czwartek, 3 kwietnia 2025

Krajna AR - come back

Krajna AR - come back

Światełko czołówki oświetlało drogę przed rowerem. Jechałam z lekka zmarznięta i bardzo zmęczona, to była sama końcówka. Do mety w Kujankach został nam kilometr. Z prawej strony niebo jeszcze mamiło resztkami kolorów zachodzącego słońca, ale dzień miał się ku końcowi.

W zapadającym zmroku, zobaczyłam pędzące przez pole stado... no właśnie, nie wiedziałam czego. Było już za ciemno, żeby ocenić wielkość zwierząt czy odległość od nas, ale było ich dużo, bardzo dużo. Przez chwilę widziałam je pędzące przez pole, zanim błyskawicznie zniknęły w lesie z naszej prawej strony. 

- Tibor, widziałeś? Co to było? Dziki?

Pedałowałam dalej. Drzewa z prawej strony ożyły. Do naszych uszu dobiegał odgłos łamanych gałęzi i hałas uschniętych liści poruszanych kończynami pędzącego stada. 

W ułamku sekundy zrozumiałam, że pytaniem nie jest czy, ale w którym miejscu zwierzęta za moment przetną szosę. Fragment lasu do którego wbiegły był mały. Po drugiej stronie drogi zaczynały się duże tereny leśne, do którego stado chciało się dostać.

Zwolniliśmy oboje. A co jeśli wypadną prosto na nas? Czy staniemy się bohaterami nagłówków w gazetach "Dwójka rowerzystów stratowana kilometr od mety rajdu przygodowego"?

Wiecie, wierzę, że wszystko dzieje się po coś. Cały ten dzień, wszystkie nasze decyzje, wszystkie błędy, kryzysy, wszystko co działo się z nami podczas kilkunastu godzin rajdu, prowadziło nas do tego miejsca i tego punktu w czasoprzestrzeni.

Z otwartymi ustami, stojąc na środku puściutkiej szosy, obserwowaliśmy w odległości może dziesięciu metrów, stado piętnastu czy dwudziestu jeleni, które z gracją przeskakują przez drogę i znikają
w ciemnym lesie.

***

Rajd przygodowy... Ostatni raz braliśmy w nim z mężem udział 7 lat temu. Tyle czasu minęło również od naszego pierwszego spotkania z Krajną. Nie rywalizowaliśmy wtedy na pełen gwizdek - bo szykowaliśmy się do innego, dłuższego rajdu - ale z okolic Złotowa mam masę miłych wspomnień.

Gdy w social mediach zobaczyliśmy informację, że po paru latach przerwy Krajna AR wraca z dziesiątą, jubileuszową edycją, nie trzeba było nas długo namawiać. Team No risk - No fun znów szykował się do akcji!

Schemat rajdu przedstawiał się następująco: najpierw bieg po lasach w okolicach Kujanek, (około 12 kilometrów), potem zadanie specjalne (rzut rzutką ratowniczą), następnie przesiadka na kajaki, 10 kilometrów machania wiosłami i szukania punktów na obu brzegach jeziora. Po kajakach króciutki truchcik do strefy zmian, gdzie zespoły przesiadały się na rower. Po mniej więcej 20 kilometrach kręcenia czekała kolejna strefa zmian i kolejny bieg na orientację (7,5 km), zakończony zadaniem specjalnym (disc golf). I ostatni etap, znów rowerowy, około 35 kilometrowy. 


Schemat naszej trasy, AR 80


Oczywiście liczba kilometrów była umowna, Licznik na koniec pokaże zakładane 80-90 kilometrów, o ile nic nie spieprzyło się w nawigacji i wybrało najbardziej optymalną trasę. A praktyka często pokazuje, że może być różnie ;)


Do Kujanek niedaleko Złotowa, gdzie znajdowało się biuro zawodów i meta rajdu, przyjechaliśmy w piątek w nocy. Nie mieliśmy noclegu, spaliśmy w aucie, próbując nie zrzucić sobie na głowy rowerów. Raniutko odebraliśmy pakiety startowe i zaczęliśmy szykować się: wrzucać rzeczy do pudeł, które będą nam potrzebne w strefach zmian, pakować  plecaki, przypinać numery startowe, napełniać bukłaki piciem.... 

No, właśnie... I wtedy właśnie odkryłam, że mój bukłak przecieka. Nie miałam żadnych bidonów.  Zostaliśmy z jednym 2 litrowym bukłakiem, który miał Tibor i kartonem soku, który załadowaliśmy
na drugi przepak.

Równo o 8.30 ruszyliśmy wraz z innymi zespołami na pierwszy etap, biegowy. 12 kilometrów, dziewięć punktów do znalezienia. Cały czas biegliśmy. Dziękuję ci, Falenico! To dzięki tej cholernej wydmie, podbiegałam teraz pod każdą górkę. 


Kiedyś już wspominałam, że mapy do BnO mają inne kolory niż standardowe.
Lasy, przez które można biec oznaczone są na biało, na żółto - pola uprawne, łąki, kolor zielony
to gęstość roślinności - im bardziej zielony, tym trudniej się przedrzeć przez taki teren.

Przy punkcie. To pomarańczowe na palcu to chip, który trzeba przytknąć do elektronicznej stacji
(tu w kolorze niebieskim) przy lampionie.


Chodzenie po bagnach wciąga :) Tiborowi wciągnęło buta - ale go odzyskał.


Etap kończył się nad brzegiem jeziora Borówno, gdzie mieliśmy przesiąść się na kajaki. Przedtem jednak czekało nas zadanie specjalne, rzucanie rzutką ratowniczą.

Trzeba było ją przerzucić nad rozciągniętymi dwoma linami. Niby nic trudnego. ale jednak diabeł tkwił w szczegółach. Dodatkowo trzeba było mieć trochę szczęścia, do której rzutki ustawiło się w kolejce. Jeśli zespół przed tobą miał dobrą rękę - można było szybciutko uporać się z zadaniem. Jeśli ludkowie przed tobą potrzebowali więcej czasu na zaliczenie zadania specjalnego, cóż - ty również czekałeś.

My trafiliśmy na opcję nr 2. Dodatkowo ja miałam początkowo problem z dorzuceniem rzutki. W końcu jednak mogliśmy rozpocząć etap kajakowy.

Przed startem miałam w planach, że na kajak założę rękawiczki. Nie pytajcie, czemu ostatecznie tego nie zrobiłam. 

Jezioro Borówno jest prześliczne! Otoczone lasami, dzikie, malownicze, z urozmaiconą linią brzegową - bardzo mnie zauroczyło. Nie mieliśmy jednak czasu na podziwianie widoków - trzeba było wiosłować i szukać kolejnych punktów. A to okazało się nie taką łatwą sprawą. Po pierwsze dość mocno wiało,
a dodatkowo co chwila przychodziły jeszcze małe szkwaliki. Trzeba było być czujnym, bo wiatr i fale przeszkadzały w płynięciu w ustalonym kierunku. Niezależnie od tego, sprzęt, który przypadł nam w udziale, był jakiś przekoszony i non stop kolor skręcał w lewo. To była najtrudniejsze dla nas na tym etapie. Były momenty, że oboje wiosłowaliśmy tylko z lewej strony, żeby zmusić kajak do płynięcia
w dobrą stronę - i była to i tak niemalże syzyfowa praca. 


Tak, przy takim lampionie trzeba było stanąć w kajaku, żeby dosięgnąć do stacji



Ha, ha - widać jaka jestem szczęśliwa :)

Po przepłynięciu około 9 kilometrów, zakończyliśmy kajaki.. Na brzeg wyszłam ubłocona, przemoczona (dwa razy wskakiwałam do wody - bo tak było szybciej dotrzeć na brzeg podbić punkt. Urokliwość brzegów, zatoczki, zwalone drzewa, oznaczało również utrudnione manewrowanie kajakiem).

Oraz bez skóry na wewnętrznej stronie kciuków... Trzeba było jednak założyć te rękawiczki...

Etap kajakowy kończył się w miejscu startu. Stamtąd musieliśmy potruchtać kilkaset metrów do strefy zmian i przesiąść się na rower.

Rower... Etapy rowerowe były dwa, przedzielone krótkim BnO. Na pierwszym etapie nie było najgorzej - nie byłam jeszcze mocno zmęczona, jechaliśmy głównie z wiatrem. Ten dawał się we znaki nie tylko na jeziorze. Zaczęłam zdawać sobie sprawę, że rower będzie najsłabszą częścią naszego,
czy raczej mojego występu. 



Po 15 kilometrach dojechaliśmy na obrzeża Złotowa, do Parku Zwierzyniec. Tam mogliśmy ciutkę odpocząć od pedałowania. Czekało nas szlajanie się po lesie i krzakach oraz kolejne zdanie specjalne, disc golf.

O ile pierwszy etap biegowy wciągnęłam nosem, to tu nagle i nieoczekiwanie moje nogi ogłosiły bunt. Miałam je jak z betonu. Owszem, truchtałam cały czas, ale szło mi o wiele wolniej niż bym chciała. Byłam z lekka sfrustrowana i zła na Tibora, który pruł do przodu, często nie patrząc się na mnie. Żadnych korzyści i tak z tego nie miał. Chip potwierdzający zameldowanie się na punkcie miałam ja.
Często zamiast trzymać się ścieżek, szybciej było pobiec na skróty. Mojemu samopoczuciu mentalnemu to nie pomagało. Podłoże było bardzo miękkie, pokryte grubą warstwą zeschłych liści i biegło się po tym kijowo. Cała energia z odbicia szła w te liście. Wkurzające.

Tibor w którymś momencie zaczął mówić, że źle wybrał kolejność zbierania punktów (była dowolna, ale ponieważ na zadanie specjalne można było przybiec dopiero po znalezieniu wszystkich, trzeba było ułożyć sobie trasę w przemyślany sposób). Nie byłam w stanie tego zweryfikować. Miałam mapę w ręku, ale nie miałam szansy na nią zerkać, bo, tak jak pisałam, mój mąż miał fazę zapierdzielu i jak tylko docierałam do lampionu, on pędził już dalej. Potem na szczęście trochę mu przeszło ;)


Jak się przyjrzycie, to widać moje urocze dziury na kciukach - pamiątka po etapie kajakowym.


Disc golf był bardzo wdzięcznym i sympatycznym zadaniem. Wiecie co to jest? Trzeba dorzucić frisbee w jak najmniejszej liczbie rzutów do takiego specjalnego kosza.

Potem już tylko truchcik z powrotem do rowerów i ostatni etap, podobno około 35 kilometrowy.

Taaa...

Przede wszystkim okazało się, że teraz jedziemy głównie pod wiatr. I to jaki! Najgorsze były porywy - bo te prawie zatrzymywały mnie w miejscu. Były momenty, gdzie do wiatru dokładało się nachylenie. Jechałam wtedy tak wolno, że Tibor po prostu pchał mnie. Upokarzające z lekka, ale znosiłam to z godnością :)

A potem podjęliśmy decyzję, której teraz, z perspektywy czasu zupełnie nie rozumiemy. 

Na jeden punkt można było dotrzeć krótszą drogą, ale najprawdopodobniej przez jakieś bagniste tereny, być może trzeba było szukać drogi przez cieki wodne. Albo wybrać wariant naokoło, ale szosą.

Wybraliśmy szosę. 

Być może miałoby to mniejsze znaczenie gdyby nie wiało, albo gdybyśmy jechali z wiatrem. Ale tak nie było. To była droga przez mękę. Moje totalne zaniedbanie treningów rowerowych właśnie się mściło. 

Doszedł jeszcze drugi aspekt - i musimy go sobie wbić w głowę. 

Budowniczy trasy zawsze ma jakąś wizję, zamysł. Ma koncepcję na najlepszy najazd na punkt. Wtedy znalezienie go jest łatwiejsze, bardziej intuicyjne. Gdy podjeżdża się z "dupy strony", łatwiej o pomyłki, już nie mówiąc o niepotrzebnym nadkładaniu kilometrów. Niby wiemy z innych startów w przeszłości, że tak to wygląda. Ale na zmęczeniu, w emocjach człowiek czasem podejmuje idiotyczne decyzje. Tak też było i teraz. Jadąc naokoło, zaczęliśmy ostatecznie szukać lampionu o jeden pagórek za daleko. 

W końcu odnaleźliśmy się - ale takie pomyłki to czas, czas! A my i tak płaciliśmy frycowe za wybór wariantu szosą.

Dalej niestety nie było łatwiej, bo wbrew pocieszeniom fotografa, którego spotkaliśmy, wcale nie jechaliśmy z wiatrem.

Prawie do samego końca jazda na rowerze była dla mnie sztuką cierpienia. Do walki z wiatrem dochodził jeszcze coraz bardziej bolący tyłek, nieprzyzwyczajony do siedzenia na siodełku przez tyle godzin.


Co się nie najeździmy - to się nawyglądamy :)

O ile na początku widzieliśmy i tasowaliśmy się z większą liczbą zespołów, tak po wybraniu tego nieszczęsnego wariantu, pozostałą część trasy jechaliśmy prawie przez cały czas sami. Od czasu do czasu mijaliśmy się z dwoma zespołami. Nie wiedziałam, czy ta samotność oznacza, że jesteśmy na szarym końcu, czy ten drugi etap rowerowy tak porozstrzelał zespoły w terenie.

Chciałam tylko jednego: dotrzeć do mety przed zachodem słońca. Patrząc na zegarek i ile nam jeszcze zostało jazdy, mieliśmy szansę wyrobić się na styk.






Tu nie mam najszczęśliwszej miny. Mieliśmy kilka takich przelotów przez pola. Oczywiście wiało
na nich niemiłosiernie. Na polach chyba zawsze wieje. Dochodziła do tego sucha, piaszczysta droga. Trzeba było chwilami mocno uważać, żeby się nie zakopać.



Uśmiech też się zdarzał :)

Przed startem podjęliśmy decyzję, że mapą zajmuje się jedna osoba, mój mąż. Ja byłam odpowiedzialna za wyszukanie punktu w terenie i podbijanie go. Nie miałam mapnika, nie miałam na rowerze mapy przed nosem. Im bardziej byłam zmęczona, tym bardziej mi jej brakowało. Nie mogłam umiejscowić się w przestrzeni, czułam się chwilami, jakbym jechała w bańce, pustce bez końca.
Nie chciałam się wtrącać w nawigowanie (najgorzej jak w zespole każdy chce nawigować i każdy ma inną koncepcję), chciałam wiedzieć na co zwrócić uwagę w terenie, albo kiedy będziemy gdzieś skręcać. Małżonek niby przekazywał wskazówki, ale często nie wszystkie, albo zmęczony po prostu jechał w milczeniu i w ostatniej chwili dawał znać, że mamy podjąć jakieś działanie.


Czasem najbardziej optymalna droga wyglądała tak :)

Szukając ostatniego punktu miałam wypatrywać leśnej drogi odchodzącej w bok. Droga się pojawiła - więc skręciliśmy. A tam lampionu ani widu, ani słychu. Wygląd okolicy również nie zgadzał się z opisem. I wtedy dopiero, słuchając głośnych rozmyślań męża i zerkając na mapę, zorientowałam się, że drogi były dwie. Ta właściwa skręcała w las pod innym kątem. Tibor, też zmęczony, po pierwsze
nie przekazał mi informacji o dwóch drogach w bliskiej od siebie odległości, a po drugie, bez mrugnięcia okiem skręcił w niewłaściwą.

Trzeba było zmobilizować organizm do jeszcze ociupinki wysiłku, bo już, już witaliśmy się z gąską i myślami byliśmy na ostatniej prostej do mety.

Skręt we właściwą drogę przyniósł kolejną niespodziankę. W miejscu, gdzie ewidentnie powinien wisieć lampion, nie było go. Zostaliśmy niby o tym poinformowani przez inny zespół, ale postanowiliśmy sami sprawdzić informację, że "nie znaleźli punktu".
A potem było jak w bajce. Im bardziej Puchatek zaglądał tym bardziej Prosiaczka nie było ;)
A dodatkowo robiło się coraz ciemniej.

W końcu poszliśmy po rozum do głowy i zadzwoniliśmy do organizatora. Tam uzyskaliśmy informację, że lampion został najprawdopodobniej skradziony, mamy nie szukać go, tylko jechać na metę.


Punkt był, ale się zmył. Najprawdopodobniej na tym słupku powinien wisieć lampion.


Już w prawie totalnej ciemności wyjechaliśmy z lasu i ruszyliśmy szosą do Kujanek, do mety.

O spotkaniu z jeleniami już wiecie :)

Nie udało nam się dotrzeć do mety przed zachodem słońca, głównie dzięki pomyłce na koniec i bezowocnym poszukiwaniom ostatniego punktu. A może raczej dzięki wcześniejszemu pojechaniu naokoło szosą do nieszczęsnego punktu nr 41.

Teraz do mety

Ostatecznie dotarcie na metę zajęło nam 10 godzin i 25 minut. Znaleźliśmy wszystkie punkty (minus ten ukradziony. Organizator uwzględnił ten incydent u wszystkich zespołów w klasyfikacji.).
To pozwoliło nam zająć 13 miejsce na 31 zespołów.

Kilometrów wyszło nam aż 115, zamiast planowanych 80-90. Głównie dzięki drugiemu etapowi rowerowemu. Zamiast przewidzianych przez organizatora 35 kilometrów, nakręciliśmy ich ponad 62. Bez komentarza proszę ;)


***


Podsumowanie? Uwielbiam rajdy przygodowe. Nie ma na nich nudy, zawsze coś się dzieje.
Są nieprzewidywalne, oferują nieoczekiwane zwroty akcji. Trzeba być przygotowanym na wychodzenie poza swoją strefę komfortu. Trzeba być gotowym na obtarcia, mokre ciuchy, wiatr.
Przez kilkanaście godzin pogoda może odwinąć się w każdą stronę.

Okolice Złotowa są przepiękne. Lasy, jeziora, rzeka Łobżonka, którą znamy z edycji sprzed kilku lat. Te tereny są warte poznania nie tylko na rajdach AR, ale po prostu w trakcie urlopu z rodziną.

Park Zwierzyniec, w którym przebiegał drugi bieg na orientację, zauroczył nas: ścieżki rowerowe, single tracki, stałe punkty do zabaw w biegi na orientację, stacje disc golf - i pewnie jeszcze parę innych atrakcji, których nie zauważyliśmy.

Część wniosków wysnułam już wcześniej. Nauczka na przyszłość: nie kombinować, nie nadkładać niepotrzebnie kilometrów, jeśli narzuca się krótszy wariant. A przede wszystkim zapamiętać: jeśli większą część trasy stanowi rower, należy w przygotowaniach poświęcić mu choć trochę uwagi.

A co do tego ostatniego, wiecie co jest najśmieszniejsze? Dokładnie takie same wnioski miałam
po Krajnie w 2018 roku :))

Do poczytania dla chętnych:

 http://www.matkabiega.pl/2018/04/krajna-ar.html







środa, 19 marca 2025

Falenica

Falenica

Dla biegaczy z Warszawy i okolic, Zimowe Biegi Górskie w Falenicy to impreza kultowa, która jest stałym punktem kalendarza biegowego już od 21 lat. 

Wielokrotnie czytałam relacje i wrażenia z kolejnych startów moich znajomych. Oglądałam zdjęcia w social mediach i na blogach. Lajkowałam, komentowałam, gratulowałam. Sama jednak do Falenicy nigdy nie zajrzałam.

Znaczy, mam jakieś niejasne wrażenie, że w 2015 roku moja rzeźnicka partnerka Ewa pokazała mi wydmę, gdy w ramach wspólnego treningu przed czekającym nas Biegiem Rzeźnika, hasałyśmy po Mazowieckim Parku Krajobrazowym, ale głowy sobie za to nie dam uciąć. Nawet jeśli - to było 10 lat temu!

W każdym razie nigdy w tym miejscu w  oficjalnym biegu nie brałam udziału. Czemu? Trudno powiedzieć. Parę lat temu dzieci były młodsze, logistyka dla nas była bardziej upiorna. Dojazd, dla nas na drugą stronę aglomeracji, w czasach bez obwodnic i ekspresówek był bardziej upierdliwy. Potem bieganie trochę zeszło na dalszy plan, przegrywając z prozą życia, skokami spadochronowymi, pandemią i pewnie ogólnym niechcemisiem.

W tym roku zaliczamy z mężem biegowy come back. Skończyło się snucie bez celu po lecie. Na tapetę wszedł znów prawdziwy Plan Treningowy i różne ambitne cele po drodze: półmaraton, maraton, rajd przygodowy, dwa alpejskie ultra biegi.
Biegi w Falenicy wskoczyły w orbitę naszych zainteresowań, jako dobre narzędzie treningowe przed czekającymi nas wyzwaniami.

Pętla falenicka to 3 kilometry z groszami, oferująca 7 podbiegów, wystające korzenie, pieńki i kopny piach. A gdy dopisze zimowa aura- również śnieg i lód.
Zapisując się na bieg można wybrać opcję 3,3 km (jedno okrążenie), 6,6 km (dwa okrążenia) oraz crème de la crème - trzy kółka, dające niecałe 10 kilometrów. Cały cykl to sześć startów odbywających się co dwa tygodnie. Żeby być klasyfikowanym i zasłużyć na piękny, wypalany medal, trzeba zaliczyć minimum trzy starty. Ostatni bieg nie liczy się do klasyfikacji.

Zapisy...Są proste jak świński ogon ;) Drogi są dwie. Zapisy przed każdym startem (on-line lub osobiście na miejscu, jeśli są jeszcze wolne miejsca) lub od razu na cały cykl. Jeśli wybierze się drugą opcję, jest jakieś tam okienko czasowe, gdy trzeba wejść na stronę organizatora, dokonać zapisu, a potem w innym okienku czasowym pojawić się osobiście w sklepie dla biegaczy Jacek Biega, zapłacić czystą żywą gotówką i opuścić lokal z numerem startowym. Jeśli się tego nie zrobi - miejsca wracają do puli i następuje powtórka w kolejnym terminie: zapisy on-line oraz udanie się do sklepu w celu odbioru numeru.

My chcieliśmy ogarnąć od razu cały cykl. Wpasowaliśmy się w ten drugi termin zapisów.
Cała impreza jest dość kameralna, organizowana przez pasjonatów, z sercem. Nie ma tu sponsorów, komercji, sztabu ludzi, marketingu czy działu IT, który zrobiłby wypasioną stronę z wodotryskami. A to oznaczało, że zapisując się on-line, mełłam pod nosem różne brzydkie słowa - bo logika poruszania się po stronie, nawigacja po niej, była dla mnie nie do ogarnięcia. Obok siedział małżonek i szatańsko chichotał - bo przed chwilą przechodził przez to samo.

Potem trzeba było pamiętać o wycieczce na Ursynów po odbiór numeru - co dla mnie było wyprawą na drugi koniec miasta. Utrudniłam ją sobie na własne życzenie, jadąc z telefonem na granicy wyładowania i małym panic mode, że jak mi padnie nawigacja, to będę w czarnej de, bo za Chiny nie znajdę punktu odbioru. Z wrażenie zapomniałam jeszcze o gotówce, więc miałam dodatkowo darmowe zwiedzanie okolicy w poszukiwaniu bankomatu. Ostatecznie wszystko zakończyło się sukcesem. 

Teraz wystarczyło tylko pojawić na pierwszym biegu w cyklu, 4 stycznia.

No, chyba, że wpadniemy na pomysł, żeby jeszcze raz zajrzeć na tą diabelską stronę i na wszelki wypadek sprawdzić czy jesteśmy na liście startowej. I się nie znaleźć. I spanikować, że oprócz odebrania numeru na pewno trzeba było jeszcze raz zapisać się na konkretny termin. I w związku z tym nie dojechać na start - bo bieganie na krzywy ryj jest słabe.

Już zostałam naprostowana przez stałych bywalców (dzięki, Aniu), że przy zapisie na cały cykl, odbiera się numer i już nic się nie czyta, nigdzie niczego nie szuka, nie klika, nie zapisuje, nie panikuje, tylko w ciemno staje się na linii startu i biegnie.

W każdym razie w pierwszym biegu nie wystartowaliśmy. Pojechaliśmy potem po południu, po wszystkim. Skoro w Planie mieliśmy tego dnia wpisany łomot na wydmie - to zróbmy to, nawet samemu, nieoficjalnie. Przy okazji obwąchamy się z tym piachem, podbiegami i zobaczmy "z czym to się je".

Trzy kółka zajęły mi pi razy drzwi jakieś 55 minut z groszami (Strava oznaczyła mi segment na 55:09, mnie z zegarka wyszło 55:13). Czy na zawodach pobiegłabym to szybciej - bo zawsze biega się szybciej, czy wręcz przeciwnie - bo trzeba uważać i omijać innych ludzi, nie miałam pojęcia. Mogłam się o tym przekonać za dwa tygodnie.




18 stycznia, już bez przeszkód i przygód stawiliśmy się na miejscu. Start odbywał się w trzech falach, co dwie minuty. Dałam się oczywiście zaskoczyć i moja grupa WTEM ruszyła. Trzeba być czujnym, bo wszelkie informacje i komunikaty niby są przekazywane przy pomocy mikrofonu, ale nagłośnienie jest nędzne i jak się stanie w złym miejscu, to po prostu nic nie słychać. 

Cóż mogę powiedzieć... Na zawodach nienawidzę dwóch rzeczy. Po pierwsze, gdy ktoś biegnie z aplikacją, która non stop kolor informuje o tempie w jakim biegnie delikwent. Po drugie, gdy ktoś łączy start ze spotkaniem towarzyskim i pytluje przez cały czas. 

Tu miałam combo obydwu tych rzeczy. Biegacza z gadającą aplikacją jakoś udało mi się zgubić. Niestety panów informujących się wzajemnie o planach na nadchodzący sezon, snujących opowieść o perturbacjach z poszukiwaniem noclegu w terminie Ważnego Biegu oraz farcie i niebywałej okazji jaka się trafiła w związku z tym noclegiem, nie było tak łatwo zgubić. Obaj na moje nieszczęście biegli w tempie bardzo podobnym do mojego i dość długo miałam ich w zasięgu swoich uszu.

Ukończyłam z czasem 54:30, przy okazji odkrywając kolejną specyfikę tej imprezy. Trzeba bardzo szybciutko wyhamować wbiegając na metę, bo tuż za nią stoi pan ze skanerem i sczytuje kod kreskowy z numeru startowego.


Fot. Dorota Szota

Fot. Dorota Szota


1 lutego również bez żadnych przygód docieramy na miejsce. Było chłodniej niż poprzednio. Miałam wrażenie, że lepiej mi się biega po piachu, bo był po prostu bardziej twardy. 

Co do piachu, tu zrobię małą dygresję. Jeszcze nie wiem jaka taktyka biegnięcia jest tutaj lepsza. Czy próba utrzymania zawsze najbardziej optymalnego toru biegu, nawet jeśli to oznacza przedzieranie się przez kopny, sypki piach, gdzie mnóstwo energii potrzebnej na poruszanie się do przodu idzie - no właśnie, w piach. Czy może lepszy efekt przyniesie, czasem troszkę pobiegnięcie naokoło, z pewnie nadbiegnięciem dodatkowo paru metrów, za to po bardziej ubitej nawierzchni, na której wkładamy mniej siły w efektywne poruszanie się.

Nie wiem od którego momentu nie biegłam sama, tylko w towarzystwie trzymającego się za moimi plecami biegacza, Zbyszka, jak się później dowiedziałam. W każdym razie, gdy zaczęłam naprawdę umierać w okolicach trzeciej pętli, mój towarzysz odezwał się, żebym nie zwalniała, że dobrze mi idzie i że dzięki mnie on się jeszcze trzyma. Oooo, panie! Po takich słowach to ja swój kryzys zignorowałam i przyspieszyłam. Efekt: czas lepszy niż dwa tygodnie wcześniej, 53:21.


Fot. Dorota Szota


Fot. Dorota Szota

15 lutego nie wystartowaliśmy, bo urlopowaliśmy w cieplejszej części Europy z dziećmi nr 3 i 4. Tym samym ominęła nas kolejna edycja, którą można było nazwać zimową - bo był i mróz i trochę śniegu (4 stycznia ścieżki również były przyprószone na biało).

1 marca musieliśmy pobiec, o ile chcieliśmy być klasyfikowani w całym cyklu. A ja rano nie czułam się najlepiej. Pogoniło mnie do toalety. Myślałam, że to może taki jednostkowy wypadek, trochę stresik przedstartowy i wszystko będzie dobrze. Dobrze jednak nie było.
Na starcie spotkaliśmy mojego towarzysza sprzed miesiąca. Zbyszek postanowił znów trzymać się blisko mnie, ale po pierwszym okrążeniu wiedziałam, że tym razem nie będę dobrym kompanem. Musiałam zwolnić, bo po prostu kręciło mi się masakrycznie w głowie. Po za tym czułam - na szczęście w sposób kontrolowany i żadna awaria mi nie groziła - że moje jelita jeszcze nie powiedziały ostatniego słowa.

Biegłam umierając i smętnie oglądając coraz bardziej oddalające się plecy Zbyszka.
Miłym zaskoczeniem był więc dla mnie fakt, że pomimo problemów udało mi się poprawić mój poprzedni wynik. Dobiegłam w czasie 53:02.

Reszta soboty minęła mi na leżeniu na kanapie i dalszym pozbywaniu się elektrolitów, a dzień później zaczęła się najbardziej pospolita i najbardziej upierdliwa infekcja świata - czyli katar. Ale taki katar przez bardzo duże K, który wyłączył mnie ze wszystkiego na kolejne dwa dni.


Fot. Dorota Szota


Fot. Dorota Szota


15 marca to już start dla koneserów, którzy dla własnej przyjemności postanowili ostatni raz dać się przemielić przez falenicką wydmę. Ta edycja nie wlicza się do ogólnej klasyfikacji. Kończy ją oficjalne przedstawienie wyników i wręczanie medali. 

Skoro początek mieliśmy z przytupem i przygodami - koniec również taki musiał być.
Otóż zapomnieliśmy numerów startowych :)) Nie wiem jak to się stało. Chyba pomogło niewyspanie. W piątek braliśmy udział w zawodach w tunelu Flyspot w Katowicach. Wróciliśmy do domu dopiero o 4 rano w sobotę.
Mój małżonek dodatkowo odkrył, że zegarek oraz czujnik tętna również zostawił w domu. Przez chwilę przemknęła nam myśl, żeby zrobić w tył zwrot i dać sobie spokój, ale ostatecznie dojechaliśmy i z oczkami kota ze Shreka poszliśmy tłumaczyć się do biura zawodów.

Po opłaceniu symbolicznego frycowego, dostaliśmy nowe numery i mogliśmy po raz ostatni w tym roku poumierać na falenickich podbiegach.

To była chyba najcieplejsza edycja ze wszystkich. Piach był wyjątkowo wredny i zapadający się. A ja do wkurzających mnie rzeczy, dołożyłam kolejną. Ludzi, którzy w trakcie biegania machają łokciami na boki. Strasznie ciężko takiego biegacza wyprzedzić, bo w każdej chwili można zarobić sójkę w bok. W dodatku w takim terenie, nierównym, z drzewami, nie tylko trzeba pilnować, gdzie się biegnie, ale trzeba uważać na tą wyprzedzaną osobę. Ona też może zmienić tor swojego biegu - i bliski kontakt z łokciem gotowy.
Na gaduły również trafiłam. Wyprzedziłam taką trajkoczącą parę, ale gdy na drugim okrążeniu opadłam lekko z sił, gadająca wcześniej dziewczyna zamilkła, przemknęła koło mnie i tyle ją widziałam ;)

Na ostatnim okrążeniu zmobilizował mnie kryzys innej biegaczki. Wyprzedziła mnie jakiś czas temu. Był nawet moment, że odskoczyła dość daleko. Ale potem podbieg po podbiegu zbliżałam się do niej coraz bardziej. Aż w końcu na przedostatniej górce zobaczyłam, że zaczyna przechodzić do marszu. Oho, mnie się aż tak bardzo bateryjki nie skończyły. Wykrzesałam z siebie naprawdę ostatnie siły, wyprzedziłam ją i pognałam do mety. Efekt: najlepszy czas ze wszystkich startów, 52:29.


Fot: RunFoto



Mój pierwszy sezon z Zimowymi biegami Górskimi w Falenicy zakończyłam na 184 miejscu open, 23 miejscu wśród kobiet oraz 5 w mojej kategorii wiekowej.

Ten bieg to niezły sprawdzian siły biegowej, wytrzymałości. Naprawdę można się zmęczyć. Dwadzieścia jeden podbiegów daje w kość. Warunki na jakie się trafi mogą być bardzo różne. Akurat w tym roku były w miarę podobne, z dość podobną temperaturą.  Na jednej edycji trochę kropiło, ale takiej prawdziwej zimy ze śniegiem, lodem i siarczystym mrozem nie doświadczyłam. 

Bieganie po tej cholernej wydmie to takie rzeczywiście "hate&love", ale myślę, że w przyszłym roku tu wrócę. 







piątek, 20 grudnia 2024

Bieg Niepodległości

Bieg Niepodległości

Tak, wiem. Bieg Niepodległości był jedenastego listopada, a dziś mamy dwudziesty grudnia.

Pozostaje się cieszyć, że wpis zaczynam w tym samym roku ;)

Ostatnio rzadko biorę udział w biegach ulicznych, żeby nie powiedzieć, że wcale. 

Bieg Niepodległości nie jest jednak takim zwykłym biegiem. Wiecie: 11 listopada, odzyskanie niepodległości, gwiazdy i pasy, albo jakoś tak. Ale tak na serio (bo brałam w tym biegu w przeszłości parę razy udział), moment odśpiewania hymnu i widok biegnących ludzi ułożonych w biało-czerwoną flagę, zawsze powoduje u mnie wzruszenie.

Od paru lat nie zapisywałam się na tę imprezę. Po pierwsze nie miałam spręża na udział w zorganizowanych biegach, a po drugie przez ostatnie trzy lata w terminie Biegu Niepodległości byłam w Katowicach na Flyspot Polish Open - czyli zawodach w tunelu aerodynamicznym.

W tym roku Flyspot zmienił termin FPO, a ja zaczęłam dumać czy w związku z tym nie wystartować w BN. I tak dumałam, dumałam aż... do dziesiątego listopada. 

A bo po co. A bez formy. A czy na pewno mam ochotę. A czy ja chcę w pakiecie koszulkę czy nie. A jak chcę, to białą czy czerwoną. Problem koszulki w przeddzień biegu rozwiązał się sam, bo po prostu koszulek już zabrakło, a ja ostatecznie podjęłam decyzję.

Uznałam, że skoro na 24 godziny przed biegiem są jeszcze miejsca, to jest to ZNAK. 

I tym sposobem na dzień przed biegiem zapisałam się, a następnie usiłowałam odebrać pakiet. Z marnym skutkiem pierwotnie, bo nie wpadłam na to, żeby wziąć ze sobą dokument tożsamości. Nie miałam ze sobą nic, bo przyjechałam radośnie po odbiór na rowerze. Miałam przy sobie tylko telefon i kluczyk do zapięcia od roweru

Na szczęście telefon do dziecięcia nr 2, żeby wyciągnęło z torebki mój dowód, zrobiło zdjęcie i  przesłało - załatwiło problem.

A potem zaczęłam dumać nad logistyką - czyli jak dostać się rano na linię startu i jak wrócić.

Samochód z miejsca odrzuciłam, po przeczytaniu, że zapisało się 15 tysięcy ludzi. Już widziałam oczami wyobraźni jak z obłędem w oczach szukam miejsca do zaparkowania w okolicznych uliczkach, albo utykam w korku przy wjeździe na parking podziemny centrum handlowego, na którym zawodnicy mogli zostawić swoje samochody.

Komunikacja miejska? Musiałabym wtedy mieć na sobie coś do ubrania - a potem w tym tłumie oddawać ciuchy do depozytu i czekać po biegu na odbiór... Eeee, chyba jednak nie...

Zostało tylko jedno rozwiązanie: pobiec. Co prawda małżonek słysząc o moim (oczywiście genialnym) planie, spojrzał na mnie dziwnie - bo tym sposobem fundowałam sobie półmaraton, a nie bieg na 10 kilometrów. Ale skoro byłam tak szalona, że zapisałam się na dzień przed biegiem, to pociągnijmy to szaleństwo dalej. A co!

Jak wymyśliłam - tak zrobiłam. Oczywiście dobieg na start potraktowałam jako rozgrzewkę i nie szalałam - no ale pięć kilometrów musiałam jednak przetruchtać.


Gdzieś w tamtą stronę jest start :) Trochę prosto, potem wzdłuż torów, przez tory, wzdłuż cmentarza tatarskiego, wzdłuż cmentarza na Powązkach i w sumie już :)


Powiem Wam, że po dobiegnięciu na miejsce, ten kolorowy tłum, z którym podążałam do swojej strefy zrobił mi bardzo dobrze. Chyba tego potrzebowałam. 

Start odbywał się falami. Moja strefa ruszała jako trzecia, dla osób biegnących pomiędzy 50 a 54:59 minut. Te widełki wydawały mi się rozsądnym wyborem, odzwierciedlającym moje aktualne możliwości. Z samego truchtania po lesie, bez żadnych interwałów, żadnych treningów szybkościowych, daleka od mojej wagi startowej, nie sądziłam, że będę w stanie pobiec w tempie poniżej 5 min/km.


Ruszamy!

Pierwszy kilometr utwierdził mnie w przekonaniu, że dokonałam dobrego wyboru. Zegarek mi wybzyczał 5:14 min/km. I czułam, że jest to kres moich możliwości. Ale gdy na kolejnych kilometrach zaczęłam raz po raz widzieć już wskazania z cyferką 4 na początku, a nogi zrobiły się ciut lżejsze, zaczęłam się trochę jarać. 

Na wszelki wypadek postanowiłam nie fiksować się na tempie, tylko po prostu biec tak, żeby było mi dobrze. I zobaczyć co z tego wyjdzie. I nie gapić się za często na zegarek. 

Bieg Niepodległości ma dobrą trasę na mentalne wspieranie głowy. Bo zazwyczaj to jest pięć kilometrów długą prostą w jedną stronę, nawrotka i drugie tyle do mety. Łatwo prowadzić wewnętrzne rozmowy ze swoją głową i odliczać kilometry do mety. W tym roku było trochę inaczej, bo ze względu na remonty, nawrotka była wcześniej i gdzieś za siódmym kilometrem trasa robiła na chwilę mały skok w bok w ulicę Prostą.


Trzeba przyznać, że w pakowanie do jednej kieszeni getrów telefonu, a do drugiej rękawiczek, nie wpłynęło korzystanie na wygląd moich nóg :))

Biegłam, owszem coraz bardziej zasapana, ale z coraz większą szansą na niezły czas, jak na mój totalny brak przygotowania. Za siódmym kilometrem dogoniłam jedne balony prowadzące na 50 minut, a chwilę później dogoniłam drugiego zająca. I wtedy już byłam pewna, że czas netto będę miała fajny - bo wystartowałam sporą chwilkę za zającami. A skoro właśnie ich przeganiam - to trzeba teraz grzać ile jeszcze sił w nogach zostało, żeby jak najwięcej urwać z tych 50 minut.


Pęęęędzę!



I dobiegłam z czasem 47:59 :)

Przyjęłam medal. Odebrałam wodę, której jednak nie ruszyłam, bo lodowate picie nie było tym o czym marzyłam w tej chwili. Zgarnęłam folię NRC na wszelki wypadek i po wymaszerowaniu z największego ścisku, zmusiłam się do przejścia do truchtu.

Planu nie zmieniłam (choć plan B, jakby co, zakładał powrót tramwajem) i niespiesznie, noga na za nogą dotarłam do domu.




I powiem Wam, że nawet nie miałam jakiś strasznych zakwasów. Będę trzymała się teorii, że to dlatego, że po przekroczeniu mety dalej byłam w ruchu i nie dałam ostygnąć mięśniom.

Co dalej? Cóż, jest spora szansa, że pojawi się tutaj więcej relacji z biegów. Wróciliśmy z mężem pod skrzydła trenerskie - więc snucie się po lesie skończyło się. Teraz jest krew, pot i łzy ;)

Mamy na nadchodzący sezon parę fajnych planów.



poniedziałek, 17 czerwca 2024

Chorwacja 2024 część druga - UTMB Istra

Chorwacja 2024 część druga - UTMB Istra

Do Umag dotarliśmy 3 dni przed startem. Dzień przed odebraliśmy pakiety i przeszliśmy przez Expo. Jeśli ktoś życzył sobie ubrać się od stóp do głów w ciuchy sygnowane najbardziej znanymi w świecie ultra literkami - tu miał taką możliwość. Z logiem UTMB było wszystko - od czapek i skarpetek, kubków, buffów zaczynając, a na kurtkach i plecakach kończąc. 

To tu, trzy dni później będę przekraczać bramę mety. Małżonek również, ale na innym dystansie.

Przed startem zawsze zajmuje mi głowę większa bądź mniejsza rozkminka. Jaka będzie pogoda. W co się ubrać. Ile wziąć żeli, ile wody. Oraz pi razy okno ile czasu zajmie pokonanie trasy.

No i tu na dzień dobry zrobiło się ciekawie. Pogoda zapowiadała się jak drut, a orgowie kazali brać kurtkę przeciwdeszczową. Brać? W sumie bez sensu. Ale to bieg firmowany przez UTMB. Może będą podchodzić bardzo restrykcyjnie do wyposażenia obowiązkowego? Głupio byłoby nie być dopuszczoną do startu, gdy wtem Chorwatom wpadnie do głowy wszystko sprawdzać.

Rozkminki miałam też przy planowaniu z jaką ilością wody mam lecieć te 69 kilometrów. Brać tylko dwa bidony? Czy jeszcze dociążyć się 1,5 litrowym bukłakiem na plecy? Najpierw chciałam spakować tylko bidony. A potem zobaczyłam o której godzinie startuje mój dystans, zrobiłam wielkie oczy i zmieniłam zdanie. Otóż ruszałam na trasę o dziewiątej rano.

Osoby, bardziej rozeznane w biegach ultra, pewnie też podniosą brwi do góry ze zdziwienia. Pozostałym zaś tłumaczę.

Biegi ultra startują bardzo wcześnie. Dystanse w okolicach 100 km zaczynają się zazwyczaj w nocy - około 23-24. Dystanse takie jak mój, ruszają wczesnym rankiem, max 6-7 rano. Ma to uzasadnienie dla logistyki z limitami i  osób z końca stawki - docierają do mety o jakiś rozsądnych godzinach. Ma to również znaczenie, gdy pogoda zapowiada się upalnie - a tak miało być tym razem - bo przy wczesnych startach sporą część trasy pokonuje się, gdy słońce nie daje się tak we znaki.

Wiem, że kilka lat temu godziny rozpoczęcia biegów na Istrii były inne. Czemu orgowie to zmienili? Nie mam pojęcia. Może postawili na podziwianie widoków od samego początku? Fakt, Istria jest śliczna. W każdym razie załadowałam sobie do plecaka wody pod korek. I kurtkę przeciwdeszczową również. Stchórzyłam :))

Co do czasu - oceniłam się ostrożnie na 12-13 godzin. Uznałam, że z moim poziomem wytrenowania nic więcej nie zdziałam.

Meta była usytuowana w Umag, ale na miejsce startu wywieźli nas 50 km dalej, do miejscowości Buzet.

Godzina 7:35. W drodze na start.

Na miejscu oczekiwanie umilał biegaczom profesjonalny DJ oraz zespół bębniarzy. I widok na milion TOI- TOI :)) Ok - wiem, że to było jedyne dobre miejsce na usytuowanie tych przybytków - ale jak ktoś chciał zrobić fotkę z biegaczami i z bramą startową, to w gratisie dostawał rząd plastikowych kibelków :)


Mistrzowie drugiego planu: rząd toalet :)

Nikt nie sprawdzał wyposażenia obowiązkowego, więc taszczyłam moją kurtkę bez sensu. A temperatura z wczesnych godzin porannych zwiastowała, że lekko nie będzie.

Trochę żałuję, że tyle zbierałam się do spisania relacji, bo dużo moich wrażeń i odczuć już zbladło czy wręcz uleciało z pamięci.

Co pamiętam? Nie wyłączyłam w zegarku atuopauzy. Na szczęście to było niecały kilometr od startu, więc szybciutko naprawiłam swój błąd (dwa lata temu na Węgrzech, moje niedopatrzenie, którego nie chciało mi się zmieniać (po prostu włączałam zegarek za każdym razem, gdy uznał, że nic nie robię), kosztowało mnie wyładowanym do zera sprzętem na trasie. Zostałam w którymś momencie bez zegarka, bez czasu i bez mierzenia dystansu. A uwierzcie mi - wtedy BARDZO potrzebowałam odliczania jak blisko mam metę.

Miałam wrażenie, że pierwsze, rozbiegowe kilometry, które miały rozciągnąć stawkę, były zbyt krótkie. Ale mogę się mylić - bo bieg inaczej wygląda z perspektywy biegacza, który biegnie na początku stawki, a inaczej u tego, który biegnie gdzieś dalej, w większym tłumie. A ja na starcie nie szalałam i ustawiłam się raczej z tyłu.

Kolejka. Chyba na drugim czy trzecim kilometrze. Spowodowana gałęzią, która wystawała na szlak. Takie zatory i zatorki robiły się przy każdym utrudnieniu: wodzie, błocie, itp. Potem na szczęście i ja się przesunęłam do przodu i zwiększyły się odległości pomiędzy biegaczami.

Kolejne moje spostrzeżenie. Ludzie bali się wody. A  trochę jej mieliśmy. Był taki fragment trasy, gdzie co i rusz przekraczaliśmy strumień. Zastanawiałam się wtedy, czy w okolicy jest tyle cieków, czy po prostu trasa jest tak poprowadzona, że bijemy rekordy ile razy można przekroczyć w te i nazad tę samą rzeczkę. Okazało się, że to drugie :)

Przed brodami robiły się straszne korki. Ludzie jakieś dziwne sztuki wyprawiali, żeby nawet kropla wody nie spadła na buty, nie mówiąc o ich zamoczeniu. Ja zaczęłam po prostu przechodzić, bez przejmowania się - przy takiej pogodzie mokre buty i skarpetki błyskawicznie wysychały, a to czekanie, aż kilka osób przede mną wreszcie odważy się zrobić krok, było irytujące.

Ludzie nie potrafią również zbiegać. Na biegu wyprzedziłam ponad 130 osób, 99% nich w trakcie zbiegów.

Usiłuję sobie przypomnieć przebieg trasy - ale ja ogólnie nie mam pamięci, a po blisko trzech miesiącach, w głowie zostały mi tylko pojedyncze obrazy. Jezioro Butoniga. Piękne, otoczone górami. Szutrowe drogi biegnąca wśród sadów i gajów oliwnych. Rosnące przy drodze kosaćce. Podejścia do malowniczych miasteczek, usytuowanych na szczytach wzgórz (oj, dały w kość, dały), single tracki, niektóre tak wąskie, że mieściła się na szerokość jedna stopa. 


Zbieg w kierunku Jeziora Butoniga

A tu już jezioro zostawiłam w dole, za sobą

Sama suma przewyższeń nie przyprawiała o szybsze bicie serca. Na 69 km miało być 2000 m w górę. ALE. Po Węgrzech wiedziałam, że takie niby niewybitne popierdółki potrafią dać w kość. Było chwilami ciężko, a słońce i temperatura nie pomagały. Dodatkowo nie miałam ze sobą kijków. Moje wysłużone Black Diamondy, po 9 latach odmówiły współpracy, a nowych się jeszcze nie dorobiłam. Piłam wodę jak smok, ale przyszedł taki moment, że zmęczony i nie do końca wytrenowany organizm trochę zaczął się buntować. Nie byłam w stanie truchtać w ciągu przez dłuższy czas, bo zaczynało mi się ciężko oddychać. Nawet jeśli było płasko, czy lekko z górki. Było to trochę wkurzające - bo to nie było klasyczne odcięcie i kryzys. Jakieś zamontowane bezpieczniki uznały, że z tym bieganiem to mam nie przesadzać. Uprawiałam więc Galloway'a. Czasem wystarczyło ledwie kilka kroków marszu, żebym była w stanie znów przejść do truchtu. Więc posuwałam się do przodu od tasiemki od krzaczka, czy co tam aktualnie sobie wyznaczałam jako początek marszu, czy sygnał na przejście do biegu.


Podejścia w miasteczkach nie brały jeńców. Tu Motovun



Około 20 kilometrów przed Umag zobaczyłam na horyzoncie morze. Bardzo się ucieszyłam, bo morze oznaczało metę. Tak, wiem - miałam do niej jeszcze spory kawałek, ale widok wybrzeża dawał mi poczucie, że już jest bliżej niż dalej. Finisz stawał się namacalny.

Na razie przyjemny zbieg...ale już a niedługo...

Miasteczko Grožnjan. Tak, tam będziemy wbiegać. To był 48 kilometr trasy


Widok Adriatyku był też momentem, gdy na poważnie zaczęłam analizę, kiedy ja do tej mety dotrę. Nastawiałam się niby na12-13 godzin, ale teraz byłam na etapie zastanawiania się czy uda mi się złamać 10 godzin! Jak widać, pomimo potrzeby przechodzenia do marszu, nie wlokłam się jakoś strasznie. Wizja całkiem rozsądnego czasu, spowodowała, że dalej starałam się to marszobieganie utrzymać w ryzach i nie obijać się za bardzo.

Co do łamania 10 godzin, realnie uznałam, że jednak nie dam rady. Czas poniżej 11 był jak najbardziej realny. Wiedziałam, że końcówka jest już płaska. Taa...


I kolejne miasteczko, chyba Buje i punkt kontrolny

 

Morze! Widzę morze!

Ostatni fragment, około10 kilometrowy, był niezłą próbą dla głowy i zmęczonego organizmu. Trasa już wyprowadziła z gór i wiodła głównie łąkami, polami i nieużytkami wzdłuż jakieś kanału. W okresie, gdy padało i ziemia była miękka, musiał przejechać tamtędy jakiś traktor czy auto. W każdym razie coś na tyle ciężkiego, że zrobiło spore koleiny. Te w słońcu zastygły na kamień, dając masakrycznie nierówne podłoże. Wiecie jak się po czymś takim truchta, gdy w nogach ma się ponad 60 kilometrów? Bardzo źle. Bolą już nogi, palce, mięśnie są na granicy skurczu. Każde krzywe zrobienie kroku, obsunięcie się stopy, grozi katastrofą. Monotonny krajobraz, długa prosta - to wszystko sprawiało, że czułam się jakbym stała w miejscu i nic a nic nie przybliżała się do mety. Kolejne kilometry pikały na zegarku, a ja cały czas byłam na jakiejś cholernej łące, a majaczące w oddali domostwa miasteczka nic a nic się nie przybliżały. 

Już za niedługo rozpocznie się ostatni, najbardziej monotonny i ryjący czerep etap biegu. A tu już człowiek prawie czuł zapach mety - szosą - 12 km do Umag


W końcu, z ulgą, wbiegłam do Umag. Trasa biegu szła obok bloku, w którym mieliśmy nocleg. Usadowiło mnie to mocno w czasie i przestrzeni, bo wiedziałam, ile jest jeszcze do mety. Tu trzeba przebiec przez ulicę, tam zakręt i już prawie koniec.

Dobiegłam do nabrzeża, Tu już czuło się finisz. Dookoła kawiarenki, klaszczący turyści, dopingujący biegacze, którzy swoją rywalizację zakończyli wcześniej.  Pojawiły się moje dzieci nr 1 i 3 i truchtały ze mną w kierunku mety. Chłopcy podglądając stronę organizatorów, wiedzieli, gdzie jestem i czekali na mnie (gdy uzmysłowiłam sobie, że dobiegnę o wiele szybciej niż zapowiadałam, bałam się, że jeszcze ich nie będzie. A marzyłam już o zdjęciu butów biegowych i przebraniu się w sandałki). Tu uznałam, że powoli już nie wypada przechodzić do marszu. Raz się jeszcze złamałam, na dosłownie pięć kroków, a potem godnie, udając, że nic a nic mnie te 69 kilometrów nie ruszyło, po 10 godzinach i 17 minutach, wbiegłam na metę.



Trochę statystyk :)

Na starcie stanęło 555 zawodników, do mety dotarło 511. Na pierwszy punkt kontrolny, po 17 kilometrach, wbiegłam 385. Potem cały czas poprawiałam swoją pozycję. Metę przekroczyłam jako 254 osoba, 55 kobieta (startowało 131 pań) i 13 w swojej kategorii. 

Z czasu jestem bardzo zadowolona - bo cały czas moje bieganie można nazwać mocno rekreacyjnym. 

Po finiszu - standardzik: akademia śmiesznych kroków, żeby dojść do naszego miejsca noclegowego, strach w oczach na myśl o siadaniu na toalecie i dziękowanie w duchu właścicielom, że przy wannie zamontowali uchwyt dla emerytów. Albo dla ultrasów ;)

Ot, i tyle :)








czwartek, 16 maja 2024

Chorwacja 2024 część pierwsza, mało biegowa

Chorwacja 2024 część pierwsza, mało biegowa

Dawno, dawno temu była sobie dziewczynka, która sporo biegała. Biegała na tyle dużo, że uzbierała punkty klasyfikacyjne, dzięki którym mogła stanąć do losowania na bieg będący Świetym Gralem każdego ultrasa - czyli UTMB. 

Dziewczynka nie podjęła wyzwania. W tak zwanym międzyczasie zdążyła się złomotać do cna na bezdrożach Norwegii na Stranda Ultra Race (bieg, który na niecałych 50 km ma ponad 3800 m przewyższeń i przez ITRA dostał Mountain Index 10 w 12 stopniowej skali) czy Biegu Granią Tatr. I po tym łomocie doszła do wniosku, że trzeba mierzyć siły na zamiary, do alpejskiej wyrypy trzeba być mega przygotowanym, a dziewczynce właśnie zaczęły zmieniać się priorytety, gdyż zaczęła skakać ze spadochronem. Zaczęło brakować czasu i motywacji do regularnych treningów z prawdziwego zdarzenia.

Nastał rok 2024. Dziewczę (szczerze mówiąc w wieku lat 46 chyba już średnio kwalifikuję się do bycia dziewczęciem, ale niech już będzie ;) dalej skacze, biega już bardziej rekreacyjnie. Na alpejskie biegi  nawet jeździ - ale wyznaczyło sobie granicę łomotu w granicach 50 kilometrów. (Na dystanse trzycyfrowe obraziłam się definitywnie dwa lata wcześniej, gdy troszkę umarłam na teoretycznie niepozornych węgierskich pagórkach w ramach Hungary Ultra Race). Punkty UTMB zebrane parę lat wcześniej oczywiście straciły swoją ważność, co nie miało żadnego znaczenia w tym momencie.

Aż tu pewnego pięknego dnia małżonek oświadczył, że on to by jednak chciał przekroczyć linię mety w Chamonix. Niekoniecznie na koronnym dystansie - ale przecież do wyboru jest parę krótszych biegów. Dziewczę się zastanowiło i pomyślało, że czemu nie. Przecież nie trzeba pchać się od razu na 170 km. Można skromniej - na 55.

Tylko trzeba znowu gdzieś zdobyć potrzebne kamienie/punkty, na jednym z biegów kwalifikacyjnych.

Padło na Istrię - Istria100 by UTMB - bo taką oficjalną nazwę ma ta impreza.

Małżonek wybrał bezpieczny dystans, 42 km. A ja spojrzałam na przewyższenia i jakiś diabełek przysiadł mi na ramieniu i zaczął szeptać. Co? Tylko 980 metrów przewyższeń? Szkoda buty zakładać, No, weź no trochę poszalej! 

No i poszalałam...

Padło na 69 kilometrów i 2200 up. Nie jakoś morderczo, ale na tyle, że można się zasapać, zmęczyć i na mecie wycedzić standardowe zdanie "nigdy więcej ultra". 

Ale ja miałam niecny plan. Że ja się jednak spróbuję jakoś przygotować do tego biegu.

Taaak. Rzeczywiście wyszło z tego "jakoś" ;) Pomińmy to milczeniem.

W każdym razie nasz wesoły autobusik na przełomie marca i kwietnia, z dwójką dzieci na pokładzie pomknął raźno w kierunku Bałkanów. Chwilowo nie w kierunku Istrii, a północnej Dalmacji. A konkretnie Parku Narodowego Paklenica, gdzie znajduje się znany rejon wspinaczkowy. 

Plan był taki, że małżonek z dziecięciem nr 1 będą się wspinać, a ja będę robić piesze i rowerowe wycieczki po okolicy z dziecięciem nr 3. A potem przeniesiemy się na Istrię, do miasteczka Umag, aby 6 kwietnia przebiec tam linię mety.

Czas spędzony w Paklenicy był bardzo przyjemny. Rzeczywiście potruchtałam sobie tu i ówdzie, acz nienachalnie. Trochę pojeździłam na rowerze z dziecięciem nr 2, jak było w planach. W planach nie było przygód, które w sumie sami sobie zafundowaliśmy. A to postanowiłam ignorować google maps, który twierdził, że tam gdzie chcę jechać nie ma żadnej drogi. I słuchajcie - rzeczywiście jej nie było ;) A to odkryłam, że opony w moim rowerze są w takim stanie, że przebić je może praktycznie wszystko. I przebiło. Dzięki czemu przeszłam przyspieszony kurs wymiany tylnej dętki w warunkach polowych :) Nawet ciutkę się powpinałam na drogach godnych matki czwórki dzieci. Czyli niebyt trudnych.

3 kwietnia spakowaliśmy nasze graty i pomknęliśmy ku półwyspowi Istria.


Ostatni raz byłam w tym miejscu w 2009 roku. Zszokowała mnie wtedy mapa, na której były znaczone zaminowane szlaki. I wiecie, że w dalszym ciągu z niektórych szlaków położonych wyżej w górach nie należy schodzić ze względu na miny przeciwpiechotne?



Widok ze szczytu Anica Kuk


To nie możliwe, że tu nie ma żadnej drogi :)))

Jeszcze z powietrzem w dętce

Bo ja jestem kobieta pracująca i żadnej pracy się nie boję :) Czyli mój rower w trakcie zmiany dętki.



Gdzieś w środku wąwozu Mała Paklenica.


Jedno z piękniejszych miejsc w jakich byłam. Park Narodowy Krk.



Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger