środa, 19 marca 2025

Falenica

Falenica

Dla biegaczy z Warszawy i okolic, Zimowe Biegi Górskie w Falenicy to impreza kultowa, która jest stałym punktem kalendarza biegowego już od 21 lat. 

Wielokrotnie czytałam relacje i wrażenia z kolejnych startów moich znajomych. Oglądałam zdjęcia w social mediach i na blogach. Lajkowałam, komentowałam, gratulowałam. Sama jednak do Falenicy nigdy nie zajrzałam.

Znaczy, mam jakieś niejasne wrażenie, że w 2015 roku moja rzeźnicka partnerka Ewa pokazała mi wydmę, gdy w ramach wspólnego treningu przed czekającym nas Biegiem Rzeźnika, hasałyśmy po Mazowieckim Parku Krajobrazowym, ale głowy sobie za to nie dam uciąć. Nawet jeśli - to było 10 lat temu!

W każdym razie nigdy w tym miejscu w  oficjalnym biegu nie brałam udziału. Czemu? Trudno powiedzieć. Parę lat temu dzieci były młodsze, logistyka dla nas była bardziej upiorna. Dojazd, dla nas na drugą stronę aglomeracji, w czasach bez obwodnic i ekspresówek był bardziej upierdliwy. Potem bieganie trochę zeszło na dalszy plan, przegrywając z prozą życia, skokami spadochronowymi, pandemią i pewnie ogólnym niechcemisiem.

W tym roku zaliczamy z mężem biegowy come back. Skończyło się snucie bez celu po lecie. Na tapetę wszedł znów prawdziwy Plan Treningowy i różne ambitne cele po drodze: półmaraton, maraton, rajd przygodowy, dwa alpejskie ultra biegi.
Biegi w Falenicy wskoczyły w orbitę naszych zainteresowań, jako dobre narzędzie treningowe przed czekającymi nas wyzwaniami.

Pętla falenicka to 3 kilometry z groszami, oferująca 7 podbiegów, wystające korzenie, pieńki i kopny piach. A gdy dopisze zimowa aura- również śnieg i lód.
Zapisując się na bieg można wybrać opcję 3,3 km (jedno okrążenie), 6,6 km (dwa okrążenia) oraz crème de la crème - trzy kółka, dające niecałe 10 kilometrów. Cały cykl to sześć startów odbywających się co dwa tygodnie. Żeby być klasyfikowanym i zasłużyć na piękny, wypalany medal, trzeba zaliczyć minimum trzy starty. Ostatni bieg nie liczy się do klasyfikacji.

Zapisy...Są proste jak świński ogon ;) Drogi są dwie. Zapisy przed każdym startem (on-line lub osobiście na miejscu, jeśli są jeszcze wolne miejsca) lub od razu na cały cykl. Jeśli wybierze się drugą opcję, jest jakieś tam okienko czasowe, gdy trzeba wejść na stronę organizatora, dokonać zapisu, a potem w innym okienku czasowym pojawić się osobiście w sklepie dla biegaczy Jacek Biega, zapłacić czystą żywą gotówką i opuścić lokal z numerem startowym. Jeśli się tego nie zrobi - miejsca wracają do puli i następuje powtórka w kolejnym terminie: zapisy on-line oraz udanie się do sklepu w celu odbioru numeru.

My chcieliśmy ogarnąć od razu cały cykl. Wpasowaliśmy się w ten drugi termin zapisów.
Cała impreza jest dość kameralna, organizowana przez pasjonatów, z sercem. Nie ma tu sponsorów, komercji, sztabu ludzi, marketingu czy działu IT, który zrobiłby wypasioną stronę z wodotryskami. A to oznaczało, że zapisując się on-line, mełłam pod nosem różne brzydkie słowa - bo logika poruszania się po stronie, nawigacja po niej, była dla mnie nie do ogarnięcia. Obok siedział małżonek i szatańsko chichotał - bo przed chwilą przechodził przez to samo.

Potem trzeba było pamiętać o wycieczce na Ursynów po odbiór numeru - co dla mnie było wyprawą na drugi koniec miasta. Utrudniłam ją sobie na własne życzenie, jadąc z telefonem na granicy wyładowania i małym panic mode, że jak mi padnie nawigacja, to będę w czarnej de, bo za Chiny nie znajdę punktu odbioru. Z wrażenie zapomniałam jeszcze o gotówce, więc miałam dodatkowo darmowe zwiedzanie okolicy w poszukiwaniu bankomatu. Ostatecznie wszystko zakończyło się sukcesem. 

Teraz wystarczyło tylko pojawić na pierwszym biegu w cyklu, 4 stycznia.

No, chyba, że wpadniemy na pomysł, żeby jeszcze raz zajrzeć na tą diabelską stronę i na wszelki wypadek sprawdzić czy jesteśmy na liście startowej. I się nie znaleźć. I spanikować, że oprócz odebrania numeru na pewno trzeba było jeszcze raz zapisać się na konkretny termin. I w związku z tym nie dojechać na start - bo bieganie na krzywy ryj jest słabe.

Już zostałam naprostowana przez stałych bywalców (dzięki, Aniu), że przy zapisie na cały cykl, odbiera się numer i już nic się nie czyta, nigdzie niczego nie szuka, nie klika, nie zapisuje, nie panikuje, tylko w ciemno staje się na linii startu i biegnie.

W każdym razie w pierwszym biegu nie wystartowaliśmy. Pojechaliśmy potem po południu, po wszystkim. Skoro w Planie mieliśmy tego dnia wpisany łomot na wydmie - to zróbmy to, nawet samemu, nieoficjalnie. Przy okazji obwąchamy się z tym piachem, podbiegami i zobaczmy "z czym to się je".

Trzy kółka zajęły mi pi razy drzwi jakieś 55 minut z groszami (Strava oznaczyła mi segment na 55:09, mnie z zegarka wyszło 55:13). Czy na zawodach pobiegłabym to szybciej - bo zawsze biega się szybciej, czy wręcz przeciwnie - bo trzeba uważać i omijać innych ludzi, nie miałam pojęcia. Mogłam się o tym przekonać za dwa tygodnie.




18 stycznia, już bez przeszkód i przygód stawiliśmy się na miejscu. Start odbywał się w trzech falach, co dwie minuty. Dałam się oczywiście zaskoczyć i moja grupa WTEM ruszyła. Trzeba być czujnym, bo wszelkie informacje i komunikaty niby są przekazywane przy pomocy mikrofonu, ale nagłośnienie jest nędzne i jak się stanie w złym miejscu, to po prostu nic nie słychać. 

Cóż mogę powiedzieć... Na zawodach nienawidzę dwóch rzeczy. Po pierwsze, gdy ktoś biegnie z aplikacją, która non stop kolor informuje o tempie w jakim biegnie delikwent. Po drugie, gdy ktoś łączy start ze spotkaniem towarzyskim i pytluje przez cały czas. 

Tu miałam combo obydwu tych rzeczy. Biegacza z gadającą aplikacją jakoś udało mi się zgubić. Niestety panów informujących się wzajemnie o planach na nadchodzący sezon, snujących opowieść o perturbacjach z poszukiwaniem noclegu w terminie Ważnego Biegu oraz farcie i niebywałej okazji jaka się trafiła w związku z tym noclegiem, nie było tak łatwo zgubić. Obaj na moje nieszczęście biegli w tempie bardzo podobnym do mojego i dość długo miałam ich w zasięgu swoich uszu.

Ukończyłam z czasem 54:30, przy okazji odkrywając kolejną specyfikę tej imprezy. Trzeba bardzo szybciutko wyhamować wbiegając na metę, bo tuż za nią stoi pan ze skanerem i sczytuje kod kreskowy z numeru startowego.


Fot. Dorota Szota

Fot. Dorota Szota


1 lutego również bez żadnych przygód docieramy na miejsce. Było chłodniej niż poprzednio. Miałam wrażenie, że lepiej mi się biega po piachu, bo był po prostu bardziej twardy. 

Co do piachu, tu zrobię małą dygresję. Jeszcze nie wiem jaka taktyka biegnięcia jest tutaj lepsza. Czy próba utrzymania zawsze najbardziej optymalnego toru biegu, nawet jeśli to oznacza przedzieranie się przez kopny, sypki piach, gdzie mnóstwo energii potrzebnej na poruszanie się do przodu idzie - no właśnie, w piach. Czy może lepszy efekt przyniesie, czasem troszkę pobiegnięcie naokoło, z pewnie nadbiegnięciem dodatkowo paru metrów, za to po bardziej ubitej nawierzchni, na której wkładamy mniej siły w efektywne poruszanie się.

Nie wiem od którego momentu nie biegłam sama, tylko w towarzystwie trzymającego się za moimi plecami biegacza, Zbyszka, jak się później dowiedziałam. W każdym razie, gdy zaczęłam naprawdę umierać w okolicach trzeciej pętli, mój towarzysz odezwał się, żebym nie zwalniała, że dobrze mi idzie i że dzięki mnie on się jeszcze trzyma. Oooo, panie! Po takich słowach to ja swój kryzys zignorowałam i przyspieszyłam. Efekt: czas lepszy niż dwa tygodnie wcześniej, 53:21.


Fot. Dorota Szota


Fot. Dorota Szota

15 lutego nie wystartowaliśmy, bo urlopowaliśmy w cieplejszej części Europy z dziećmi nr 3 i 4. Tym samym ominęła nas kolejna edycja, którą można było nazwać zimową - bo był i mróz i trochę śniegu (4 stycznia ścieżki również były przyprószone na biało).

1 marca musieliśmy pobiec, o ile chcieliśmy być klasyfikowani w całym cyklu. A ja rano nie czułam się najlepiej. Pogoniło mnie do toalety. Myślałam, że to może taki jednostkowy wypadek, trochę stresik przedstartowy i wszystko będzie dobrze. Dobrze jednak nie było.
Na starcie spotkaliśmy mojego towarzysza sprzed miesiąca. Zbyszek postanowił znów trzymać się blisko mnie, ale po pierwszym okrążeniu wiedziałam, że tym razem nie będę dobrym kompanem. Musiałam zwolnić, bo po prostu kręciło mi się masakrycznie w głowie. Po za tym czułam - na szczęście w sposób kontrolowany i żadna awaria mi nie groziła - że moje jelita jeszcze nie powiedziały ostatniego słowa.

Biegłam umierając i smętnie oglądając coraz bardziej oddalające się plecy Zbyszka.
Miłym zaskoczeniem był więc dla mnie fakt, że pomimo problemów udało mi się poprawić mój poprzedni wynik. Dobiegłam w czasie 53:02.

Reszta soboty minęła mi na leżeniu na kanapie i dalszym pozbywaniu się elektrolitów, a dzień później zaczęła się najbardziej pospolita i najbardziej upierdliwa infekcja świata - czyli katar. Ale taki katar przez bardzo duże K, który wyłączył mnie ze wszystkiego na kolejne dwa dni.


Fot. Dorota Szota


Fot. Dorota Szota


15 marca to już start dla koneserów, którzy dla własnej przyjemności postanowili ostatni raz dać się przemielić przez falenicką wydmę. Ta edycja nie wlicza się do ogólnej klasyfikacji. Kończy ją oficjalne przedstawienie wyników i wręczanie medali. 

Skoro początek mieliśmy z przytupem i przygodami - koniec również taki musiał być.
Otóż zapomnieliśmy numerów startowych :)) Nie wiem jak to się stało. Chyba pomogło niewyspanie. W piątek braliśmy udział w zawodach w tunelu Flyspot w Katowicach. Wróciliśmy do domu dopiero o 4 rano w sobotę.
Mój małżonek dodatkowo odkrył, że zegarek oraz czujnik tętna również zostawił w domu. Przez chwilę przemknęła nam myśl, żeby zrobić w tył zwrot i dać sobie spokój, ale ostatecznie dojechaliśmy i z oczkami kota ze Shreka poszliśmy tłumaczyć się do biura zawodów.

Po opłaceniu symbolicznego frycowego, dostaliśmy nowe numery i mogliśmy po raz ostatni w tym roku poumierać na falenickich podbiegach.

To była chyba najcieplejsza edycja ze wszystkich. Piach był wyjątkowo wredny i zapadający się. A ja do wkurzających mnie rzeczy, dołożyłam kolejną. Ludzi, którzy w trakcie biegania machają łokciami na boki. Strasznie ciężko takiego biegacza wyprzedzić, bo w każdej chwili można zarobić sójkę w bok. W dodatku w takim terenie, nierównym, z drzewami, nie tylko trzeba pilnować, gdzie się biegnie, ale trzeba uważać na tą wyprzedzaną osobę. Ona też może zmienić tor swojego biegu - i bliski kontakt z łokciem gotowy.
Na gaduły również trafiłam. Wyprzedziłam taką trajkoczącą parę, ale gdy na drugim okrążeniu opadłam lekko z sił, gadająca wcześniej dziewczyna zamilkła, przemknęła koło mnie i tyle ją widziałam ;)

Na ostatnim okrążeniu zmobilizował mnie kryzys innej biegaczki. Wyprzedziła mnie jakiś czas temu. Był nawet moment, że odskoczyła dość daleko. Ale potem podbieg po podbiegu zbliżałam się do niej coraz bardziej. Aż w końcu na przedostatniej górce zobaczyłam, że zaczyna przechodzić do marszu. Oho, mnie się aż tak bardzo bateryjki nie skończyły. Wykrzesałam z siebie naprawdę ostatnie siły, wyprzedziłam ją i pognałam do mety. Efekt: najlepszy czas ze wszystkich startów, 52:29.


Fot: RunFoto



Mój pierwszy sezon z Zimowymi biegami Górskimi w Falenicy zakończyłam na 184 miejscu open, 23 miejscu wśród kobiet oraz 5 w mojej kategorii wiekowej.

Ten bieg to niezły sprawdzian siły biegowej, wytrzymałości. Naprawdę można się zmęczyć. Dwadzieścia jeden podbiegów daje w kość. Warunki na jakie się trafi mogą być bardzo różne. Akurat w tym roku były w miarę podobne, z dość podobną temperaturą.  Na jednej edycji trochę kropiło, ale takiej prawdziwej zimy ze śniegiem, lodem i siarczystym mrozem nie doświadczyłam. 

Bieganie po tej cholernej wydmie to takie rzeczywiście "hate&love", ale myślę, że w przyszłym roku tu wrócę. 







Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger