czwartek, 3 kwietnia 2025

Krajna AR - come back

Krajna AR - come back

Światełko czołówki oświetlało drogę przed rowerem. Jechałam z lekka zmarznięta i bardzo zmęczona, to była sama końcówka. Do mety w Kujankach został nam kilometr. Z prawej strony niebo jeszcze mamiło resztkami kolorów zachodzącego słońca, ale dzień miał się ku końcowi.

W zapadającym zmroku, zobaczyłam pędzące przez pole stado... no właśnie, nie wiedziałam czego. Było już za ciemno, żeby ocenić wielkość zwierząt czy odległość od nas, ale było ich dużo, bardzo dużo. Przez chwilę widziałam je pędzące przez pole, zanim błyskawicznie zniknęły w lesie z naszej prawej strony. 

- Tibor, widziałeś? Co to było? Dziki?

Pedałowałam dalej. Drzewa z prawej strony ożyły. Do naszych uszu dobiegał odgłos łamanych gałęzi i hałas uschniętych liści poruszanych kończynami pędzącego stada. 

W ułamku sekundy zrozumiałam, że pytaniem nie jest czy, ale w którym miejscu zwierzęta za moment przetną szosę. Fragment lasu do którego wbiegły był mały. Po drugiej stronie drogi zaczynały się duże tereny leśne, do którego stado chciało się dostać.

Zwolniliśmy oboje. A co jeśli wypadną prosto na nas? Czy staniemy się bohaterami nagłówków w gazetach "Dwójka rowerzystów stratowana kilometr od mety rajdu przygodowego"?

Wiecie, wierzę, że wszystko dzieje się po coś. Cały ten dzień, wszystkie nasze decyzje, wszystkie błędy, kryzysy, wszystko co działo się z nami podczas kilkunastu godzin rajdu, prowadziło nas do tego miejsca i tego punktu w czasoprzestrzeni.

Z otwartymi ustami, stojąc na środku puściutkiej szosy, obserwowaliśmy w odległości może dziesięciu metrów, stado piętnastu czy dwudziestu jeleni, które z gracją przeskakują przez drogę i znikają
w ciemnym lesie.

***

Rajd przygodowy... Ostatni raz braliśmy w nim z mężem udział 7 lat temu. Tyle czasu minęło również od naszego pierwszego spotkania z Krajną. Nie rywalizowaliśmy wtedy na pełen gwizdek - bo szykowaliśmy się do innego, dłuższego rajdu - ale z okolic Złotowa mam masę miłych wspomnień.

Gdy w social mediach zobaczyliśmy informację, że po paru latach przerwy Krajna AR wraca z dziesiątą, jubileuszową edycją, nie trzeba było nas długo namawiać. Team No risk - No fun znów szykował się do akcji!

Schemat rajdu przedstawiał się następująco: najpierw bieg po lasach w okolicach Kujanek, (około 12 kilometrów), potem zadanie specjalne (rzut rzutką ratowniczą), następnie przesiadka na kajaki, 10 kilometrów machania wiosłami i szukania punktów na obu brzegach jeziora. Po kajakach króciutki truchcik do strefy zmian, gdzie zespoły przesiadały się na rower. Po mniej więcej 20 kilometrach kręcenia czekała kolejna strefa zmian i kolejny bieg na orientację (7,5 km), zakończony zadaniem specjalnym (disc golf). I ostatni etap, znów rowerowy, około 35 kilometrowy. 


Schemat naszej trasy, AR 80


Oczywiście liczba kilometrów była umowna, Licznik na koniec pokaże zakładane 80-90 kilometrów, o ile nic nie spieprzyło się w nawigacji i wybrało najbardziej optymalną trasę. A praktyka często pokazuje, że może być różnie ;)


Do Kujanek niedaleko Złotowa, gdzie znajdowało się biuro zawodów i meta rajdu, przyjechaliśmy w piątek w nocy. Nie mieliśmy noclegu, spaliśmy w aucie, próbując nie zrzucić sobie na głowy rowerów. Raniutko odebraliśmy pakiety startowe i zaczęliśmy szykować się: wrzucać rzeczy do pudeł, które będą nam potrzebne w strefach zmian, pakować  plecaki, przypinać numery startowe, napełniać bukłaki piciem.... 

No, właśnie... I wtedy właśnie odkryłam, że mój bukłak przecieka. Nie miałam żadnych bidonów.  Zostaliśmy z jednym 2 litrowym bukłakiem, który miał Tibor i kartonem soku, który załadowaliśmy
na drugi przepak.

Równo o 8.30 ruszyliśmy wraz z innymi zespołami na pierwszy etap, biegowy. 12 kilometrów, dziewięć punktów do znalezienia. Cały czas biegliśmy. Dziękuję ci, Falenico! To dzięki tej cholernej wydmie, podbiegałam teraz pod każdą górkę. 


Kiedyś już wspominałam, że mapy do BnO mają inne kolory niż standardowe.
Lasy, przez które można biec oznaczone są na biało, na żółto - pola uprawne, łąki, kolor zielony
to gęstość roślinności - im bardziej zielony, tym trudniej się przedrzeć przez taki teren.

Przy punkcie. To pomarańczowe na palcu to chip, który trzeba przytknąć do elektronicznej stacji
(tu w kolorze niebieskim) przy lampionie.


Chodzenie po bagnach wciąga :) Tiborowi wciągnęło buta - ale go odzyskał.


Etap kończył się nad brzegiem jeziora Borówno, gdzie mieliśmy przesiąść się na kajaki. Przedtem jednak czekało nas zadanie specjalne, rzucanie rzutką ratowniczą.

Trzeba było ją przerzucić nad rozciągniętymi dwoma linami. Niby nic trudnego. ale jednak diabeł tkwił w szczegółach. Dodatkowo trzeba było mieć trochę szczęścia, do której rzutki ustawiło się w kolejce. Jeśli zespół przed tobą miał dobrą rękę - można było szybciutko uporać się z zadaniem. Jeśli ludkowie przed tobą potrzebowali więcej czasu na zaliczenie zadania specjalnego, cóż - ty również czekałeś.

My trafiliśmy na opcję nr 2. Dodatkowo ja miałam początkowo problem z dorzuceniem rzutki. W końcu jednak mogliśmy rozpocząć etap kajakowy.

Przed startem miałam w planach, że na kajak założę rękawiczki. Nie pytajcie, czemu ostatecznie tego nie zrobiłam. 

Jezioro Borówno jest prześliczne! Otoczone lasami, dzikie, malownicze, z urozmaiconą linią brzegową - bardzo mnie zauroczyło. Nie mieliśmy jednak czasu na podziwianie widoków - trzeba było wiosłować i szukać kolejnych punktów. A to okazało się nie taką łatwą sprawą. Po pierwsze dość mocno wiało,
a dodatkowo co chwila przychodziły jeszcze małe szkwaliki. Trzeba było być czujnym, bo wiatr i fale przeszkadzały w płynięciu w ustalonym kierunku. Niezależnie od tego, sprzęt, który przypadł nam w udziale, był jakiś przekoszony i non stop kolor skręcał w lewo. To była najtrudniejsze dla nas na tym etapie. Były momenty, że oboje wiosłowaliśmy tylko z lewej strony, żeby zmusić kajak do płynięcia
w dobrą stronę - i była to i tak niemalże syzyfowa praca. 


Tak, przy takim lampionie trzeba było stanąć w kajaku, żeby dosięgnąć do stacji



Ha, ha - widać jaka jestem szczęśliwa :)

Po przepłynięciu około 9 kilometrów, zakończyliśmy kajaki.. Na brzeg wyszłam ubłocona, przemoczona (dwa razy wskakiwałam do wody - bo tak było szybciej dotrzeć na brzeg podbić punkt. Urokliwość brzegów, zatoczki, zwalone drzewa, oznaczało również utrudnione manewrowanie kajakiem).

Oraz bez skóry na wewnętrznej stronie kciuków... Trzeba było jednak założyć te rękawiczki...

Etap kajakowy kończył się w miejscu startu. Stamtąd musieliśmy potruchtać kilkaset metrów do strefy zmian i przesiąść się na rower.

Rower... Etapy rowerowe były dwa, przedzielone krótkim BnO. Na pierwszym etapie nie było najgorzej - nie byłam jeszcze mocno zmęczona, jechaliśmy głównie z wiatrem. Ten dawał się we znaki nie tylko na jeziorze. Zaczęłam zdawać sobie sprawę, że rower będzie najsłabszą częścią naszego,
czy raczej mojego występu. 



Po 15 kilometrach dojechaliśmy na obrzeża Złotowa, do Parku Zwierzyniec. Tam mogliśmy ciutkę odpocząć od pedałowania. Czekało nas szlajanie się po lesie i krzakach oraz kolejne zdanie specjalne, disc golf.

O ile pierwszy etap biegowy wciągnęłam nosem, to tu nagle i nieoczekiwanie moje nogi ogłosiły bunt. Miałam je jak z betonu. Owszem, truchtałam cały czas, ale szło mi o wiele wolniej niż bym chciała. Byłam z lekka sfrustrowana i zła na Tibora, który pruł do przodu, często nie patrząc się na mnie. Żadnych korzyści i tak z tego nie miał. Chip potwierdzający zameldowanie się na punkcie miałam ja.
Często zamiast trzymać się ścieżek, szybciej było pobiec na skróty. Mojemu samopoczuciu mentalnemu to nie pomagało. Podłoże było bardzo miękkie, pokryte grubą warstwą zeschłych liści i biegło się po tym kijowo. Cała energia z odbicia szła w te liście. Wkurzające.

Tibor w którymś momencie zaczął mówić, że źle wybrał kolejność zbierania punktów (była dowolna, ale ponieważ na zadanie specjalne można było przybiec dopiero po znalezieniu wszystkich, trzeba było ułożyć sobie trasę w przemyślany sposób). Nie byłam w stanie tego zweryfikować. Miałam mapę w ręku, ale nie miałam szansy na nią zerkać, bo, tak jak pisałam, mój mąż miał fazę zapierdzielu i jak tylko docierałam do lampionu, on pędził już dalej. Potem na szczęście trochę mu przeszło ;)


Jak się przyjrzycie, to widać moje urocze dziury na kciukach - pamiątka po etapie kajakowym.


Disc golf był bardzo wdzięcznym i sympatycznym zadaniem. Wiecie co to jest? Trzeba dorzucić frisbee w jak najmniejszej liczbie rzutów do takiego specjalnego kosza.

Potem już tylko truchcik z powrotem do rowerów i ostatni etap, podobno około 35 kilometrowy.

Taaa...

Przede wszystkim okazało się, że teraz jedziemy głównie pod wiatr. I to jaki! Najgorsze były porywy - bo te prawie zatrzymywały mnie w miejscu. Były momenty, gdzie do wiatru dokładało się nachylenie. Jechałam wtedy tak wolno, że Tibor po prostu pchał mnie. Upokarzające z lekka, ale znosiłam to z godnością :)

A potem podjęliśmy decyzję, której teraz, z perspektywy czasu zupełnie nie rozumiemy. 

Na jeden punkt można było dotrzeć krótszą drogą, ale najprawdopodobniej przez jakieś bagniste tereny, być może trzeba było szukać drogi przez cieki wodne. Albo wybrać wariant naokoło, ale szosą.

Wybraliśmy szosę. 

Być może miałoby to mniejsze znaczenie gdyby nie wiało, albo gdybyśmy jechali z wiatrem. Ale tak nie było. To była droga przez mękę. Moje totalne zaniedbanie treningów rowerowych właśnie się mściło. 

Doszedł jeszcze drugi aspekt - i musimy go sobie wbić w głowę. 

Budowniczy trasy zawsze ma jakąś wizję, zamysł. Ma koncepcję na najlepszy najazd na punkt. Wtedy znalezienie go jest łatwiejsze, bardziej intuicyjne. Gdy podjeżdża się z "dupy strony", łatwiej o pomyłki, już nie mówiąc o niepotrzebnym nadkładaniu kilometrów. Niby wiemy z innych startów w przeszłości, że tak to wygląda. Ale na zmęczeniu, w emocjach człowiek czasem podejmuje idiotyczne decyzje. Tak też było i teraz. Jadąc naokoło, zaczęliśmy ostatecznie szukać lampionu o jeden pagórek za daleko. 

W końcu odnaleźliśmy się - ale takie pomyłki to czas, czas! A my i tak płaciliśmy frycowe za wybór wariantu szosą.

Dalej niestety nie było łatwiej, bo wbrew pocieszeniom fotografa, którego spotkaliśmy, wcale nie jechaliśmy z wiatrem.

Prawie do samego końca jazda na rowerze była dla mnie sztuką cierpienia. Do walki z wiatrem dochodził jeszcze coraz bardziej bolący tyłek, nieprzyzwyczajony do siedzenia na siodełku przez tyle godzin.


Co się nie najeździmy - to się nawyglądamy :)

O ile na początku widzieliśmy i tasowaliśmy się z większą liczbą zespołów, tak po wybraniu tego nieszczęsnego wariantu, pozostałą część trasy jechaliśmy prawie przez cały czas sami. Od czasu do czasu mijaliśmy się z dwoma zespołami. Nie wiedziałam, czy ta samotność oznacza, że jesteśmy na szarym końcu, czy ten drugi etap rowerowy tak porozstrzelał zespoły w terenie.

Chciałam tylko jednego: dotrzeć do mety przed zachodem słońca. Patrząc na zegarek i ile nam jeszcze zostało jazdy, mieliśmy szansę wyrobić się na styk.






Tu nie mam najszczęśliwszej miny. Mieliśmy kilka takich przelotów przez pola. Oczywiście wiało
na nich niemiłosiernie. Na polach chyba zawsze wieje. Dochodziła do tego sucha, piaszczysta droga. Trzeba było chwilami mocno uważać, żeby się nie zakopać.



Uśmiech też się zdarzał :)

Przed startem podjęliśmy decyzję, że mapą zajmuje się jedna osoba, mój mąż. Ja byłam odpowiedzialna za wyszukanie punktu w terenie i podbijanie go. Nie miałam mapnika, nie miałam na rowerze mapy przed nosem. Im bardziej byłam zmęczona, tym bardziej mi jej brakowało. Nie mogłam umiejscowić się w przestrzeni, czułam się chwilami, jakbym jechała w bańce, pustce bez końca.
Nie chciałam się wtrącać w nawigowanie (najgorzej jak w zespole każdy chce nawigować i każdy ma inną koncepcję), chciałam wiedzieć na co zwrócić uwagę w terenie, albo kiedy będziemy gdzieś skręcać. Małżonek niby przekazywał wskazówki, ale często nie wszystkie, albo zmęczony po prostu jechał w milczeniu i w ostatniej chwili dawał znać, że mamy podjąć jakieś działanie.


Czasem najbardziej optymalna droga wyglądała tak :)

Szukając ostatniego punktu miałam wypatrywać leśnej drogi odchodzącej w bok. Droga się pojawiła - więc skręciliśmy. A tam lampionu ani widu, ani słychu. Wygląd okolicy również nie zgadzał się z opisem. I wtedy dopiero, słuchając głośnych rozmyślań męża i zerkając na mapę, zorientowałam się, że drogi były dwie. Ta właściwa skręcała w las pod innym kątem. Tibor, też zmęczony, po pierwsze
nie przekazał mi informacji o dwóch drogach w bliskiej od siebie odległości, a po drugie, bez mrugnięcia okiem skręcił w niewłaściwą.

Trzeba było zmobilizować organizm do jeszcze ociupinki wysiłku, bo już, już witaliśmy się z gąską i myślami byliśmy na ostatniej prostej do mety.

Skręt we właściwą drogę przyniósł kolejną niespodziankę. W miejscu, gdzie ewidentnie powinien wisieć lampion, nie było go. Zostaliśmy niby o tym poinformowani przez inny zespół, ale postanowiliśmy sami sprawdzić informację, że "nie znaleźli punktu".
A potem było jak w bajce. Im bardziej Puchatek zaglądał tym bardziej Prosiaczka nie było ;)
A dodatkowo robiło się coraz ciemniej.

W końcu poszliśmy po rozum do głowy i zadzwoniliśmy do organizatora. Tam uzyskaliśmy informację, że lampion został najprawdopodobniej skradziony, mamy nie szukać go, tylko jechać na metę.


Punkt był, ale się zmył. Najprawdopodobniej na tym słupku powinien wisieć lampion.


Już w prawie totalnej ciemności wyjechaliśmy z lasu i ruszyliśmy szosą do Kujanek, do mety.

O spotkaniu z jeleniami już wiecie :)

Nie udało nam się dotrzeć do mety przed zachodem słońca, głównie dzięki pomyłce na koniec i bezowocnym poszukiwaniom ostatniego punktu. A może raczej dzięki wcześniejszemu pojechaniu naokoło szosą do nieszczęsnego punktu nr 41.

Teraz do mety

Ostatecznie dotarcie na metę zajęło nam 10 godzin i 25 minut. Znaleźliśmy wszystkie punkty (minus ten ukradziony. Organizator uwzględnił ten incydent u wszystkich zespołów w klasyfikacji.).
To pozwoliło nam zająć 13 miejsce na 31 zespołów.

Kilometrów wyszło nam aż 115, zamiast planowanych 80-90. Głównie dzięki drugiemu etapowi rowerowemu. Zamiast przewidzianych przez organizatora 35 kilometrów, nakręciliśmy ich ponad 62. Bez komentarza proszę ;)


***


Podsumowanie? Uwielbiam rajdy przygodowe. Nie ma na nich nudy, zawsze coś się dzieje.
Są nieprzewidywalne, oferują nieoczekiwane zwroty akcji. Trzeba być przygotowanym na wychodzenie poza swoją strefę komfortu. Trzeba być gotowym na obtarcia, mokre ciuchy, wiatr.
Przez kilkanaście godzin pogoda może odwinąć się w każdą stronę.

Okolice Złotowa są przepiękne. Lasy, jeziora, rzeka Łobżonka, którą znamy z edycji sprzed kilku lat. Te tereny są warte poznania nie tylko na rajdach AR, ale po prostu w trakcie urlopu z rodziną.

Park Zwierzyniec, w którym przebiegał drugi bieg na orientację, zauroczył nas: ścieżki rowerowe, single tracki, stałe punkty do zabaw w biegi na orientację, stacje disc golf - i pewnie jeszcze parę innych atrakcji, których nie zauważyliśmy.

Część wniosków wysnułam już wcześniej. Nauczka na przyszłość: nie kombinować, nie nadkładać niepotrzebnie kilometrów, jeśli narzuca się krótszy wariant. A przede wszystkim zapamiętać: jeśli większą część trasy stanowi rower, należy w przygotowaniach poświęcić mu choć trochę uwagi.

A co do tego ostatniego, wiecie co jest najśmieszniejsze? Dokładnie takie same wnioski miałam
po Krajnie w 2018 roku :))

Do poczytania dla chętnych:

 http://www.matkabiega.pl/2018/04/krajna-ar.html







środa, 19 marca 2025

Falenica

Falenica

Dla biegaczy z Warszawy i okolic, Zimowe Biegi Górskie w Falenicy to impreza kultowa, która jest stałym punktem kalendarza biegowego już od 21 lat. 

Wielokrotnie czytałam relacje i wrażenia z kolejnych startów moich znajomych. Oglądałam zdjęcia w social mediach i na blogach. Lajkowałam, komentowałam, gratulowałam. Sama jednak do Falenicy nigdy nie zajrzałam.

Znaczy, mam jakieś niejasne wrażenie, że w 2015 roku moja rzeźnicka partnerka Ewa pokazała mi wydmę, gdy w ramach wspólnego treningu przed czekającym nas Biegiem Rzeźnika, hasałyśmy po Mazowieckim Parku Krajobrazowym, ale głowy sobie za to nie dam uciąć. Nawet jeśli - to było 10 lat temu!

W każdym razie nigdy w tym miejscu w  oficjalnym biegu nie brałam udziału. Czemu? Trudno powiedzieć. Parę lat temu dzieci były młodsze, logistyka dla nas była bardziej upiorna. Dojazd, dla nas na drugą stronę aglomeracji, w czasach bez obwodnic i ekspresówek był bardziej upierdliwy. Potem bieganie trochę zeszło na dalszy plan, przegrywając z prozą życia, skokami spadochronowymi, pandemią i pewnie ogólnym niechcemisiem.

W tym roku zaliczamy z mężem biegowy come back. Skończyło się snucie bez celu po lecie. Na tapetę wszedł znów prawdziwy Plan Treningowy i różne ambitne cele po drodze: półmaraton, maraton, rajd przygodowy, dwa alpejskie ultra biegi.
Biegi w Falenicy wskoczyły w orbitę naszych zainteresowań, jako dobre narzędzie treningowe przed czekającymi nas wyzwaniami.

Pętla falenicka to 3 kilometry z groszami, oferująca 7 podbiegów, wystające korzenie, pieńki i kopny piach. A gdy dopisze zimowa aura- również śnieg i lód.
Zapisując się na bieg można wybrać opcję 3,3 km (jedno okrążenie), 6,6 km (dwa okrążenia) oraz crème de la crème - trzy kółka, dające niecałe 10 kilometrów. Cały cykl to sześć startów odbywających się co dwa tygodnie. Żeby być klasyfikowanym i zasłużyć na piękny, wypalany medal, trzeba zaliczyć minimum trzy starty. Ostatni bieg nie liczy się do klasyfikacji.

Zapisy...Są proste jak świński ogon ;) Drogi są dwie. Zapisy przed każdym startem (on-line lub osobiście na miejscu, jeśli są jeszcze wolne miejsca) lub od razu na cały cykl. Jeśli wybierze się drugą opcję, jest jakieś tam okienko czasowe, gdy trzeba wejść na stronę organizatora, dokonać zapisu, a potem w innym okienku czasowym pojawić się osobiście w sklepie dla biegaczy Jacek Biega, zapłacić czystą żywą gotówką i opuścić lokal z numerem startowym. Jeśli się tego nie zrobi - miejsca wracają do puli i następuje powtórka w kolejnym terminie: zapisy on-line oraz udanie się do sklepu w celu odbioru numeru.

My chcieliśmy ogarnąć od razu cały cykl. Wpasowaliśmy się w ten drugi termin zapisów.
Cała impreza jest dość kameralna, organizowana przez pasjonatów, z sercem. Nie ma tu sponsorów, komercji, sztabu ludzi, marketingu czy działu IT, który zrobiłby wypasioną stronę z wodotryskami. A to oznaczało, że zapisując się on-line, mełłam pod nosem różne brzydkie słowa - bo logika poruszania się po stronie, nawigacja po niej, była dla mnie nie do ogarnięcia. Obok siedział małżonek i szatańsko chichotał - bo przed chwilą przechodził przez to samo.

Potem trzeba było pamiętać o wycieczce na Ursynów po odbiór numeru - co dla mnie było wyprawą na drugi koniec miasta. Utrudniłam ją sobie na własne życzenie, jadąc z telefonem na granicy wyładowania i małym panic mode, że jak mi padnie nawigacja, to będę w czarnej de, bo za Chiny nie znajdę punktu odbioru. Z wrażenie zapomniałam jeszcze o gotówce, więc miałam dodatkowo darmowe zwiedzanie okolicy w poszukiwaniu bankomatu. Ostatecznie wszystko zakończyło się sukcesem. 

Teraz wystarczyło tylko pojawić na pierwszym biegu w cyklu, 4 stycznia.

No, chyba, że wpadniemy na pomysł, żeby jeszcze raz zajrzeć na tą diabelską stronę i na wszelki wypadek sprawdzić czy jesteśmy na liście startowej. I się nie znaleźć. I spanikować, że oprócz odebrania numeru na pewno trzeba było jeszcze raz zapisać się na konkretny termin. I w związku z tym nie dojechać na start - bo bieganie na krzywy ryj jest słabe.

Już zostałam naprostowana przez stałych bywalców (dzięki, Aniu), że przy zapisie na cały cykl, odbiera się numer i już nic się nie czyta, nigdzie niczego nie szuka, nie klika, nie zapisuje, nie panikuje, tylko w ciemno staje się na linii startu i biegnie.

W każdym razie w pierwszym biegu nie wystartowaliśmy. Pojechaliśmy potem po południu, po wszystkim. Skoro w Planie mieliśmy tego dnia wpisany łomot na wydmie - to zróbmy to, nawet samemu, nieoficjalnie. Przy okazji obwąchamy się z tym piachem, podbiegami i zobaczmy "z czym to się je".

Trzy kółka zajęły mi pi razy drzwi jakieś 55 minut z groszami (Strava oznaczyła mi segment na 55:09, mnie z zegarka wyszło 55:13). Czy na zawodach pobiegłabym to szybciej - bo zawsze biega się szybciej, czy wręcz przeciwnie - bo trzeba uważać i omijać innych ludzi, nie miałam pojęcia. Mogłam się o tym przekonać za dwa tygodnie.




18 stycznia, już bez przeszkód i przygód stawiliśmy się na miejscu. Start odbywał się w trzech falach, co dwie minuty. Dałam się oczywiście zaskoczyć i moja grupa WTEM ruszyła. Trzeba być czujnym, bo wszelkie informacje i komunikaty niby są przekazywane przy pomocy mikrofonu, ale nagłośnienie jest nędzne i jak się stanie w złym miejscu, to po prostu nic nie słychać. 

Cóż mogę powiedzieć... Na zawodach nienawidzę dwóch rzeczy. Po pierwsze, gdy ktoś biegnie z aplikacją, która non stop kolor informuje o tempie w jakim biegnie delikwent. Po drugie, gdy ktoś łączy start ze spotkaniem towarzyskim i pytluje przez cały czas. 

Tu miałam combo obydwu tych rzeczy. Biegacza z gadającą aplikacją jakoś udało mi się zgubić. Niestety panów informujących się wzajemnie o planach na nadchodzący sezon, snujących opowieść o perturbacjach z poszukiwaniem noclegu w terminie Ważnego Biegu oraz farcie i niebywałej okazji jaka się trafiła w związku z tym noclegiem, nie było tak łatwo zgubić. Obaj na moje nieszczęście biegli w tempie bardzo podobnym do mojego i dość długo miałam ich w zasięgu swoich uszu.

Ukończyłam z czasem 54:30, przy okazji odkrywając kolejną specyfikę tej imprezy. Trzeba bardzo szybciutko wyhamować wbiegając na metę, bo tuż za nią stoi pan ze skanerem i sczytuje kod kreskowy z numeru startowego.


Fot. Dorota Szota

Fot. Dorota Szota


1 lutego również bez żadnych przygód docieramy na miejsce. Było chłodniej niż poprzednio. Miałam wrażenie, że lepiej mi się biega po piachu, bo był po prostu bardziej twardy. 

Co do piachu, tu zrobię małą dygresję. Jeszcze nie wiem jaka taktyka biegnięcia jest tutaj lepsza. Czy próba utrzymania zawsze najbardziej optymalnego toru biegu, nawet jeśli to oznacza przedzieranie się przez kopny, sypki piach, gdzie mnóstwo energii potrzebnej na poruszanie się do przodu idzie - no właśnie, w piach. Czy może lepszy efekt przyniesie, czasem troszkę pobiegnięcie naokoło, z pewnie nadbiegnięciem dodatkowo paru metrów, za to po bardziej ubitej nawierzchni, na której wkładamy mniej siły w efektywne poruszanie się.

Nie wiem od którego momentu nie biegłam sama, tylko w towarzystwie trzymającego się za moimi plecami biegacza, Zbyszka, jak się później dowiedziałam. W każdym razie, gdy zaczęłam naprawdę umierać w okolicach trzeciej pętli, mój towarzysz odezwał się, żebym nie zwalniała, że dobrze mi idzie i że dzięki mnie on się jeszcze trzyma. Oooo, panie! Po takich słowach to ja swój kryzys zignorowałam i przyspieszyłam. Efekt: czas lepszy niż dwa tygodnie wcześniej, 53:21.


Fot. Dorota Szota


Fot. Dorota Szota

15 lutego nie wystartowaliśmy, bo urlopowaliśmy w cieplejszej części Europy z dziećmi nr 3 i 4. Tym samym ominęła nas kolejna edycja, którą można było nazwać zimową - bo był i mróz i trochę śniegu (4 stycznia ścieżki również były przyprószone na biało).

1 marca musieliśmy pobiec, o ile chcieliśmy być klasyfikowani w całym cyklu. A ja rano nie czułam się najlepiej. Pogoniło mnie do toalety. Myślałam, że to może taki jednostkowy wypadek, trochę stresik przedstartowy i wszystko będzie dobrze. Dobrze jednak nie było.
Na starcie spotkaliśmy mojego towarzysza sprzed miesiąca. Zbyszek postanowił znów trzymać się blisko mnie, ale po pierwszym okrążeniu wiedziałam, że tym razem nie będę dobrym kompanem. Musiałam zwolnić, bo po prostu kręciło mi się masakrycznie w głowie. Po za tym czułam - na szczęście w sposób kontrolowany i żadna awaria mi nie groziła - że moje jelita jeszcze nie powiedziały ostatniego słowa.

Biegłam umierając i smętnie oglądając coraz bardziej oddalające się plecy Zbyszka.
Miłym zaskoczeniem był więc dla mnie fakt, że pomimo problemów udało mi się poprawić mój poprzedni wynik. Dobiegłam w czasie 53:02.

Reszta soboty minęła mi na leżeniu na kanapie i dalszym pozbywaniu się elektrolitów, a dzień później zaczęła się najbardziej pospolita i najbardziej upierdliwa infekcja świata - czyli katar. Ale taki katar przez bardzo duże K, który wyłączył mnie ze wszystkiego na kolejne dwa dni.


Fot. Dorota Szota


Fot. Dorota Szota


15 marca to już start dla koneserów, którzy dla własnej przyjemności postanowili ostatni raz dać się przemielić przez falenicką wydmę. Ta edycja nie wlicza się do ogólnej klasyfikacji. Kończy ją oficjalne przedstawienie wyników i wręczanie medali. 

Skoro początek mieliśmy z przytupem i przygodami - koniec również taki musiał być.
Otóż zapomnieliśmy numerów startowych :)) Nie wiem jak to się stało. Chyba pomogło niewyspanie. W piątek braliśmy udział w zawodach w tunelu Flyspot w Katowicach. Wróciliśmy do domu dopiero o 4 rano w sobotę.
Mój małżonek dodatkowo odkrył, że zegarek oraz czujnik tętna również zostawił w domu. Przez chwilę przemknęła nam myśl, żeby zrobić w tył zwrot i dać sobie spokój, ale ostatecznie dojechaliśmy i z oczkami kota ze Shreka poszliśmy tłumaczyć się do biura zawodów.

Po opłaceniu symbolicznego frycowego, dostaliśmy nowe numery i mogliśmy po raz ostatni w tym roku poumierać na falenickich podbiegach.

To była chyba najcieplejsza edycja ze wszystkich. Piach był wyjątkowo wredny i zapadający się. A ja do wkurzających mnie rzeczy, dołożyłam kolejną. Ludzi, którzy w trakcie biegania machają łokciami na boki. Strasznie ciężko takiego biegacza wyprzedzić, bo w każdej chwili można zarobić sójkę w bok. W dodatku w takim terenie, nierównym, z drzewami, nie tylko trzeba pilnować, gdzie się biegnie, ale trzeba uważać na tą wyprzedzaną osobę. Ona też może zmienić tor swojego biegu - i bliski kontakt z łokciem gotowy.
Na gaduły również trafiłam. Wyprzedziłam taką trajkoczącą parę, ale gdy na drugim okrążeniu opadłam lekko z sił, gadająca wcześniej dziewczyna zamilkła, przemknęła koło mnie i tyle ją widziałam ;)

Na ostatnim okrążeniu zmobilizował mnie kryzys innej biegaczki. Wyprzedziła mnie jakiś czas temu. Był nawet moment, że odskoczyła dość daleko. Ale potem podbieg po podbiegu zbliżałam się do niej coraz bardziej. Aż w końcu na przedostatniej górce zobaczyłam, że zaczyna przechodzić do marszu. Oho, mnie się aż tak bardzo bateryjki nie skończyły. Wykrzesałam z siebie naprawdę ostatnie siły, wyprzedziłam ją i pognałam do mety. Efekt: najlepszy czas ze wszystkich startów, 52:29.


Fot: RunFoto



Mój pierwszy sezon z Zimowymi biegami Górskimi w Falenicy zakończyłam na 184 miejscu open, 23 miejscu wśród kobiet oraz 5 w mojej kategorii wiekowej.

Ten bieg to niezły sprawdzian siły biegowej, wytrzymałości. Naprawdę można się zmęczyć. Dwadzieścia jeden podbiegów daje w kość. Warunki na jakie się trafi mogą być bardzo różne. Akurat w tym roku były w miarę podobne, z dość podobną temperaturą.  Na jednej edycji trochę kropiło, ale takiej prawdziwej zimy ze śniegiem, lodem i siarczystym mrozem nie doświadczyłam. 

Bieganie po tej cholernej wydmie to takie rzeczywiście "hate&love", ale myślę, że w przyszłym roku tu wrócę. 







Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger