowego, strach w oczach na myśl o siadaniu na toalecie i dziękowanie w duchu właścicielom, że przy wannie zamontowali uchwyt dla emerytów. Albo dla ultrasów ;)

Ot, i tyle :)








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger