Tak, wiem. Bieg Niepodległości był jedenastego listopada, a dziś mamy dwudziesty grudnia.
Pozostaje się cieszyć, że wpis zaczynam w tym samym roku ;)
Ostatnio rzadko biorę udział w biegach ulicznych, żeby nie powiedzieć, że wcale.
Bieg Niepodległości nie jest jednak takim zwykłym biegiem. Wiecie: 11 listopada, odzyskanie niepodległości, gwiazdy i pasy, albo jakoś tak. Ale tak na serio (bo brałam w tym biegu w przeszłości parę razy udział), moment odśpiewania hymnu i widok biegnących ludzi ułożonych w biało-czerwoną flagę, zawsze powoduje u mnie wzruszenie.
Od paru lat nie zapisywałam się na tę imprezę. Po pierwsze nie miałam spręża na udział w zorganizowanych biegach, a po drugie przez ostatnie trzy lata w terminie Biegu Niepodległości byłam w Katowicach na Flyspot Polish Open - czyli zawodach w tunelu aerodynamicznym.
W tym roku Flyspot zmienił termin FPO, a ja zaczęłam dumać czy w związku z tym nie wystartować w BN. I tak dumałam, dumałam aż... do dziesiątego listopada.
A bo po co. A bez formy. A czy na pewno mam ochotę. A czy ja chcę w pakiecie koszulkę czy nie. A jak chcę, to białą czy czerwoną. Problem koszulki w przeddzień biegu rozwiązał się sam, bo po prostu koszulek już zabrakło, a ja ostatecznie podjęłam decyzję.
Uznałam, że skoro na 24 godziny przed biegiem są jeszcze miejsca, to jest to ZNAK.
I tym sposobem na dzień przed biegiem zapisałam się, a następnie usiłowałam odebrać pakiet. Z marnym skutkiem pierwotnie, bo nie wpadłam na to, żeby wziąć ze sobą dokument tożsamości. Nie miałam ze sobą nic, bo przyjechałam radośnie po odbiór na rowerze. Miałam przy sobie tylko telefon i kluczyk do zapięcia od roweru
Na szczęście telefon do dziecięcia nr 2, żeby wyciągnęło z torebki mój dowód, zrobiło zdjęcie i przesłało - załatwiło problem.
A potem zaczęłam dumać nad logistyką - czyli jak dostać się rano na linię startu i jak wrócić.
Samochód z miejsca odrzuciłam, po przeczytaniu, że zapisało się 15 tysięcy ludzi. Już widziałam oczami wyobraźni jak z obłędem w oczach szukam miejsca do zaparkowania w okolicznych uliczkach, albo utykam w korku przy wjeździe na parking podziemny centrum handlowego, na którym zawodnicy mogli zostawić swoje samochody.
Komunikacja miejska? Musiałabym wtedy mieć na sobie coś do ubrania - a potem w tym tłumie oddawać ciuchy do depozytu i czekać po biegu na odbiór... Eeee, chyba jednak nie...
Zostało tylko jedno rozwiązanie: pobiec. Co prawda małżonek słysząc o moim (oczywiście genialnym) planie, spojrzał na mnie dziwnie - bo tym sposobem fundowałam sobie półmaraton, a nie bieg na 10 kilometrów. Ale skoro byłam tak szalona, że zapisałam się na dzień przed biegiem, to pociągnijmy to szaleństwo dalej. A co!
Jak wymyśliłam - tak zrobiłam. Oczywiście dobieg na start potraktowałam jako rozgrzewkę i nie szalałam - no ale pięć kilometrów musiałam jednak przetruchtać.
Gdzieś w tamtą stronę jest start :) Trochę prosto, potem wzdłuż torów, przez tory, wzdłuż cmentarza tatarskiego, wzdłuż cmentarza na Powązkach i w sumie już :) |
Powiem Wam, że po dobiegnięciu na miejsce, ten kolorowy tłum, z którym podążałam do swojej strefy zrobił mi bardzo dobrze. Chyba tego potrzebowałam.
Start odbywał się falami. Moja strefa ruszała jako trzecia, dla osób biegnących pomiędzy 50 a 54:59 minut. Te widełki wydawały mi się rozsądnym wyborem, odzwierciedlającym moje aktualne możliwości. Z samego truchtania po lesie, bez żadnych interwałów, żadnych treningów szybkościowych, daleka od mojej wagi startowej, nie sądziłam, że będę w stanie pobiec w tempie poniżej 5 min/km.
Pierwszy kilometr utwierdził mnie w przekonaniu, że dokonałam dobrego wyboru. Zegarek mi wybzyczał 5:14 min/km. I czułam, że jest to kres moich możliwości. Ale gdy na kolejnych kilometrach zaczęłam raz po raz widzieć już wskazania z cyferką 4 na początku, a nogi zrobiły się ciut lżejsze, zaczęłam się trochę jarać. Ruszamy!
Na wszelki wypadek postanowiłam nie fiksować się na tempie, tylko po prostu biec tak, żeby było mi dobrze. I zobaczyć co z tego wyjdzie. I nie gapić się za często na zegarek.
Bieg Niepodległości ma dobrą trasę na mentalne wspieranie głowy. Bo zazwyczaj to jest pięć kilometrów długą prostą w jedną stronę, nawrotka i drugie tyle do mety. Łatwo prowadzić wewnętrzne rozmowy ze swoją głową i odliczać kilometry do mety. W tym roku było trochę inaczej, bo ze względu na remonty, nawrotka była wcześniej i gdzieś za siódmym kilometrem trasa robiła na chwilę mały skok w bok w ulicę Prostą.
Trzeba przyznać, że w pakowanie do jednej kieszeni getrów telefonu, a do drugiej rękawiczek, nie wpłynęło korzystanie na wygląd moich nóg :)) |
Biegłam, owszem coraz bardziej zasapana, ale z coraz większą szansą na niezły czas, jak na mój totalny brak przygotowania. Za siódmym kilometrem dogoniłam jedne balony prowadzące na 50 minut, a chwilę później dogoniłam drugiego zająca. I wtedy już byłam pewna, że czas netto będę miała fajny - bo wystartowałam sporą chwilkę za zającami. A skoro właśnie ich przeganiam - to trzeba teraz grzać ile jeszcze sił w nogach zostało, żeby jak najwięcej urwać z tych 50 minut.
Pęęęędzę! |
I dobiegłam z czasem 47:59 :)
Przyjęłam medal. Odebrałam wodę, której jednak nie ruszyłam, bo lodowate picie nie było tym o czym marzyłam w tej chwili. Zgarnęłam folię NRC na wszelki wypadek i po wymaszerowaniu z największego ścisku, zmusiłam się do przejścia do truchtu.
Planu nie zmieniłam (choć plan B, jakby co, zakładał powrót tramwajem) i niespiesznie, noga na za nogą dotarłam do domu.
I powiem Wam, że nawet nie miałam jakiś strasznych zakwasów. Będę trzymała się teorii, że to dlatego, że po przekroczeniu mety dalej byłam w ruchu i nie dałam ostygnąć mięśniom.
Co dalej? Cóż, jest spora szansa, że pojawi się tutaj więcej relacji z biegów. Wróciliśmy z mężem pod skrzydła trenerskie - więc snucie się po lesie skończyło się. Teraz jest krew, pot i łzy ;)
Mamy na nadchodzący sezon parę fajnych planów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz